czwartek, 31 października 2019

--- Ciche dni


Ciche dni są chyba pewną cechą charakterystyczną wyróżniającą homo sapiens spośród innych gatunków. Jest to strategia milczenia nie tylko nie prowadząca do niczego, to jeszcze powodująca, że każda ze stron czuje się źle. Na pewnym etapie następuje poszukiwanie jakiegokolwiek pretekstu, aby wszystko zakończyć, ale jednak by wyjść z twarzą.

Staramy się z Majką nie dopuszczać do takich sytuacji, zamieniając ciche dni na ciche minuty. Ma to sens, ponieważ jest to chwilowe wyciszenie, ostudzenie emocji, wysłuchanie ale nie reagowanie. Mamy zasadę, że nie idziemy spać bez rozwiązania problemu wcześniej.
Ale zasady są od tego, aby czasami je łamać, więc taka sytuacja miała miejsce kilka dni temu. Poszło, jak to pewnie najczęściej bywa, o duperelę, a do tego w naszym przypadku jakoś zawsze w tle są dzieci. I wcale nie jest to związane z faktem bycia rodziną zastępczą, bo kiedyś również jak już się spieraliśmy, to zawsze chodziło o odmienne stanowisko w postrzeganiu takich, czy innych zachowań dzieci, lub naszych reakcji na te zachowania.
Kilka dni temu postanowiliśmy z Majką udać się w kilkuset kilometrową trasę, której celem było odwiedzenie grobów naszej dalszej rodziny i przy okazji spotkanie się z osobami, które widujemy raz na kilka, a czasami kilkanaście lat. Wykorzystaliśmy okazję, że Bliźniaki zabrała na weekend ich babcia, a Ptysie podrzuciliśmy do rodziny zastępczej, w której przebywa ich brat Bill.
Był to męczący dzień. Gdy późnym wieczorem odbieraliśmy Ptysie, z samochodu wyszła po nie tylko Majka. Ja chciałem zawrócić i nawet się zastanawiałem, czy wyłączać silnik, bo przecież miało to trwać chwilę. Trwało... pół godziny, z czego większą część czasu spędziłem z szalejącymi w samochodzie dziećmi. Wówczas wydawało mi się, że szalejącymi... chociaż one tylko ciągle pytały „kiedy przyjdzie ciocia?”. No niestety ciocia stała przy płocie i dobrych kilkanaście minut plotkowała z mamą zastępczą Billa.
W normalnych warunkach zupełnie by mnie to nie ruszyło. Znam Majkę, wiem że lubi sobie pogadać. Jest to bardziej jej zaleta, niż wada. Jednak tym razem (po jej powrocie do samochodu) stwierdziłem, że ja już zakończyłem swój dyżur ojca zastępczego i teraz ona może sobie dzieci sama wykąpać (co normalnie należy do moich obowiązków). Było więc to proste wyrzucenie z siebie emocji. Spodziewałem się reakcji, dyskusji... tak naprawdę wcale nie zakładałem, że dzieci nie wykąpię. Gdy Majka odpowiedziała „nie było to miłe”, wiedziałem że weszliśmy już na wyższy poziom... poziom milczenia.

Na tym etapie trudno już się rozmawia, ponieważ jest to poziom typu „przyznaj się do błędu i przeproś”. A co jeżeli wina leży po obu stronach... jak w naszym przypadku?
Próbowałem stosować neutralne tematy choćby „o której jutro odbierasz Bliźniaki?”. Spróbowałem też metody na „zielony groszek”, ale to przyniosło jeszcze gorszy skutek. Najpierw Majka stwierdziła, że ogląda jakiś film, a potem zamknęła laptopa i poszła spać, łamiąc tym samym naszą zasadę pójścia spać pogodzonym.

Od rana próbowałem jej pokazać, że chcę się pojednać. To się uśmiechnąłem, to pogłaskałem ją po ramieniu. Podziałało, gdy stwierdziłem „przecież obojgu nam jest źle”.
Najciekawsze jest to, że gdy po kilku dniach wróciliśmy do tematu (już zupełnie na luzie), to każde z nas nadal odczuwało wszystko zupełnie inaczej. Okazuje się, że po ponad trzydziestu latach bycia razem, wciąż istnieją pewne sfery naszych zachowań, które są przypisane czemuś innemu, niż tylko naszemu związkowi. Z jednej strony myślimy dokładnie tak samo, nawet w tym samym momencie wypowiadamy identyczne poglądy na zaistniałą sytuację (co sugerowałoby, że nasze umysły w jakiś sposób współpracują niewerbalnie), a z drugiej strony co jakiś czas wychodzi z nas jakaś niepisana przynależność do takiej, czy innej grupy. W tym przypadku, świata kobiet i świata mężczyzn. Okazuje się, że my nadal na pewnych płaszczyznach odczuwamy zupełnie coś innego. Majka w przytoczonej wyżej sytuacji, uważała że to ona robiła wszystko, aby załagodzić sytuację i dojść do porozumienia, a następnego dnia to ona była inicjatorem tego porozumienia. Poszła spać licząc, że za chwilę przyjdę do łóżka, przytulę się, porozmawiamy i będzie już dobrze.
Tyle tylko, że musiałem jeszcze zjeść kolację. Niektóre kobiety stosują zasadę „odstawisz od koryta, to zmięknie”. W mojej ocenie, może to przynieść jeszcze gorszy skutek, a w moim przypadku jest to działanie bezcelowe. Majka o tym dobrze wie, więc pewnie poszła spać z założeniem, że nie jestem głodny. Jak chcę coś zjeść, to otwieram lodówkę i czasami potrafię zrobić coś wykwintnego tylko dla jednej osoby. Jak choćby wegetariański farsz na cieście, w posypce ziołowej, który zamieszczam na poniższym zdjęciu.



Gdy poszedłem do łóżka po kilkunastu minutach, to Majka już spała... później się okazało, że jednak nie, ale skąd ja mogłem o tym wiedzieć.

Czemu zatem służą ciche dni? Może temu, aby się upewnić jak bardzo wartościowy jest związek. Jak cenne jest to, co na co dzień wydaje nam się być czymś zupełnie normalnym.

Ale z drugiej strony, istnieje przecież ta wspomniana wcześniej przynależność do grupy. Ją też pewnie trzeba akceptować, bo jest to jakaś forma wyrażania siebie.
Dwa dni temu jechałem z Majką samochodem. Chciałem być miły dla skręcającego z przeciwka kierowcy, i dla wszystkich, którzy jechali ślimaczym tempem. Zwolniłem... mrugałem światłami i mrugałem. W końcu sam się zatrzymałem i zrobiłem jeszcze większy zator, niż gdybym jechał prosto. Mój komentarz był typu „no tak ...kobieta, pewnie musiała poprawić makijaż”.
Stereotypy? Zapewne tak. Przecież kobiety jeżdżą tak samo dobrze jak faceci. W statystykach policji pewnie mają wyższe noty od mężczyzn. Chociaż moja Majka, to wręcz szatan na drodze. Gdy ostatnio odbieraliśmy samochód po przeglądzie (którym w większości jeździ Majka), to w uwagach było „zużycie klocków hamulcowych 60% (norma dla przebiegu 20%)”.
Majka w przytoczonej sytuacji zrobiła mi uwagę dotyczącą seksistowskiego zachowania, ale z humorem. Ostatecznie, gdy sama jedzie załatwić coś, na czym zupełnie się nie zna, to mówi że będzie udawać blondynkę.

Przynależność najbardziej widzimy na przykładzie Bliźniaków. Jesteśmy razem już prawie półtora roku. Dla chłopców jest to wieczność. Ciągle chcieliby być w domu, nawet gdyby nic ciekawego się nie działo. Coraz trudniej jest im się rozstawać wchodząc do przedszkola. Ciężko też idzie oswajanie dzieci z rodziną, w której chłopcy będą przebywać przez miesiąc naszego urlopu. Niby jest dobrze, niby się znają (bo spędzili w tej rodzinie ubiegłoroczne wakacje). A jednak coś jest nie tak. Zbyt długo jesteśmy razem.
Zupełnie inaczej zachowują się Ptysie i trudno jest wszystko zrzucać na jakieś traumy, czy zaburzenia więzi. Ptysie jeszcze nie czują, że nasz dom, jest również ich domem. To rodzeństwo dba głównie o siebie i to na zasadzie „ja” a nie „my”.
Romulus z Remusem (chociaż chłopcy są nieco młodsi od Ptysi) zadają bardzo mądre pytania. Choćby, co jest naszą pracą i jak zarabiamy pieniądze. Romulus doszedł do wniosku, że wujka praca polega na robieniu kolacji, a Remus że wujek pracuje w łóżku i w łóżku ma pieniążki. Nie wiem jak na takie rewelacje reagują panie w przedszkolu, ale są to już refleksje dzieci, które identyfikują się z nami jako rodziną. Często się zastanawiam, kim dla chłopców jest ich mama. Czasami mam wrażenie, że jest to kolejna ciocia, tylko że ma na imię „Mama”. Tata praktycznie nie istnieje. Jest za to wujek. Dzisiaj gdy wyjeżdżaliśmy do przedszkola, Remus nie chciał dać cioci Majce buziaka, twierdząc że wszystko da wujkowi w przedszkolu. No i dał... tysiąc buziaków, uścisków, piąteczek i pa-pa. A potem chciał jeszcze sto zapewnień, że dzisiaj ostatni raz w tym tygodniu jest w przedszkolu i trzy następne dni spędzimy razem.

Muszę się jeszcze odnieść do zdjęcia, które zamieściłem. Nie jest to moja kolacja, którą sobie zrobiłem w oczekiwaniu na dobry humor Majki.
Jakieś trzy tygodnie temu wpadł do mojego pokoju pewien stwór... można powiedzieć robak. Nie wiem skąd się wziął i jak się nazywa, ale nie miałem sumienia go wyrzucić za okno (bo przecież to już prawie zima), a tym bardziej uśmiercić. Nie wiem czym się żywi, ale spędza długie chwile przy podanych daniach w postaci rozbebeszonych saszetek po herbacie (na zdjęciu). Chłopców to zwierzątko zupełnie nie interesuje, ale Balbina bardzo chciałaby je pogłaskać. Mówi, że w swoim pokoju głaszcze wszystkie pająki... może dlatego dawno żadnego tam nie widziałem.

W sumie to ten dzisiejszy wpis taki trochę bez sensu i o niczym. Może o tym, żeby się wyluzować przed jutrzejszym (trudnym dla wielu) dniem. A może o tym, że ja mam go już za sobą i najbliższe trzy dni spędzę tylko w towarzystwie Majki i naszych dzieci... tych zastępczych i tych własnych, oraz ich drugich połówek. Cichych dni nie przewiduję.
Szkoda tylko, że nasze dzieci zastępcze ich nie miewają... żartuję, dobrze że ich nie miewają, chociaż ich ekspresja czasami jest upierdliwa.




Najlepsze Blogi

czwartek, 24 października 2019

--- Powroty cz.2



Kilka dni temu skupiliśmy się na kreowaniu postaw patriotycznych u naszych dzieci zastępczych, gdyż okazja ku temu była wyjątkowa.
Była to niedziela, więc jak każdy weekendowy poranek rozpoczęła się ona od zajęć w podgrupach w sypialniach dzieci. Majka ma w tygodniu dwa dni, w których może sobie spokojnie pospać do dziewiątej. Tym razem było jednak nieco inaczej, bo już o ósmej zeszliśmy do pokoju dziennego. Do tego złamany został weekendowy rytuał polegający na zjedzeniu przez dzieci chemicznych maślanych bułeczek z biedronki, z „Psim patrolem” lecącym w tle. Tylko poranna kawa wujka była jak zwykle.
Z pewnym opóźnieniem rozpoczęła się transmisja meczu siatkarskiego naszej reprezentacji z Brazylią. Trudno powiedzieć, czy dzieci cokolwiek zrozumiały z mojego wywodu dotyczącego wagi tego meczu, czym jest reprezentacja kraju i dlaczego to tak bardzo go różni od innych meczów, których nie oglądam. Reflux rozłożył się na fotelu i w kółko powtarzał „ja chce si patol”, podobnie jak Remus, którego tekst brzmiał „chcę bajkę”. Bill udawał zainteresowanie, nawet raz na jakiś czas rzucając pytanie dotyczące zasad gry, albo której drużynie ma kibicować. Pozostałe dzieci zajęły się swoimi sprawami, nie licząc na to, że w kwestii bajek uda się coś przeforsować. Gdy dołączyła do nas Majka, to w przerwach meczu zaczęła opowiadać, że za chwilę pójdziemy na wybory. Mówiła co to jest postawa obywatelska, wygłosiła wykład o demokracji. Później pochwaliła się tą swoją pogadanką na FB, co jak ktoś dowcipnie zauważył w komentarzu, mogło zostać uznane za złamanie ciszy wyborczej... chodziło o tę demokrację.

Za mała dziura

W lokalu wyborczym dzieci zachowały się bez zarzutów, wzbudzając powszechne zainteresowanie. Jedno małżeństwo użyczyło nam nawet dwóch swoich wypełnionych kart wyborczych, aby każde dziecko mogło wrzucić swoją. Remus nawet wszystkich rozweselił, stwierdzając głośno, że „dziura jest za mała”.
W planach mieliśmy jeszcze obejrzenie wieczornego meczu naszej reprezentacji w ramach eliminacji do Mistrzostw Europy, ale dzieci tuż po kolacji zaczęły po kolei padać jak muchy, więc zrobiliśmy szybką kąpiel i mecz oraz studio wyborcze obejrzeliśmy tylko we dwoje z Majką.

Wstęp, który przed chwilą zrobiłem, jest o tyle ważny w temacie, który chcę dzisiaj poruszyć, że dotyka on momentu w wieku dziecka zastępczego, w którym nagle staje się ono dorosłe.

Prawie dwa lata temu napisałem pierwszy odcinek moich rozważań dotyczących powrotów dzieci do miejsc, z których zostały odebrane, lub z których się wywodzą. Chciałem jeszcze w kolejnych częściach zająć się powrotami do rodziców biologicznych oraz do obcego dzieciom świata ludzi dorosłych w momencie dobrnięcia do pełnoletności. Stwierdziłem jednak, że moja wiedza i doświadczenie w obu tych sprawach jest mizerniutkie. Było to jeszcze zanim Messenger wrócił do mamy biologicznej, a o procesie usamodzielniania się dzieci z pieczy miałem pojęcie tylko na podstawie wypowiedzi niektórych osób udzielających się na rozmaitych forach. W zasadzie do dzisiaj niewiele się zmieniło w moim pojmowaniu tych dwóch spraw. Chciałbym jednak mimo wszystko poruszyć chociaż fragmentarycznie obie kwestie.

Kilka lat temu mieszkała z nami kilkunastoletnia dziewczynka, której na blogu nadałem imię Sztanga. Decyzją sądu została ona umieszczona u swojej cioci, stanowiącej od tego momentu rodzinę zastępczą. Jednak jej mama nie dawała za wygraną i w końcu sąd uległ. Dziewczynka wróciła do mamy, która znowu mieszkała z partnerem z czasów, gdy Sztangę i jej siostrę policja odebrała interwencyjnie i przywiozła do naszego domu.
Tak więc po trzech latach historia zatoczyła koło... tylko dziewczynki były już nieco starsze i dużo bardziej doświadczone przez los. Mama, podobnie jak mama Bliźniaków, miała już za sobą kilka „udanych” terapii, po których ciągle sięgała po alkohol. Któregoś dnia wyjechała zagranicę, gdzie podobno stoczyła się na samo dno.
Sztanga postanowiła wyprowadzić się z domu (jakoś nie po drodze jej było z ojcem swojej siostry), chociaż do pełnoletności brakował jeszcze rok. Nikt się jednak tym nie przejął. Spakowała plecak i nie mając grosza przy duszy przeprowadziła się do swojego (również nie śmierdzącego kasą) chłopaka. Gdyby chociaż dane jej było dotrwać do osiemnastki u cioci, to dostałaby jakieś pieniądze na usamodzielnienie, i mogłaby liczyć na wsparcie instytucjonalne. Jak ono wygląda w jej powiecie? Jak ono wygląda w Polsce? Podobno coraz lepiej.
Sztanga rzuciła szkołę i poszła do pracy. Wraz ze swoim chłopakiem zaciągnęli sporo długów, które do dzisiaj spłacają, ale powoli wychodzą na prostą. Dziewczynka (teraz to już kobieta) bardzo miło wspomina czas spędzony w naszej rodzinie i czasami coś do nas napisze o sobie. Może jeszcze kiedyś skończy szkołę, bo jest inteligentna i gdy z nami mieszkała, to miała całkiem przyzwoite oceny.
Czy taka sama przyszłość jest przed Bliźniakami? Ich mama właśnie straciła pracę, a tata jeszcze żadnej nie podjął. Na starość staję się coraz bardziej złośliwy, bo właśnie przychodzi mi na myśl, że przecież jest 500+. Za dwa tysiące plus zasiłki, rodzina całkiem nieźle pożyje.


Druga dziewczyna, którą chciałem opisać ma na imię Greta. Jej rodzice zastępczy, a obecnie nasi znajomi, spotkali ją pewnego dnia w jednym z Domów Pomocy Społecznej. Dziewczynka miała wówczas kilkanaście lat. Wydawała się być dzieckiem inteligentnym, sympatycznym, tęskniącym do posiadania rodziny, której tak naprawdę nigdy nie miała... a przede wszystkim osobą, która zupełnie nie przystawała do miejsca, w którym się znajdowała.
Po jakimś czasie rodzice postanowili wyrwać ją z tego domu, przyjąć w pieczę zastępczą i wyprowadzić na prostą...
Minęło kilka lat. W tym czasie to brzydkie kaczątko wcale nie chciało wyrosnąć na pięknego łabędzia... wręcz przeciwnie. Gdy rodzice w pewnym momencie trafili na tego bloga, a dokładniej na opisy dotyczące Kapsla, to stwierdzili, że czytają o swoim dziecku. Niemal identyczne zachowania Kapsla i Grety, i niemal identyczne odczucia rodziców. Być może dopiero w tym momencie stwierdzili, że nie trzeba się wstydzić tego, że ma już się dość, że nie trzeba z zaciśniętymi zębami ponosić konsekwencji jakże pięknej, podjętej kiedyś decyzji.
Greta ma w tej chwili już ponad dwadzieścia lat, ale nadal trudno zostawić ją samą w domu z dostępnymi urządzeniami pod napięciem, z zapałkami. Trzeba chować żelazko, zapalnik do gazu.

Greta poszła kiedyś na zakupy i zadzwoniła ze sklepu:
  • Co mam jeszcze kupić?
  • A co już kupiłaś?
  • To co mam w koszyku?
  • A co masz w koszyku?
  • Jak możesz nie wiedzieć, co mam w koszyku!

Innym razem tata zastępczy powiedział do niej:
  • Wskocz w trampki i wyjdź z psem.
  • Nie da się wskoczyć w trampki.

Gdy pewnego dnia byli u nas w odwiedzinach, Majka niechcący wylała szklankę wody stojącą na stole. Wszyscy odsunęli się, aby nie zostać polanym. Greta siedziała i tylko przyglądała się kroplom wody spływającym na jej sukienkę.

Dziewczynka, podobnie jak kiedyś Kapsel, potrafi pozostawić zasikaną całą toaletę. Jak to robi, skoro przecież siada na klapę?

Są to dokładnie takie same zachowania jak u naszego chłopca. Z pozoru zabawne, ale mieszkanie z taką osobą powoduje, że czasami chce się wyć do księżyca. Powoduje, że marzy się o tym, aby się pewnego dnia obudzić i stwierdzić, że to był tylko zły sen.

Ale Greta ma też swoją drugą twarz. Jest bardzo elokwentna. W szkole prowadziła wszelkie imprezy i akademie. Była wodzirejem na dyskotekach i potańcówkach klasowych. Ktoś obcy, kto wdałby się z nią w dyskusję, zapewne stwierdziłby, że jest to inteligentna i umiejętnie potrafiąca wyrazić swoją opinię, osoba.

Rodzice Grety podjęli decyzję o umieszczeniu dziewczynki w Domu Pomocy Społecznej. Będzie więc to powrót do miejsca, z którego ją zabrali.
Wszyscy zadają sobie pytanie, czy te kilka lat spędzonych w zwyczajnej, kochającej się rodzinie, miało dla dziewczynki jakieś większe znaczenie? Czy podjęta kiedyś decyzja była słuszna, i... czy słuszna jest decyzja o powrocie?
Ja, na jedno i drugie pytanie odpowiedziałbym „tak”.

Greta nigdy nie została zdiagnozowana pod kątem istnienia zaburzeń sklasyfikowanych odpowiednimi numerami i nazwiskami osób, które je opisały. Istniało podejrzenie zespołu Aspergera, ale stwierdzenie tego faktu zupełnie niczego by nie zmieniło w postępowaniu z dziewczynką. Już samo podejrzenie tłumaczyło pewne jej zachowania, a rodzice zastępczy mieli bardzo dużą świadomość (choćby z racji wykonywanego zawodu).
Kiedyś zastanawiałem się nad Kapslem. On też miał pewne cechy dziecka autystycznego, a gdyby jego mama przyznała się do picia w czasie ciąży, to bez większych problemów mógłby zostać uznany za dziecko fas-owe. A był, jaki był.

Greta nieprzypadkowo dostała ode mnie takie imię na potrzeby dzisiejszego wpisu.
Jedna z naszych córek chodziła do szkoły z chłopcem z zespołem Aspergera. W szkole był przeciętny. Jako kolega... trudny. Jaki był w domu? Był jednak świetny w wiedzy o tramwajach. Znał wszystkie modele jeżdżące po naszym mieście. Potrafił powiedzieć jak są zbudowane, jakie mają wyposażenie, a nawet numery boczne.
Nie mam zamiaru rozważać, czy Greta Thunberg działa w słusznej sprawie, ani czy powinna dostać Nobla, czy nie. Uważam jednak, że została w okrutny sposób wykorzystana i nie udźwignie ciężaru, z którym kazano jej się zmierzyć. W głębi serca jest ona Kapslem i Gretą z tego wpisu.

Ale mam też drugą refleksję.
Od jakiegoś czasu spotykam w sieci rozmaite artykuły, których celem jest znalezienie rodziców dla dzieci, które trafiły do placówki i nigdy nie zostały zaproponowane żadnej rodzinie. Najczęściej są to dzieci ciężko chore, mocno zaburzone lub niczyje z powodu swojego wieku. Najciekawsze jest dla mnie to, że dla tych dzieci znajdują się rodzice, najczęściej adopcyjni. Jest to bardzo pozytywne, bo przecież każdy dzień, który dziecko spędza poza kochającą rodziną jest w jakiejś mierze trudny do odrobienia. Jednak zawsze mam z tyłu głowy myśl, czy to nie jest tylko impuls.
Dla Kapsla również poszukiwaliśmy rodziny tą drogą. Tyle tylko, że każdy mógł poczytać o chłopcu to co pisałem tutaj na blogu. Nie było ani jednego telefonu, ani jednego maila. Nikt o nic nie zapytał, bo przekazanych informacji było bardzo dużo... może za dużo.
Niestety z każdym rokiem coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że dobro dziecka, to nie tylko znalezienie dla niego rodziny. To znalezienie kogoś, kto nie tylko będzie cieszył się z postępów dziecka (jakichkolwiek), ale przede wszystkim będzie gotowy zaakceptować to, że czegoś się nie da zrobić, że nie będzie lepiej (a może będzie gorzej), że rzeczywistość potrafi bardzo różnić się od wyobrażeń i planów.

Wkrótce napiszę o Ptysiach. Właśnie dobiega końca trzytygodniowy pobyt najstarszego z rodzeństwa w naszej rodzinie. Niedługo odbędzie się oczekiwana od miesięcy rozprawa w sądzie, która podobno ma być rozstrzygająca.
Każde z dzieci jest idealne z osobna. Może tylko Balbina nieco bardziej upierdliwa... ale taka jej uroda. Ptyś razem z Balbiną funkcjonują już też przyzwoicie. Tyle tylko, że to są pozory, ponieważ gdy przychodzi Bill wszystko się zmienia. Jest on czynnikiem spustowym, powodującym odtwarzanie traumy z przeszłości. Tak więc prawie roczny pobyt dzieci w naszej rodzinie niczego nie uleczył.
Prawdopodobieństwo, że dzieci wrócą do mamy jest minimalne. Komu zostaną zaproponowane?


Najlepsze Blogi

sobota, 12 października 2019

--- Masz wiadomość cz.3


Niedawno stwierdziłem, że cykl wpisów pod wspólną nazwą „masz wiadomość...” będę jeszcze długo kontynuował. Być może dla niektórych będą to tylko ciekawostki z życia dzieci, które kiedyś z nami mieszkały i je opisywałem. Jednak dla kogoś innego, może to być obraz funkcjonowania dziecka po adopcji... tego co ono czuje, jak się rozwija. Może to być również charakterystyka rodzica adopcyjnego, którego niby nie przedstawiam bezpośrednio... ale jednak.

Wielokrotnie spotykam się z opiniami, że nie ma zdrowych dzieci idących do adopcji. Osobiście się z tymi twierdzeniami nie zgadzam, chociaż podobno w ten sposób wypowiadają się również niektórzy pracownicy ośrodków adopcyjnych. Najwięcej tego rodzaju poglądów można znaleźć na rozmaitych forach społecznościowych poświęconych adopcji, czy też pieczy zastępczej. Tutaj bardzo często się zastanawiam, kim są osoby wypowiadające się w ten właśnie sposób. Czy są psychologami, pedagogami, terapeutami? A może chociaż doświadczonymi rodzicami zastępczymi? Czy biorą na siebie odpowiedzialność za wypowiadane słowa? A może mają zupełnie coś innego na myśli, niż czytająca te komentarze rodzina, która właśnie rozważa adopcję dziecka?

Niedawno napatoczyłem się na podobną dyskusję, w której dorosła adoptowana dziewczyna próbowała udowodnić innym, że jest zupełnie zdrowym człowiekiem – zarówno fizycznie, psychicznie, jak też emocjonalnie. Dowiedziała się, że opowiada bzdury, gdyż na pewno jest zaburzona... tylko jeszcze o tym nie wie. Nie mam pojęcia, kim były osoby wypowiadające się w tak autorytarny sposób.

Dlatego w tym i następnym wpisie, spróbuję w szczególny sposób zwrócić uwagę na kwestie zdrowotne dzieci, które z nami mieszkały i w większości przebywają teraz w rodzinach adopcyjnych. Niech każdy sam spróbuje sobie odpowiedzieć na pytanie, czy uważa je za zdrowe w różnych aspektach.

Kapsel sprzed roku - nasze ostatnie wakacje.

Zacznę od Kapsla, o którym zdecydowanie mogę powiedzieć, że jest dzieckiem chorym. Fizycznie w zasadzie nic mu nie dolega... może poza coraz większą nadwagą. No, ale w jego przypadku jest to bezspornie kwestia umysłu - zresztą jak cały jego problem.

Chłopiec nadal przebywa w Domu Pomocy Społecznej i pewnie zostanie tam do końca swojego życia. Mama podarowała już sobie zupełnie starania o przywrócenie praw rodzicielskich. Wystarczają jej odwiedziny raz na kilka tygodni i zabieranie chłopca do swojego domu w czasie ferii, czy wakacji.

Jej wystarczają... Kapslowi niekoniecznie.





Kapsel dzisiaj - po powrocie z wakacji u mamy.
Niby chłopiec czuje się dobrze w tym domu pomocy. Jest jednym z bardziej błyskotliwych mieszkańców i nie ma niebezpieczeństwa, że będzie przez kogoś gnębiony i wykorzystywany. Z tego powodu kiedyś bardzo staraliśmy się, aby jego docelową placówką nie był dom dziecka (również patrząc perspektywicznie, co będzie gdy chłopak stanie się pełnoletni). Jednak Kapsel wielokrotnie powtarzał (i robi to nadal), że nie chciałby tam zostać na zawsze. Tęskni do zwyczajnej rodziny, chociaż niekoniecznie za mieszkaniem ze swoją mamą. Pod koniec wakacji Majka chciała odwiedzić Kapsla z całą naszą ferajną. Nie wyszło, bo chłopiec jeszcze był u mamy, a później jakoś nie było już okazji. Zadzwoniła jednak do niego kilka dni później. Był smutny. Nic dziwnego, w końcu trzy dni wcześniej był jeszcze u mamy. Majka starała się go pocieszyć, a on na to: „ale ja nie tęsknię za mamą, tylko za tobą”.
Czy byłby szczęśliwszy, gdyby jednak jakaś rodzina (czy to adopcyjna, czy zastępcza) zechciała go kiedyś przygarnąć? Ja po dwóch latach wspólnego mieszkania, miałem go szczerze dość... zresztą Majka też. Czy ktoś może czuć się szczęśliwy w rodzinie, która ma go już dosyć?
Najsmutniejsze w jego historii jest to, że gdy do nas przyszedł mając sześć lat, wydawał się tylko dzieckiem zaniedbanym. Takim, któremu wystarczy poświęcić nieco więcej czasu i zainteresowania. Gdyby został odebrany swojej mamie kilka lat wcześniej (choćby w wieku dwóch lat), to poszedłby do adopcji natychmiast. Nic nie wskazywało na to, że jego opóźnienie w stosunku do rówieśników coraz bardziej będzie się powiększać. Na końcu była to już niemal przepaść. Kapsel aktualnie skończył już dziewięć lat, a nadal nie potrafi sprawnie liczyć do dziesięciu (a dokładniej... policzyć), mylą mu się dni tygodnia, nazwy miesięcy, pór roku. Do dzisiaj rzuca się na podłogę, krzyczy i wali głową w ścianę, gdy coś mu nie pasuje. Żaden specjalista nie stwierdził nigdy u niego żadnego konkretnego zaburzenia. Był tylko... niezbyt mądry.


Chapic kiedyś
Zupełną przeciwnością był Chapic. Przyszedł do naszej rodziny w wieku kilku miesięcy. Niewiele się ruszał, nie za bardzo uśmiechał. Nic nie mówił, tylko leżał i patrzył w sufit. Już w wypisie ze szpitala było określenie „podejrzenie zespołu FAS”. I tak to zostawiliśmy do końca. Zrobiliśmy mu szereg specjalistycznych badań, uczęszczał na rozmaite terapie. Nie zrobiliśmy tylko tej jednej, najważniejszej diagnozy. Wiele osób w późniejszym czasie twierdziło, że to był błąd, że to było nie fair w stosunku do rodziców adopcyjnych, którym był proponowany. Uważaliśmy jednak (i nadal tak uważamy), że byłaby to tylko stygmatyzacja chłopca, tak naprawdę niewiele o nim mówiąca. W aktach przekazanych Ośrodkowi Adopcyjnemu nie było napisane, że dziecko jest zdrowe. Wręcz przeciwnie, rodzice mogli zapoznać się z całą dokumentacją medyczną i szczegółowym opisem zachowań chłopca. Mogli przeczytać, że ma dysmorfię twarzy, niską masę, oraz że jego mama była wieloletnią alkoholiczką, która nawet na porodówkę przyszła narąbana. Ale też mogli zapoznać się z ogromnymi postępami, które miały miejsce w ciągu roku pobytu w naszej rodzinie.
A mimo to, chłopcem nikt nie chciał się zainteresować. Być może wszelkie opisy były zbyt wnikliwe, zbyt trudne do zaakceptowania. Być może łatwiej jest uznać diagnozę FAS, której kryteria diagnostyczne raczej nie należą do zbyt wyszukanych... a potem liczyć, że jakoś to będzie.
Chapic przeszedł wszystkie szczeble adopcyjne, aż dostał się do bazy zagranicznej.


Chapic dzisiaj
W chwili obecnej mieszka we Włoszech i jest wielkim szczęściem swoich rodziców. To oni zdecydowali się na badania diagnostyczne, chociaż nie tyle chodziło o samą diagnozę, ile o dalsze postępowanie z synem – proponowane terapie i leczenie. I co wyszło? Że jednak nie ma FAS. Żeby jednak nie było zbyt różowo, to ma ARDN – neurorozwojowe zaburzenia zależne od alkoholu, wchodzące do grupy określanej mianem FASD. Natomiast ogólnie jest w normie rozwojowej, również w mowie. A przecież języka włoskiego musiał się nauczyć mając już ponad dwa lata.
Mama chłopca bardzo często informuje nas co u nich słychać. Z Chapickiem sobie już niestety nie porozmawiamy, bo póki co zna tylko włoski. Ale za to w tym języku pięknie zaśpiewał dla Majki „Happy Birthday”.








Mieszkała też z nami Królewna, która była bardzo chora. Była niewidoma, miała porażenie mózgowe, padaczkę i parę innych przypadłości. Do dzisiaj nic się nie zmieniło. 

Królewna kilka lat temu
Dziewczynka tylko leży, niewiele rozumie i nie mówi. Zawitała do nas w drugim miesiącu swojego życia. Wówczas uchodziła jeszcze za całkiem zdrowego niemowlaka. Lekarze tylko wspominali, że mamy zwrócić uwagę na wzrok, ponieważ słabo reaguje na światło. Chyba tylko tak im się wydawało, gdyż później okazało się, że Królewna ma tylko jakieś strzępy siatkówki, które nie dawały najmniejszych szans na widzenie czegokolwiek.
Gdyby jacyś rodzice zdecydowali się na adopcję noworodka (bo takie sytuacje też są możliwe), to nie wiadomo czy daliby radę udźwignąć emocjonalnie taki ciężar. Wszystkie problemy zaczęły wychodzić dopiero po trzecim miesiącu życia.
Z Królewną spotykamy się coraz rzadziej. Majka czasami wpada do DPS-u, w którym dziewczynka mieszka i zabiera ją na spacer, albo chociaż trochę jej poopowiada. Ja nie widziałem jej od ubiegłorocznego wspólnego wyjazdu nad morze.
A przecież jest to dziewczynka, która była bardzo bliska mojemu sercu. Kiedyś zdarzało mi się ją odwiedzać nawet samemu, gdy byłem w pobliżu wracając od jakiegoś klienta. Czas wszystko zmienia... pozostają tylko wspomnienia. Mam nadzieję, że dotyczy to obu stron.

Tym sposobem wyczerpałem moją listę dzieci „niezdrowych”. Jak na prawie trzydziestkę innych, nie jest to chyba wynik uprawniający do twierdzenia, że nie ma dzieci zdrowych zgłoszonych do adopcji.
Wiele osób rozszerza swoje widełki, uznając że chore dziecko, to również to z problemami natury emocjonalnej, z zaburzeniami więzi i mające za sobą traumy z powodu krzywd, jakich doznało. W zasadzie słusznie.

Rozszerzę więc i moją listę.


Iskierka 
Zacznę od Iskierki. Jest to dziewczynka, z którą spotykamy się najczęściej spośród wszystkich naszych byłych dzieci zastępczych.
Gdy kilka tygodni temu wracała z rodzicami znad morza, to oczywiście zatrzymała się po drodze na przysłowiową kawę. Dziewczynka w pewien sposób żyje również życiem naszej rodziny zastępczej. Zna wszystkie mieszkające z nami dzieci i cieszą ją spotkania z całą naszą zastępczą bandą. Gdy mówiliśmy sobie przed płotem „do zobaczenia”, to rodzice Iskierki rzucili na pożegnanie „może jakiś grill za dwa tygodnie?”. Uznałem, że było to coś w rodzaju kurtuazyjnego „no to wpadnijcie kiedyś”.
Dwa tygodnie później jechaliśmy z Bliźniakami i Ptysiami do jakiegoś parku rozrywki. W połowie drogi dostaliśmy sms-a: „co lubicie na grillu, bo wybieram się na zakupy?”. Zupełnie o tym zapomniałem, a do tego bardzo mi to nie pasowało, bo wiedziałem że dwa dni później będę musiał tłumaczyć się klientowi z niewywiązania się z obietnicy.
Ale Iskierce się nie odmawia... nie jej.
Dziewczynka jest bardzo inteligentna i ma bardzo dorosłe przemyślenia... choć przecież chodzi jeszcze do przedszkola. Doskonale zna swoją historię, z którą mimo młodego wieku, próbuje się zmierzyć. Mamę biologiczną akceptuje jako osobę, która ją urodziła... chociaż nie zawsze chce już o niej mówić „mama”. Problem zaczyna się później. Zanim zamieszkała z nami, Iskierka przebywała w innej rodzinie zastępczej.
Myślałam, że z tamtą mamą będę już na zawsze... ale musiałam się rozstać. Potem byłam u cioci Majki. Też myślałam, że będę z nią do końca życia... i też musiałam się rozstać. Teraz jestem z wami...”. Tak Iskierka mówi do swojej mamy, zastanawiając się co będzie dalej. Co można na to odpowiedzieć?
Pomagamy rodzicom dziewczynki na ile się da w uporządkowaniu jej samej siebie. Chociaż jedyne co możemy zrobić, to pokazać, że wcale jej nie porzuciliśmy, że wciąż jesteśmy obok. Jeżeli sobie to wszystko poukłada teraz, to może w przyszłości będzie już dużo łatwiej.
Jednak ta historia skłania mnie do dwóch refleksji. Pierwszą sprawą jest sama Iskierka. Czy jest ona aż tak inteligentna i aż tak wyjątkowa, że tylko ona dochodzi do wyrażanych przez siebie tak dojrzałych myśli, czy też inne dzieci mają podobne przemyślenia, tylko o tym nie mówią? Co za jakiś czas pomyślą Bliźniaki, co pomyślą Ptysie... co teraz myśli Plotka?
Jest jednak i druga odsłona medalu. Rodzice Iskierki odwiedzili ją w naszej rodzinie zaledwie trzy razy. Gdy kilka lat temu opisywałem jej historię, to napisałem "trzy, albo cztery razy". To były tylko trzy razy, dokładnie pamiętam. Dodałem to „albo”, ponieważ już wówczas wydawało mi się, że coś jest nie tak, że to zbyt krótko. Nie miałem jednak takiej wiedzy i doświadczenia jak dzisiaj. Teraz powiedziałbym „sorry, ale to jest zbyt wcześnie”. Teraz tak samo powiedziałaby Majka. Teraz zapewne tak samo powiedzieliby rodzice Iskierki.
Nie mam pojęcia, czy w jakiś sposób wpłynęłoby to na dzisiejsze wątpliwości Iskierki. Może nie... a może właśnie w tym tkwi cały problem.

Białasek
Tak jak w przypadku Iskierki, jestem w stanie wziąć na siebie całą winę (bo przecież zostałem odpowiednio przeszkolony, a przynajmniej powinienem zostać), tak w przypadku Białaska wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Opisuję chłopca po raz trzeci w serii „masz wiadomość”. Zmieniło się sporo. Mama biologiczna ma prawo nie tylko spotykać się z synem dwa razy w tygodniu, ale również zabierać go na weekendy, święta i wakacje. Tyle tylko, że chłopiec wcale tego nie chce. Wzbrania się przed byciem z mamą sam na sam. Mama zastępcza go zachęca... mówi spróbuj (bo przecież sąd tak kazał). No to spróbował.... raz, drugi, trzeci. W końcu się zbuntował i powiedział nie chcę, ty jesteś moją mamą. Czy sąd to zrozumie? A może jego decyzja spowoduje, że Białasek będzie kolejnym przykładem dziecka, o którym będzie można powiedzieć, że nie jest zdrowe? Może już ta obecna decyzja spowodowała traumy rozstaniowe, z których nie tak łatwo będzie się pozbierać.

Majka czytając niektóre moje wpisy, czasami zadaje mi pytanie „co właściwie chciałeś powiedzieć?”. Być może tym razem też tak będzie.
Uprzedzę jej pytanie i powiem wprost.  Uważam, że dziecko proponowane rodzicom adopcyjnym, wielokrotnie jest połamane emocjonalnie na skutek działania systemu. Czasami nawet jest to skutkiem postępowania rodziny zastępczej. Często są to zachowania nieświadome, albo wybory „lepszego zła”.
Za niecałe dwa miesiące rozpoczynamy urlop, który przysługuje zawodowym rodzinom zastępczym. Gdy Majka go planowała, byliśmy przekonani, że Bliźniaki już z nami nie będą mieszkać, a Ptysie pojawiły się u nas dużo później. Niestety jest jak jest... cała czwórka będzie musiała gdzieś się podziać.
No ale halo? Jak to musiała?
Rodziny takie jak my, mają do wyboru trzy opcje. Zgłosić termin urlopu i zupełnie nie martwić się tym, w jakiej rodzinie zostaną umieszczone przebywające u nich dzieci zastępcze (w skrajnym przypadku mogą nawet pójść na chwilę do domu dziecka), nie korzystać z przysługującego prawa do urlopu, lub próbować w maksymalny sposób złagodzić skutki czasowego rozstania. Pierwszą opcję pomijamy. Drugą też odrzucamy, gdyż prowadzi to do szybkiego wypalenia, co oznacza albo konieczność rezygnacji z bycia rodziną zastępczą, albo godzenie się z faktem, że jest się złą rodziną zastępczą... a przynajmniej nie tak dobrą, jaką można być.

Dobra rodzina zastępcza, to... szczęśliwa rodzina
Właśnie rozpoczęliśmy przygotowanie Bliźniaków do zamieszkania w rodzinie zastępczej, którą wydawało się, że dobrze znają. Spędzili u niej nasz ubiegłoroczny urlop. Po powrocie okazało się, że tak bardzo zżyli się z jej wszystkimi członkami, że jeszcze przez kilka tygodni byli tam zawożeni na parę godzin co kilka dni. Teraz już wszystko zapomnieli. Na dobrą sprawę nasze przygotowania wyglądają podobnie jak w sytuacji przekazania dzieci rodzicom adopcyjnym. Będą więc częste odwiedziny, planowany jest weekend (albo dwa) razem z noclegiem. A po powrocie liczymy się z tym, że być może chłopcy nie będą chcieli wrócić do nas. Wówczas to my będziemy musieli się wcielić w rolę rodziców adopcyjnych. Czasami się zastanawiam, czy nie jest to pewnego rodzaju zabawa emocjami dzieci (w negatywnym znaczeniu). Dla nich pewnie lepiej byłoby, gdybyśmy nawet w taki sposób (i na tak krótki czas) się nie rozstawali i nie korzystali z urlopu. Jednak z drugiej strony uświadamiam sobie, jak łatwo dzieci w wieku naszych chłopców potrafią zapominać... z jaką łatwością udaje im się operować umiejętnością budowania więzi. A może są to tylko pozory? Może za każdym razem dokładamy chłopcom traumatycznych przeżyć, które gdzieś się kumulują?

Wiele też pewnie zależy od samego dziecka. Od kilku dni mamy na nieco spóźnionych wakacjach ponownie Billa i Refluxa. Najstarszego z Ptysi bardzo to cieszy. Myślę, że nawet nie tyle fakt, że ma okazję przebywać ze swoim młodszym rodzeństwem, ale bardziej to, że dzieje się coś innego. Reflux za to przeszedł w tryb przetrwania. Od ponad tygodnia jest blady i prawie nie schodzi z fotela, niewiele je. Do przedszkola go nie zawozimy, bo na samą myśl o wyjeździe ma odruch wymiotny. Lekarz stwierdził, że nic mu nie jest, a Majka że pewnie szkodzi mu serwowana przeze mnie kolacja. Jednak w dni wolne od przedszkola (gdy inne dzieci też są w domu) nagle mu się polepsza. Może poza jednym razem, gdy dowiedział się, że pójdzie ze wszystkimi (ale też z naszą sąsiadką) na grzyby.
Czasami dochodzę do wniosku, że może ja mu nie pasuję. Znamy się doskonale, ale nie potrafimy się komunikować. Wszyscy mówią, że go rozumieją... a ja nie. Chociaż gdy czasami pytam Majkę „co on powiedział?”, to często zdarza się odpowiedź „nie wiem”.
A może chodzi o coś zupełnie innego? Przecież chłopiec często przybiega do mnie się przytulić, domaga się przybijania piątki (i tym podobnych gestów), a wieczorem w wannie... umycia siusiaka. Może nie chce iść do przedszkola, bo chce sobie ze mną pobyć? Majka wykorzystuje wolny czas przedpołudniowy na załatwianie różnych spraw, więc chłopak często jest skazany tylko na mnie. W zasadzie to siedzimy obok siebie (bo tak naprawdę to ja jestem wówczas w pracy), ale czasami mnie zagaduje. Przyniósł kiedyś jakąś zabawkę i stwierdził „wujek poprontok”. Innym razem zapytał „obiejemy tufe?”, albo doszedł do wniosku, że „boi fafa”. Jednak, gdy próbuję go zachęcić do jakiejś aktywności, albo zadaję mu jakiekolwiek pytanie, to najczęściej patrzy na mnie i nic nie mówi. Czasami oczekuję tylko odpowiedzi „tak” lub „nie”. Gdy mówię „kiwnij chociaż głową”, to kręci nią w kółko i wiem dokładnie tyle, ile przed zadaniem pytania.
Jednak na telefon od mamy zastępczej oczekuje. Wówczas staje się rozmowny i ze zdumieniem stwierdzam, że oni się rozumieją. Za to rozmawiając z mamą biologiczną, każdy mówi swoją kwestię. Dla przykładu on rzecze „dzisiaj byłem z wujkiem w przedszkolu”[moje tłumaczenie], chociaż wcale tak nie było, a ona na to „tak, mama musi teraz pojechać do Szczecina”. Bywa, że chłopiec odkłada głośnomówiący telefon na bok i idzie się bawić... a mama dalej nawija. W sumie to i tak dobra mama, bo niektóre dzwonią i oczekują, że to dziecko będzie je zabawiać.
Opisałem Refluxa, ponieważ on też w pewnym momencie stanie przed koniecznością opuszczenia swojej rodziny zastępczej. Jest z nią bardzo mocno związany, czego być może na co dzień wcale nie widać. Jak bardzo poraniony emocjonalnie z tego wyjdzie? Czy o nim też ktoś powie, że nie jest zdrowym dzieckiem skierowanym do adopcji? Czy ja również w pewien sposób przyczyniam się do postawienia takiej tezy?

Przetłumaczę jeszcze tylko zacytowane teksty Refluxa:
  • Wujek, to jest prostokąt.
  • Czy odbierzemy Balbinę z przedszkola?
  • Boli mnie głowa.


Następnym razem opiszę kilkoro innych dzieci. Moim zdaniem zupełnie zdrowych... których podobno nie ma.





Najlepsze Blogi

wtorek, 1 października 2019

ROMULUS i REMUS 6


Twoje wspomnienie sprzed roku: "Panie sędzio, jak długo jeszcze!"

Jest mi źle. Dotarło do mnie, że nawet mając dobre intencje, bardzo łatwo jest wyrządzić komuś krzywdę.

Zacznę od początku...

Właśnie odbyło się kolejne posiedzenie zespołu oceniającego naszych chłopców, postępy ich rodziców, oraz formułującego pewne wnioski i oczekiwania w stosunku do decyzji, którą wkrótce będzie musiał podjąć sąd. Termin rozprawy nadal nie został wyznaczony, jednak wszyscy, którzy się zebrali uznali, że mimo wszystko nastąpi ona szybciej, niż ponowne spotkanie w takim gronie – czyli na następnym zespole za pół roku.

Tak jak zawsze przygotowałem naszą ocenę sytuacji (zamieszczoną poniżej) w formie papierowej, której rozwinięcie i omówienie należało do Majki. Stwierdziliśmy, że powinniśmy pokazać to co czujemy, bez owijania w bawełnę. Przełożyło się to na dość śmiałą opinię, co do której nie byliśmy pewni, czy dobrze zostanie odebrana przez zebrane gremium.
Merytorycznie miałem o czym pisać dzięki wsparciu, które odczuwałem czytając teksty  jednej z obecnych także na tym blogu osób. Nie tylko jej wiedza mi pomogła, ale również jej charyzma, nieustępliwość, dążenie do wyrażania swoich poglądów bez względu na okoliczności. Tak więc, po części jest ona współautorką tego co zostało zaprezentowane na zespole.
Aniu, dziękuję. Jeżeli znajdziesz w tej ocenie zdania wyjęte z Twoich ust (a na pewno znajdziesz), to nie traktuj tego proszę jak plagiat... zwyczajnie pewnych rzeczy nie potrafiłem wyrazić inaczej.

W zasadzie uzyskaliśmy to co chcieliśmy uzyskać, a nawet więcej. Po raz kolejny nie zawiedliśmy się na osobach, które wielu nazywa „urzędasami”. Po raz kolejny poczuliśmy się członkami zespołu.

Przejdę może do konkretów, zanim ktoś skomentuje, że wchodzę... bez wazeliny.
Jak już wielokrotnie pisałem, uważamy z Majką, że chłopcy zasługują na bezpieczną rodzinę adopcyjną. Są jeszcze mali, a jednocześnie inteligentni emocjonalnie. Jesteśmy przekonani, że dadzą radę, a my będziemy potrafili im w tym pomóc.
Opinia, którą wyraziliśmy została zaakceptowana przez strony reprezentujące PCPR i Ośrodek Adopcyjny. Po raz pierwszy w mojej historii, zostanie ona dołączona w całości jako załącznik do dokumentacji przekazywanej sądowi, a zawarte w niej myśli zostaną poparte stanowiskiem i podpisami kilku osób.
Nawet kurator nieco złagodził swój dotychczasowy osąd wyrażający się koniecznością dania mamie bliźniaków kolejnej szansy. Wprawdzie nie wycofał się ze swojej negacji adopcji chłopców, to jednak stwierdził, że byłby gotów podpisać się pod naszym stanowiskiem, gdyby Romulus i Remus byli jedynymi dziećmi w rodzinie. Przyznał więc, że w jakiś sposób rozgranicza dobro rodziców od dobra dzieci, i to drugie jest bliższe jego sercu.
Asystentka rodziny nie wyraziła jasno swojego stanowiska, a rodzina zastępcza rodzeństwa naszych bliźniaków bardziej pochyliła się nad prawem do tożsamości, do poczucia przynależności całej czwórki.

Mógłbym odtrąbić sukces, gdyż moje pierwotne utopijne dążenie do stworzenia bliźniakom bezpiecznego domu w rodzinie adopcyjnej, nagle przestało być aż tak bardzo nierealne. Tym bardziej, że teraz po naszej stronie jest jednoznaczna opinia biegłych psychologów, sugerująca umieszczenie chłopców właśnie w rodzinie adopcyjnej.

A co jeśli się mylę? Co jeżeli rację ma mama chłopców, twierdząc że dzieci nie mogą bez niej żyć, a opinia biegłych sądowych została stworzona głównie w oparciu o nasze informacje?
A może rację ma kurator, że lepszym rozwiązaniem dla wszystkich dzieci będzie rodzina zastępcza, a nawet dwie odrębne rodziny byle tylko umożliwiające kontakty między rodzeństwem?

Dwa dni po zespole, mama z wielką pompą urządziła urodziny Filemonowi (bratu bliźniaków). Kolejne spotkanie rodzinne i po raz kolejny to samo. Najstarsza z rodzeństwa przeglądała prezenty swojego brata, Filemon bawił się z kolegami z przedszkola, a nasi chłopcy sami z sobą. Po godzinie przyszli do Majki, że chcieliby już pojechać do domu.
Więzi rodzinne i potrzeba utrzymywania kontaktów między rodzeństwem nadal są dla mnie zagadką... a nawet coraz większą zagadką. Gdyby chłopcy poszli jednak do adopcji, to czym starsze rodzeństwo różniłoby się od tego, które być może dopiero będzie? Nie ma przecież gwarancji, że mama powiedziała już swoje ostatnie słowo w kwestii dzietności. Moim zdaniem niczym. W obu przypadkach byłaby to tylko świadomość tego, że mają jeszcze brata lub siostrę. Czy ktokolwiek decydując o skierowaniu dziecka do adopcji zastanawia się co będzie ono czuło w odniesieniu do rodzeństwa, które dopiero się narodzi? Pewnie nie... i pewnie słusznie. W tej chwili chłopcy większe przyjaźnie nawiązują z Ptysiami. Gdy od nas odejdą, to za nimi będą tęsknić, a nie za swoim bratem i siostrą. 

Tym wszystkim się jednak nie przejmuję. I chociaż jest to dla mnie przykre, to mimo uszu puszczam oskarżenia mamy, że chcemy jej odebrać dzieci, że pojechaliśmy z nimi nad morze tylko po to, aby się pochwalić tym przed PCPR-em. Niech sobie robi ponowne badanie więzi... oby się nie zdziwiła. Nie dbam też o to, że (jak sama powiedziała) gdy Romulus i Remus pójdą do adopcji, to ona „popłynie”. Tak czy inaczej popłynie... lepiej bez nich, niż z nimi. Ma przecież dwójkę starszych dzieci, o które mogłaby zawalczyć. Ale przecież na nich aż tak bardzo jej nie zależy. Dlaczego? Bo już wystarczająco spierdoliła im życie? Bo dzieci byłych partnerów są mniej ważne? Powiedziała, że chce odzyskać wszystkie dzieci, albo wcale. Co zrobi, gdy jednak bliźniaki pójdą do adopcji? 
Teraz mówi o więziach, ale wcześniej zamykała dzieci w osobnych pokojach i doskonale zadbała, aby poprawne więzi z bliźniakami nigdy się nie nawiązały.

A tata chłopców? Na zespole zrobił wywód na temat tego gdzie i dlaczego pierze swoje rzeczy. I chyba ta wypowiedź najlepiej obrazowała jego zaangażowanie w cały proces mający na celu odzyskanie chłopców. 
Czy ma rację twierdząc "wygramy, kurator jest po naszej stronie"? Zobaczymy.

Najbardziej zastanawia mnie brak jakiejkolwiek refleksji rodziców. Kilku psychologów i pedagogów wypowiedziało się jednoznacznie... powrót do rodziny nie ma sensu, będzie to ze szkodą dla dzieci. Gdyby ktoś tak powiedział o moich dzieciach, to przynajmniej bym się zastanowił, czy aby na pewno nie ma racji.

A mimo wszystko mam wątpliwości. Boję się tego, że za kilkanaście lat chłopcy zapukają do moich drzwi i zapytają „dlaczego tak zaciekle walczyłeś, skąd wiedziałeś co będzie dla nas najlepsze?”.
Nawet teraz tego nie wiem. Jak mawiał Immanuel Kant, „w każdej wiedzy jest tyle prawdy, ile jest w niej matematyki”. Tutaj tej matematyki jest tyle, co kot napłakał.


I dlatego czasami... ale tylko czasami przechodzi mi przez myśl, że wystarczyło się nie wychylać.




Romulus i Remus (bliźnięta – 3,5 roku).
Ocena dzieci na podstawie obserwacji opiekunów.


Tym razem pominę rozwój intelektualny, poznawczy i społeczny obu chłopców. Wszystko jest w normie, a nawet powyżej. Nie zauważamy żadnych niepokojących sygnałów, na które należałoby zwrócić większą uwagę.
Skupię się bardziej na rozwoju emocjonalnym i poddam ogólnej ocenie bieżącą sytuację dzieci, jak również ich rodziców.

Romulus i Remus mieszkają z nami już ponad piętnaście miesięcy. Oznacza to tyle, że wielkimi krokami zbliża się magiczny termin osiemnastu miesięcy, po którym według ustawy powinno nastąpić uregulowanie sytuacji prawnej dzieci przebywających w pieczy zastępczej.
Piecza zgodnie z ustawą powinna zapewnić kontakt i współpracę z rodzicami biologicznymi, aby umożliwić dzieciom powrót do rodziców, lub gdy jest to niemożliwe dążyć do przysposobienia dziecka, a w przypadku braku możliwości przysposobienia, zagwarantować opiekę i wychowywanie się w środowisku zastępczym. Kolejność celów jest tutaj nieprzypadkowa.
Teoretycznie chłopcy powinni więc już wkrótce wrócić do mamy. Byłoby to najlepszym rozwiązaniem, jeżeli rodzice biologiczni są na to gotowi, a wszelkie opinie różnych instytucji i osób pracujących z rodziną jednoznacznie wykażą, że okres przygotowawczy do odzyskania dzieci już się zakończył i rodzice są wystarczająco zmotywowani.

Ponieważ chłopcy przychodząc do nas byli jeszcze bardzo mali, przyjęliśmy postawę nastawioną na silne więzi emocjonalne. Nauczyliśmy ich siły rodziny i przynależności. Pokazaliśmy jak można bezpiecznie wzrastać w poszanowaniu prawa do autonomii i w otoczeniu miłości. Gdy chłopcy mówią o domu, mają na myśli... nasz dom.
Nasze działanie było jednocześnie świadome, jak też zupełnie naturalne. Trzymanie dystansu emocjonalnego spowodowałoby straty nie do odrobienia, ponieważ właśnie w okresie przedszkolnym najbardziej kształtuje się osobowość dziecka, świat jego myśli, dążeń i uczuć.
W chwili obecnej Romulus i Remus nas traktują jak swoich rodziców. Na spotkaniu z rodzicami biologicznymi potrafią przyjść i powiedzieć „ciociu, chodźmy już do domu”. Nie sprawiają wrażenia, aby tęsknili, rzadko wspominają rodziców.
W opinii wielu psychologów i pedagogów, to są tylko stereotypy i fantazje, że każde dziecko chce za wszelką cenę wrócić do rodziców. Niestety utrwalanie myślenia o rodzinie biologicznej, jako środowisku, dla którego nie ma dobrej alternatywy, powoduje że dzieci wielokrotnie migrują pomiędzy rodzicami biologicznymi i zastępczymi. Po kilku latach takiej tułaczki są one połamane emocjonalnie i mrzonką jest oczekiwanie, że będą zdrowo funkcjonować w społeczeństwie.

Obecnie rodzice bliźniaków się starają. Przyjeżdżają regularnie w odwiedziny, organizują dzieciom zabawy na basenie, czy placu zabaw. Sprawiają wrażenie zgodnego i udanego małżeństwa. Mają też miejsce spotkania chłopców z ich starszym rodzeństwem, czasami także w obecności mamy, a nawet aranżowane przez mamę. Dzieci spędzają też raz na jakiś czas weekendy u swojej babci i bardzo chwalą sobie te kontakty.
Podczas tych pobytów, rodzice również odwiedzają chłopców. Jednak podobno wówczas nie ma już takiej sielanki jak w czasie spotkań w naszej obecności.
Rodzeństwo na co dzień bardzo rzadko wspomina swoich rodziców. Jeżeli już, to najwyżej mamę. Nawet po spotkaniu, chłopcy nie opowiadają jak było. Ostatnio zadali pytanie „kiedy znowu pójdziemy na basen?”. Było ono o tyle dziwne, że na basen chadzają tylko ze swoimi rodzicami. Powinni raczej zapytać „kiedy znowu spotkamy się z mamą?” Gdy pewnego dnia wracając od babci zapytałem, jak było... odpowiedzieli „był koktajl bananowy”. A mama była? „Nie” - odpowiedział Remus. A tata? „Też nie” - zawtórował Romulus. A przecież dobrze wiedzieliśmy, że byli. Innego dnia Remus wracając od babci oznajmił „dostałem od babci nowe buty”. Były to buty od mamy, o czym wcześniej miał kilka razy przypominane.
Spotkania ze starszym rodzeństwem też nieco rozczarowują. Ujmując to lapidarnie – nie widać więzi. Można by wysnuć przypuszczenie, że są one zbyt rzadkie. Tyle tylko, że o Marlenkę (dziewczynkę, która mieszka z bratem i siostrą bliźniaków) pytają. Był też okres, gdy wspominali Filemona. Niestety była to tylko zbieżność imion. W innej rodzinie zastępczej, do której chłopcy często jeździli, też był Filemon – i to o niego pytali.

W krajach, w których prowadzi się badania nad sytuacją dzieci po reintegracji z rodziną biologiczną (w Polsce tego się nie robi), specjaliści doszli do niemal identycznych wniosków, niezależnie od prowadzonej przez te kraje polityki społecznej, przeznaczonych nakładów finansowych, czy historii narodowych. Rodziców, którym ograniczono prawa do dziecka poprzez tymczasowe umieszczenie w pieczy zastępczej, podzielono na trzy kategorie.

  • Rokujący reintegracyjnie. Do nich należą rodzice przeżywający nagły i krótkotrwały kryzys, jak choćby epizod depresyjny, hospitalizację, kryzys związany z utratą pracy, mieszkania, czy rozwodem.
  • Nieokreśleni.
  • Nierokujący reintegracyjnie. Do tej grupy należą rodziny, których problemy są przewlekłe i utrwalone latami. Chodzi głównie o uzależnienia, zaniedbania, przemoc i deficyty intelektualne rodziców.
Istnieje wiele algorytmów i metod (jak choćby SBC – Solution Based Casework) określających możliwości i zasoby rodziców biologicznych oraz poziom rokowań. Na tej podstawie tworzone są plany pracy z rodziną, wytyczające metody wsparcia i rodzaje terapii.

Niestety wszelkie badania pokazują, że trwała zmiana zachowań i nawyków osoby dorosłej jest bardzo mało prawdopodobna. Najgorszy wskaźnik nieudanych powrotów dzieci do rodziców (wynoszący 81% wszystkich powrotów – wg J.Wade'a) dotyczy uzależnień od alkoholu i (lub) narkotyków. Jest to odsetek rodziców, którzy zawalczyli o dziecko, przeszli terapię przeciwuzależnieniową, a pomimo tego w okresie pięciu lat dzieci ponownie wróciły do systemu. W przypadku mamy naszych bliźniaków jest to już trzecia próba, co oznacza że prawdopodobieństwo niepowodzenia jeszcze bardziej wzrasta.

W ogólnej grupie, obejmującej wszystkie przypadki reintegracji, jest tylko nieco lepiej. Dla aż 63% dzieci, które wróciły do rodziców, był to tylko przystanek w podróży. W ciągu pięciu lat one również zostały ponownie odebrane.

Dokonano porównania trzech grup osób, które w dzieciństwie wychowywały się w rodzinie adopcyjnej, zastępczej lub biologicznej. Za bazę posłużyły tylko te dzieci, które wcześniej zostały odebrane swoim rodzicom, co oznaczało, że wszystkie miały za sobą rozmaite traumy i deficyty wczesnego rozwoju. Wyniki raczej nie były trudne do przewidzenia. Najlepiej radziły sobie dzieci adoptowane, najgorzej zreintegrowane z rodziną biologiczną.
Ostatnia grupa znacząco odbiegała od reszty w aspekcie skłonności do uzależnień, integrowania się ze społeczeństwem, podatności na zaburzenia psychiczne, depresje, stopień wchodzenia w konflikt z prawem, czy niskie wyniki w edukacji.

Rodzice Romulusa i Remusa w zasadzie nie rozumieją dlaczego w ogóle odebrano im dzieci. Nie rozumieją co oznaczają sformułowania „chwiejność emocjonalna i uczuciowa”, „niska wrażliwość na uczucia i potrzeby dzieci”, „nieczytelność i nieprzewidywalność”, „zaniedbywanie emocjonalne dzieci”. Gdyby tak nie było, to pewnie nie podważaliby opinii biegłych z OZSS. Krzywdzenie to nie tylko przemoc fizyczna... to również krzywdzenie emocjonalne.

Nie chciałbym występować w charakterze wroga rodziców naszych dzieci. Nie o to chodzi. Nie rozumiem tylko dlaczego wszyscy zakładają powinność dania szansy dorosłym, a nie dzieciom? Dlaczego więcej empatii okazuje się rodzicom? Dlaczego wreszcie dziecko ciągle jest postrzegane jako własność rodziny, a jego dobro jest tożsame z dobrem rodziców? Być może należałoby zacząć od ponownego zdefiniowania dobra dziecka. Czy jest ono tylko prawem do bycia w rodzinie, czy jednak prawem do prawidłowego rozwoju psychospołecznego?
W naszym kraju nie ma kogoś (jak to jest na przykład w Anglii), kto prawnie reprezentuje dziecko i dba o jego interes (niezależnie od tego, w jakiej rodzinie się ono wychowuje). Pewnie dlatego, tym opisem, nieco zuchwale wychodzę przed szereg, twierdząc że najlepszym rozwiązaniem dla chłopców byłoby przysposobienie.

Zastanawiam się co może być dalej, zakładając że sąd stwierdzi, iż to jeszcze nie ten moment, aby dzieci wróciły do rodziny, ale też nie podejmie decyzji o odebraniu praw rodzicielskich i skierowaniu dzieci do adopcji.
Teoretycznie może pozostawić chłopców w naszej rodzinie na bliżej nieokreślony czas, licząc że rodzicom już wiele nie brakuje. Już nie raz się przekonałem, że zapis o 18 miesiącach (o którym wspomniałem na początku) jest tylko martwym prawem, a spędzanie przez dzieci maksymalnie 8 miesięcy w pogotowiu rodzinnym jest kolejną fikcją.
Tyle tylko, że nie jestem pewien, czy to ja jestem gotowy emocjonalnie. Bo co będę miał powiedzieć chłopakom za rok, czy dwa? Że to była tylko rodzina na niby, albo taka zabawa w rodzinę? Nie jestem też gotowy na adopcję (choćby z racji wieku i postawionych sobie zasad), gdyby założyć że jednak na końcu drogi naszych chłopców będzie odebranie praw rodzicielskich ich rodzicom.
Jedynym rozwiązaniem pozostanie rodzina zastępcza długoterminowa, która będzie kolejną przesiadką w życiu bliźniaków. I być może za kilka kolejnych lat sytuacja się powtórzy. Być może ci rodzice zastępczy zostaną postawieni przed ponownym wyborem: albo sami adoptują, albo podejmą decyzję o rozstaniu i przekazaniu chłopców do jeszcze innej rodziny. Czy będą chcieli adoptować? Może będą mieć swoje dzieci i nie będą chcieli ich kosztem (choćby kosztem ich bezpieczeństwa finansowego) ratować stabilności emocjonalnej bliźniaków.
No to dzieci pójdą do nowej rodziny i nikt nawet nie zwróci większej uwagi na to, że w tym wieku i po raz kolejny nie da się już zmienić głównej figury przywiązania.
A może jednak pozostaną w tej rodzinie do pełnoletności. Będą żyć na dwie rodziny. Nauczą się funkcjonować w ciągłej niepewności i stanie zawieszenia, a potem będą próbować się usamodzielnić. Niestety ta droga też nie wygląda zbyt optymistycznie, ponieważ według badań NIK z 2015 r osoby te często powiększają kolejki dla bezrobotnych i pobierają zasiłki z pomocy społecznej. Według wspomnianego źródła z grupy badawczej tysiąca osób, 23% korzystało ze świadczeń pomocy społecznej, 31% zarejestrowało się w urzędach pracy, 14% przerwało proces usamodzielniania, a 14% wróciło do patologicznego środowiska, z którego wcześniej trafiło do pieczy.

Na drodze do takiego rozwiązania jest starsze rodzeństwo Romulusa i Remusa... przynajmniej siostra. W chwili obecnej bezpieczeństwa emocjonalnego dziewczynki prawdopodobnie nie przywróciłby nawet powrót do „naprawionej” i kochającej mamy – zbyt wiele przeszła, zbyt wiele razy migrowała pomiędzy rodziną biologiczną, a zastępczą.
Chłopcy jeszcze mają szansę. Są na tyle mali, że w ciągu kilku tygodni udałoby się przygotować ich emocjonalnie na rozstanie zarówno z nami, jak też rodzicami biologicznymi.





                                                                                                       Pikuś Incognito
                                                                                                       ojciec zastępczy





Tekst opracowano między innymi w oparciu o dostępne materiały autorstwa Anny Krawczak i Marty Daneckiej.

Anna Krawczak - badaczka i członkini Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem Instytutu Etnologii i Antropologii Kultury Uniwersytetu Warszawskiego.

Marta Danecka – szefowa Zakładu Przemian Społecznych i Instytucjonalnych w Instytucie Studiów Politycznych PAN w Warszawie.


Brytyjski raport dotyczący pieczy zastępczej:
Mary Baginsky, Sarah Gorin and Claire Sands (2017), The fostering system
in England: Evidence review. Research report.

Jim Wade, Opieka nad dziećmi wykorzystywanymi i zaniedbywanymi:
Wade, J., Biehal, N., Farrelly, N. and Sinclair, I. (2011) Caring for Abused and Neglected Children: Making the Right Decisions for Reunification or Long-term Care. London: Jessica Kingsley Publishers.