wtorek, 27 kwietnia 2021

ROMULUS i REMUS 10

Na wstępie wytłumaczę dlaczego akurat dzisiaj chciałem napisać ostatni rozdział historii Bliźniaków. Rzeczywiście jest tak jak zasugerowała Agata. Pewnie inne osoby też miały podobne zdanie. Chodzi o postanowienie sądu o przysposobienie dzieci.

Minęło już kilka miesięcy od uprawomocnienia się decyzji sądu apelacyjnego, który rozpatrywał zasadność odebrania władzy rodzicielskiej mamie i tacie chłopców. Właściwie tylko mamie, bo tata nie zauważył, że jego prawa rodzicielskie przeminęły z wiatrem już na etapie sądu pierwszej instancji.

Minęło kilka tygodni od momentu gdy Romulus i Remus poznali swoich nowych rodziców.
Minęło kilkanaście dni, od bardzo ważnego punktu w życiu chłopców... powierzenia pieczy nowym rodzicom, co przełożyło się na zamieszkanie w nowym domu.
Spodziewaliśmy się, że sprawa o adopcję będzie może w listopadzie. Trzy, cztery miesiące – to u nas średni czas, w którym dzieci mieszkają z rodziną adopcyjną nie mając żadnej pewności, że już nic więcej się nie wydarzy. W zasadzie to rodzice nie mają pewności, że nic więcej się nie wydarzy. A dokładniej... często nie mają świadomości, że rodzice biologiczni jeszcze mogą namieszać... choćby składając wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej. Dodając do tego okres wakacyjny i czasy pandemii, to wyszedł nam listopad.

Majka wiedziała, że nie wytrzymam do listopada. Wiedziała, że będą pojawiać się pytania „co u bliźniaków?”. Opisywałem chłopców przez trzy lata, więc nie mogę nagle powiedzieć „koniec” bez jakiegokolwiek słowa wyjaśnienia. Bo przecież właśnie ten koniec jest najważniejszy.

Nieoczekiwane wyznaczenie przez sąd terminu rozprawy sprawiło, że Majka poprosiła mnie, abym do tego czasu wstrzymał się z pisaniem czegokolwiek.

Nie wiem dlaczego, ale Majka podejrzewa, że mama biologiczna chłopców może zaglądać na tego bloga. Właściwie to wiem na czym opiera swoje przypuszczenia, ale mimo wszystko wydaje mi się to mało prawdopodobne. Chociaż gdyby tak było, to ja na miejscu mamy też bym się do niczego nie przyznawał. Mimo szeregu jej wad, które tutaj opisywałem, nie mogę powiedzieć, że jest mało inteligentna. A nawet mógłbym się pokusić o stwierdzenie, że w pewien sposób ją lubię, a nawet rozumiem niektóre jej zachowania, czy postępowanie. Dostęp do opisywanych przeze mnie zdarzeń dawałby jej pewnego rodzaju możliwość współuczestniczenia w dalszej historii jej dzieci. Pewnie jeszcze nieraz będę wspominał chłopców, chociaż już nie w tak szczegółowych opisach jak dotychczas.

Majka obawiała się, że tym wpisem mógłbym ponownie zwrócić uwagę mamy na możliwość wnioskowania o przywrócenie władzy rodzicielskiej. Mogłoby odżyć coś, co zostało już zapomniane, uśpione... coś co już raz było uznane za nierealne, niemożliwe, pozbawione jakiegokolwiek sensu. Chociaż tak działają rodzice. Muszą wykorzystać wszystkie dostępne możliwości, aby nikt im nie zarzucił, że odpuścili swoje dzieci. Aby mogli spojrzeć na siebie w lustrze przy porannej toalecie. Mimo że do wielu rodziców naszych dzieci mówię w myślach „pozwól odejść swojemu dziecku”, to sam nie wiem jak bym się zachował na ich miejscu.

Czytając tego bloga, mama Bliźniaków może się dowiedzieć wielu rzeczy, o których przeciętny rodzic pozbawiony władzy rodzicielskiej nie ma zielonego pojęcia.

Może się dowiedzieć, że nowi rodzice Romulusa i Remusa mają na imię Jaś i Małgosia. Długo zastanawialiśmy się, jak mamy ich przedstawić chłopcom. Jak o nich mówić na samym początku. Mama i tata? Z pewnością nie. To może „Państwo”, albo „oni”?
W tej kwestii wyręczył nas tata, który tuż po wejściu podał rękę Romulusowi i powiedział „cześć, jestem Jasiu”.
Przez kilka dni chłopcy mówili do (i o) nowych rodziców wyłącznie posługując się ich imionami. Przez prawie miesiąc, rodzice nie mieli pojęcia, że mama biologiczna chłopców może jeszcze złożyć wniosek do sądu o przywrócenie praw rodzicielskich. A to mogłoby wstrzymać proces adopcji nawet na wiele miesięcy.
Teraz nic już nie ma znaczenia. Sąd, do którego mama mogłaby złożyć swój wniosek, zawsze ma czas. Zanim pani sekretarka przedłoży pismo sędzinie, mijają dni... a nawet tygodnie. Potem pani sędzina musiałaby coś napisać do naszego sądu – kolejne... tygodnie.
Za siedem dni chłopcy prawomocną decyzją sądu będą już przynależeć do nowej rodziny... przynajmniej na papierze. Dostaną nowe nazwisko, nowe numery Pesel. Stare będą tylko imiona... Romulus i Remus. 
(...)

Opis procesu adopcyjnego rozpocznę od rodziców biologicznych.

Majka obiecała kiedyś mamie, że powie jej, kiedy będzie to ostatnie spotkanie z chłopcami. Może były to słowa rzucone bez przemyślenia, a może w jakiś sposób wymuszone.

Jednak ten dzień w końcu miał nastąpić. Obawialiśmy się reakcji rodziców. Obawialiśmy się reakcji chłopców. Mama zawsze była bardzo emocjonalna. Nie chcieliśmy, aby dzieci zapamiętały ten dzień jako jeden z najgorszych w swoim życiu... dzień rozstania z kochającą je mamą, której nie dano kolejnej szansy - czwartej. Zresztą wszyscy nam radzili, aby powiedzieć mamie, że ten ostatni dzień już był... tydzień wcześniej.
Jednak Majka postanowiła spotkać się ten ostatni raz z rodzicami, chociaż już bez dzieci. Uznała, że będzie to bardziej uczciwe, niż powiedzenie kilku słów przez telefon. Wsparła ją w tej decyzji Marlenka, która była dla chłopców trzecią najważniejszą osobą. Zaraz po mnie... a może nawet przede mną.
Marlenka pojechała na to spotkanie razem z Majką. Na wszelki wypadek dziewczyny wybrały się starym, zdezelowanym samochodem Majki... w myśl zasady, że lepiej dmuchać na zimne. Wszystko trwało może z dziesięć minut. Mama rzuciła paroma „kurwami”, stwierdziła że wszyscy jesteśmy popierdoleni, i za to co jej zrobiliśmy powinna przyjść i powiesić się na naszym płocie... no i sobie poszła. Wieczorem zadzwoniła do Majki, przeprosiła za swoje zachowanie. Była to długa, spokojna rozmowa... do dzisiaj ostatnia.
Za to tata... Ten to dopiero jest model. Niby ostatnie spotkanie zniósł dużo lepiej. Jednak jakby po trzech latach obudził się z jakiegoś letargu. Nie rozumiał dlaczego odebrano mu dzieci. Nie wiedział, że nie odwołał się od decyzji sądu, która w jego przypadku uprawomocniła się już na etapie sądu rejonowego (czyli ponad rok wcześniej). Twierdził, że będzie walczył o chłopców, że ma dużą i bogatą rodzinę, która natychmiast weźmie dzieci w pieczę zastępczą, że został wprowadzony w błąd przez kuratora (który tylko jątrzył a on ma na to dowody), że... może nawet ożenić się z porządną kobietą.
No to sobie pogadał... też po raz ostatni.

Jest jeszcze babcia, która dla chłopców zawsze była ważną osobą... zwłaszcza dla Romulusa.

W tym momencie (na koniec sagi o bliźniakach) spróbuję usystematyzować pewne pojęcia, o ile można tak powiedzieć o naszych chłopcach. Czasami niektórzy mnie pytają: „ty wiesz, który to jest Remus, a który Romulus, bo ja się gubię?”. Ja zdecydowanie wiem, chociaż nawet Majka często nie odróżnia ich blogowych awatarów. Nie wiem dlaczego tak jest, bo przecież gdy w realnym życiu na jednego mówi Flip, a na drugiego Flap... to jakoś nie miewa problemów.

Romulus to ten młodszy o trzy minuty, wyższy o trzy czwarte głowy, bardziej uzdolniony matematycznie i fizycznie, większy rozrabiaka (...bardzo duży rozrabiaka), bardziej przytulaśny, mniej pewny siebie.
Remus z kolei jest bardziej elokwentny. Ma naturę literata, poety, polityka. Potrafi być duszą towarzystwa, umiejętnie rozgrywając rozmaite partie w celu uzyskania takich czy innych korzyści. Trzyma emocje na krótkiej lince. Jest bardziej asertywny. Taki filigranowy Apollo, chociaż w mojej ocenie bardziej Narcyz przekonany o swojej niezwykłości.
Nie chciałbym tutaj gdybać na temat stylu przywiązania obu chłopców. Nie jestem psychologiem i nie czuję się na siłach, aby wysnuć jakąś hipotezę. Jednak możliwe jest, że chłopcy, mimo że są bliźniakami, cechuje odmienny typ więzi. Jest też prawdopodobne to, że przez ostatnie trzy lata niewiele mogliśmy w tej kwestii zrobić, albo że niechcący jeszcze bardziej zamieszaliśmy. Wszystko jest możliwe.

Wspomniana powyżej babcia, jeszcze kilka lat temu prawie nie znała Remusa. Widywała tylko Romulusa, który zdaniem rodziców był krnąbrny i musieli raz na jakiś czas od niego odpocząć. Remus był ich grzecznym, spokojnym synkiem... nie musiał emigrować do babci. I właśnie te pierwsze dwa lata życia Bliźniaków mogą być kluczowe dla dalszego ich rozwoju... rozwoju osobowości. Romulus przez długi czas (po przyjściu do naszej rodziny) czuł się tym gorszym z braci. Remus zaskarbiał sobie uznanie wielu osób popisywaniem się. Może to i fajnie, gdy pięćdziesięciocentymetrowy człowieczek o urodzie boskiego Alvaro wypowiada się pełnymi zdaniami, i do tego gada z sensem. Mnie przestawało to bawić, gdy zaczynał robić z siebie pajaca - więc mówiłem mu o tym wprost. Czy to rozumiał? Myślę, że tak. Może właśnie dlatego dużo rzadziej niż Romulus przychodził się do mnie przytulać. Ja starałem się upewniać Romulusa w wierze, że jest równie dobry. Czasami może coś mu nie wychodziło, ale były dyscypliny, w których przewyższał starszego (o te trzy minuty) brata. Był uparty, niesforny, ale jednocześnie przetłumaczalny. Remus z kolei potrafił zawalczyć o swoją autonomię choćby rzuceniem się na podłogę. W tym momencie zawsze musiała wkroczyć Majka... ze mną chłopiec nigdy nie chciał pogadać. Bywało jednak, że cioci nie było pod ręką. Bywało, że nie mogłem pozwolić mu poleżeć na tej podłodze, bo na przykład inne dzieci już wybiegły z przedszkola. No tak... pięć lat to dla takiego dziecka szmat czasu, tysiące rozmaitych doświadczeń, setki drobnych epizodów, o których rodzice adopcyjni często nie mają pojęcia.

Wrócę jeszcze na chwilę do babci Bliźniaków. Nawet teraz czasami dzwoni do Majki. Bardzo kibicuje chłopcom w ich nowej drodze życia i rozumie, że nie wszystko możemy jej powiedzieć. Rozumie, że rodzice adopcyjni nie chcą z nią utrzymywać żadnego kontaktu, bojąc się utraty swojej anonimowości. Remus idąc na plac zabaw (...)

Szkoda mi babci... fajna była. Nawet przesłała nam kilka zdjęć z czasu gdy dzieci jeszcze z nami nie mieszkały. Majka zastanawia się, czy wrzucić je do pudełka wspomnień, czy tylko dać rodzicom adopcyjnym, aby gdy zechcą zrobili z nich użytek w jakimś czasie. Ja zdecydowanie jestem za pierwszą opcją. Chłopcy są już duzi... grajmy więc w otwarte karty.

Czas przejść do konkretów... do opisania prawie dwumiesięcznego procesu poznawania nowej rodziny.

Będę się starał tylko go opisać, chociaż pewnie zupełnie bez emocji się nie da... nie studiowałem dziennikarstwa.

Niedawno jedna z osób, która poznała rodziców adopcyjnych (...). Empatycznych, z dużą wiedzą na temat rodzicielstwa, chętnych do współpracy... i do tego przesympatycznych.
Z takim nastawieniem proszę czytać kolejne zdania. Opiszę być może najtrudniejszy okres w życiu Bliźniaków i zdecydowanie najtrudniejszy w życiu ich rodziców adopcyjnych. Jeden z trudniejszych w moim życiu.

Jak zawsze, wszystko rozpoczęło się od przyjścia pani Barbary – psycholożki z ośrodka adopcyjnego. Powiedzieliśmy chłopcom, że odwiedzi nas nasza dobra znajoma... wpadnie na kawę. Nie pierwsza, nie ostatnia. Jak to możliwe, że Romulus z Remusem zorientowali się, że zupełnie nie chodzi o pogawędkę przy kawie?

Chłopcy szóstym zmysłem wyczuli, że zaczyna dziać się coś niezwykłego. Nigdy dotychczas nie reagowali na żadną osobę chowaniem się pod fotele. Nigdy nie byli tak skupieni na każdym wypowiadanym słowie. Nigdy nie zbuntowali się na naszą prośbę, aby poszli pobawić się do swojego pokoju. Po odejściu pani psycholog zapytali, czy jeszcze pójdą w odwiedziny do cioci Marlenki. Nie tak jak zawsze „kiedy”... ale „czy”. Nie byli sobą. W końcu padło pytanie: „czy to była ta pani, która szuka dla nas najlepszej mamy i taty?”.

Długo nie szukała. Niech będzie, że akurat „oni” byli pierwsi na liście kolejkowej naszego ośrodka adopcyjnego. Nie dopytywałem, bo co mnie to obchodzi. Dla mnie ważne było to, że (...).

Pierwsze spotkanie z rodzicami w obecności pani Barbary też wymykało się wszelkim regułom, które dotychczas znaliśmy. Wcale nie mam na myśli tylko siebie i Majki. Zdziwiona była też psycholożka. Chłopcy jakby czekali na przyjście nowych rodziców. Byli niesamowicie otwarci. Opowiadali różne historie, zadawali zagadki, przytulali się do rodziców adopcyjnych... głównie do Jasia. Wchodzili mu na barana, pokazywali jakie potrafią robić przewroty. Poprosili, aby przeczytał im bajkę... tak przy wszystkich. Dał radę.

Małgosia była (...). Drugiego dnia Romulus powiedział do Jasia „tatuś”. Byliśmy w szoku, bo wydawało nam się, że chłopiec nie zna tego słowa. Gdyby powiedział „tata”, to jakoś można by to wytłumaczyć. Ale tatuś? Tym bardziej, że do Małgosi zaczął mówić „ciociu”. Czwartego dnia, gdy rodzice stanęli w progu, Romulus natychmiast rzucił się w ich kierunku. 


(...)

Rodzice spotykali się z Bliźniakami codziennie... prawie codziennie. Robiliśmy sobie raz w tygodniu dzień wolny. Myślę, że każdemu był on potrzebny. 

(...)

Bliźniaki jakby w jednej chwili wyprowadzili się mentalnie z naszego domu. Chociaż może było to bardziej życie w dwóch różnych światach, pomiędzy którymi przełączali się jakimś magicznym przyciskiem.

Nie było łatwo. Majka mówiła do mnie „postaraj się”, a ja do niej „nie mów do niego Romulusku, skoro zawsze był Romulusem”. Nie chciałem się starać. Nie chciałem być inny niż byłem przez minione trzy lata. Dzień w dzień, tuż przed spotkaniem z rodzicami, robiłem chłopcom odprawę. Jednym tchem wymieniali, czego nie robimy w domu. Nie biegamy, nie bawimy się w chowanego, w berka, nie rzucamy zabawkami, nie krzyczymy bez sensu i... nie robimy siku na stojąco. A potem słyszałem zza ściany „raz, dwa, trzy... dwadzieścia jeden - szukam!”. Remus tłumaczył, że siusiak mu się skleja więc leci na ścianę, sufit, albo wyłącza korki sikając na przedłużacz do suszarki.

Nie wiem dlaczego Majka się mnie czepiała. Przecież dawałem radę, gdy w środku nocy nieopatrznie siadałem na zasikaną klapę w toalecie, albo wybierałem potłuczone bombki choinkowe z trzeciej półki w szafie.

Musiałem przejąć rolę złego policjanta, gdyż chłopcy testowali nas wszystkich niemiłosiernie. Starałem się być dyskretny i tylko gdzieś na boku mówiłem po cichu „Romulus nie przeginaj”, „Remus, pamiętaj jakie były ustalenia”. Ale mimo wszystko mam wrażenie, że rodzice odbierali mnie jako wrednego opiekuna, dla którego liczy się tylko dyscyplina i nic więcej.

Po kilku dniach, zespół w składzie: rodzice, pani Barbara i my, podjął decyzję, że trzeba wreszcie chłopcom powiedzieć jak się sprawy mają i zapytać ich o zdanie. Odnoszę wrażenie, że nie do końca doceniliśmy ich intelekt, i to oni bardziej bawili się z nami w kotka i myszkę. Postanowiliśmy wykorzystać do tego zapoznanie się z nowym domem. Remus sprawy nie ułatwiał, stwierdzając w progu „taki ten ogród malutki?” Rodzice nie wiedzieli jak mają rozpocząć rozmowę. Pytanie „czy chcielibyście tutaj przyjeżdżać?” wydało się jakieś takie małostkowe, zupełnie nie pasujące do nagromadzonych emocji unoszących się pod sam sufit. Tym bardziej, że Remus powiedział krótko - „nie!”. Tak więc Majka sięgnęła do korzeni. Może nie do „mamy matki”, ale do naszych rozmów z chłopcami, kiedy mówiliśmy im, że pewna pani szuka dla nich najlepszych rodziców. I tą panią jest właśnie psycholożka Barbara, a tymi najlepszymi rodzicami, którzy zawsze marzyli o dwóch małych chłopcach, jest Jaś i Małgosia.

Remus stwierdził „to ja jeszcze pomyślę”. Romulus na to „to ja powiem w piątek”. Na co znowu Remus „a ja w grudniu popołudniu”. Jasiu wrócił do drugiego dnia znajomości, gdy Romulus powiedział do niego „tatuś”. (...) czego kwintesencją było „tak” chłopca. Remus skomentował to w swoim stylu „ja się jeszcze zastanowię”.
Ciekawy jestem ile z tej pierwszej wizyty pamiętają rodzice. Chłopcy zachowywali się jak dwie małpki wypuszczone z klatki. Dotykali ścian, głaskali wazony. Zaglądali do wszystkich szafek. W którymś momencie Jasiu powiedział „tutaj mamy...”. „Kurki z wodą” - dokończył Romulus. Nie wiem dlaczego Janek chciał pokazać Majce ujęcie wody, ale jak widać wrażenia na niej nie zrobił. Myślę, że była to dla niego dobra lekcja asertywności.

Rozmowy z rodzicami prowadziła Majka. Często były to wspólnie spędzane godziny już po po kąpieli, przeczytaniu bajek i utuleniu chłopców do snu. Ja byłem monotonny, bo jeżeli już doszedłem do głosu i mogłem wyrazić swoje zdanie, to brzmiało to mniej więcej: „oni na co dzień są zupełnie inni”. W domyśle – bardziej normalni.

I tak właśnie było. Chłopcy zaczynali szaleć w momencie, gdy w drzwiach pojawiał się Jaś z Małgosią. Dopadali do Jasia, wchodzili na niego, chwytali go za nogawki... nie mógł zrobić choćby pięciu kroków, aby dojść do toalety.
Jednego dnia rodzice powiedzieli, że (...) Obecność Majki i innych dzieci w jakiś sposób sprowadzała chłopców do... normalności. Był to czas, kiedy obawiałem się, że rodzice powiedzą „nie”. Bo przecież nawet ja nie poznawałem dzieci, z którymi spędziłem trzy ostatnie lata.

Ale chłopcy wcale nie chcieli normalności. Nie potrafili się wykąpać, wytrzeć ręcznikiem, założyć piżamy, przykryć kołdrą. Właściwie to niczego już nie potrafili – nawet założyć butów i zapiąć guzika. Wieczorne pożegnania trwały, trwały, i... trwały. Jasiu czasami kilka razy schodził po kubek z wodą, bo chłopcy byli spragnieni. Siedziałem ze zwieszoną głową i mówiłem do Majki „powiedz im, że chłopcom wcale nie chce się pić i za chwilę zsikają się do łóżka”. A niech sikają – odpowiadała. No i sikali.

Myślałem, że wieczory będą wyglądały zupełnie inaczej. Że będzie to czytanie bajek, śpiewanie kołysanek i trzymanie się za ręce. To też było (...).
Gdy jakiś czas temu napisałem krótko, że cztery dorosłe osoby w różny sposób postrzegają to co się dzieje, to Majka zareagowała na to podobnie jak jej siostra - „źle to oceniasz”. A przecież ja niczego nie oceniałem, a jeżeli już, to rozumiałem, że to co się działo, miało się prawo dziać.
Pewnego wieczora Janek zszedł z sypialni dzieci. Przyszedł porozmawiać (...) zdarzyć... i tak dalej. Ale to się miało prawo zdarzyć. Majka rozumiała Małgosię i jej podążanie za potrzebami chłopców, a ja rozumiałem Jasia. Najciekawsze jest to, że tego feralnego wieczora poszedłem do pokoju bliźniaków i zapytałem „o co wam chodzi?”. Odpowiedzią było „chcemy się przytulić”. Przytuliliśmy się, pożegnaliśmy zwyczajowo i zasnęli niemal natychmiast.
Chociaż może to właśnie ten brak normalności w jakiś sposób im ciążył. Jednego dnia (gdy rodzice już wyszli) zawołał mnie Remus. Nie chciał ani buziaka, ani przybicia piątki, ani przytulaska. Popatrzył na swoje łóżeczko i powiedział „wujku... co tu tyle pluszaków, takiego burdelu to ja tu jeszcze nie miałem”.

Chłopcy przez kilka tygodni żyli w dwóch rodzinach jednocześnie. Chcieli być i tu i tam. Tam mieli atrakcje i rodziców na wyłączność. Tutaj szarość dnia z wrzeszczącą Stokrotką i Paprotką dopadającą do prawie ułożonych puzzli, albo niszczącą dopiero co powstałą kolorowankę. Czułem się jak winorośl z wiszącymi gronami w postaci Remusa i Romulusa. Zwłaszcza ten pierwszy mnie zastanawiał, gdyż dotychczas nigdy tak się nie zachowywał. Przychodził i wtulał się we mnie... jakby chcąc się nacieszyć resztą tego, co już nigdy nie wróci.

Wszystko robiliśmy tak jak przy innych adopcjach. My się powoli wycofywaliśmy, a rodzice przejmowali kontrolę nad życiem chłopców. Zabierali ich do swojego domu, wspólnie umeblowali ich pokój. Bliźniaki raz po razie przenosili do nowego domu jakieś zabawki.

Jak zawsze spisaliśmy protokół przejęcia odpowiedzialności nad dzieckiem, który niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. Jednak nastał ten dzień, o którym chłopcy wiedzieli, że jest ostatnim w naszym domu. Dwa dni później mieli przyjechać na pożegnalną fetę. Miał być tort, prezenty i goście. Chłopcy wiedzieli co się będzie działo. Remus nawet zapytał „a mama matka też będzie?”. Tak mówił o swojej mamie biologicznej - „mama matka”. Nie drążyliśmy tematu. Nie wiem, czy chciałby aby była, czy wręcz przeciwnie.
W sumie impreza była taka sobie. Chłopcy przyjechali rano, a rodzice mieli dojechać wczesnym wieczorem. Po dwóch godzinach Remus zaczął być marudny, a Romulus wprost mówił, że chce do mamy. Pamiętam jak siedziałem wówczas nad tym rozpłakanym chłopcem i myślałem czym były te trzy wspólne lata? Zastanawiałem się, dlaczego wszystko poszło tak łatwo. Starałem się dociec, kim właściwie jestem dla przebywających z nami dzieci. Może tylko mi się wydaje, że ze wszystkimi łączą mnie silne więzi? A może bez sensu jest mówienie dzieciom, że są tu tylko na chwilę, że szukamy dla nich nowych rodziców? Może to powoduje, że wciąż żyją w jakimś zawieszeniu?

Nie znam odpowiedzi na wiele pytań. Ostatniego dnia pobytu dzieci w naszym domu, Romulus wstał bardzo wcześnie. Najpierw posprzątał łazienkę, układając w rządku wszystkie akcesoria służące do zabawy w wannie. Później dokładnie wysprzątał swój pokój, a na koniec poszedł do ogrodu i ułożył w jednym miejscu wszystkie zabawki, które przez całą zimę przeleżały pod gołym niebem. Nie sądziłem, że było ich tam aż tak wiele. Co chciał tym wyrazić? Był to jakiś symboliczny akt pożegnania się?

Od czasu rozstania, Majka odwiedziła Romulusa i Remusa już wiele razy.

Jednak pewnego dnia umówiliśmy się na spotkanie w naszym domu. Wszystko było dogadane. Sąsiadka Ela miała wziąć na spacer najmłodsze nasze dzieci... te najbardziej wrzeszczące. Majka przygotowała jakiś poczęstunek. Ja wziąłem dzień urlopu (… no dobrze, wyłączyłem telefon).
I co? Chłopcy stwierdzili, że nie chcą do nas przyjechać.
Wydawało mi się to niemożliwe. Jak to nie chcą mnie odwiedzić? Przecież nie widzieliśmy się już ponad tydzień. Ale zdecydowanie nie chcieli.
Innym razem podjechali pod nasz dom ze swoją mamą. Remus nawet nie wysiadł z samochodu. Romulusowi pokazałem wypuszczające pędy ognika i lawendy. Tyle im wystarczyło. Nie chcieli wejść do domu. Nie chcieli zobaczyć dziewczynek, chociaż często o nich wspominają.
Pewnie wielu rodziców adopcyjnych wysnułoby rozmaite teorie, które sprowadzałyby się do jednej konkluzji – skoro nie chcą, to czas zamknąć ten rozdział ich życia.

Jednak dla Małgosi byliśmy (jesteśmy) kimś więcej niż tylko osobami, które przez pewien czas sprawowały opiekę nad jej dziećmi. Często dzwoni do Majki. Czasami (...).

Myślę, że potrzeba czasu. Być może chłopcy po raz kolejny poczuli się porzuceni i być może nawet wbrew ich woli, nie powinniśmy usuwać się w cień. Zwłaszcza Romulus zaczął przejawiać zachowania znane nam z okresu, gdy przyszedł do nas przed trzema laty. 

(...)

Ciocia Marlenka też odwiedziła chłopców, a oni ją. Ciekawe... do niej jakoś chcieli pojechać.

Wczoraj Majka po raz kolejny pojechała do chłopców. Ucieszyli się na to spotkanie, ale nie chcieli opuszczać domu. Ostatecznie zabrali jednak rowerki i wybrali się samochodem nad jezioro. Po dwóch godzinach Majka do mnie zadzwoniła.

  • Jesteśmy pod domem, chłopcy chcą z tobą porozmawiać.

  • No cześć chłopaki – zagadnąłem przez telefon.

  • Ale my jesteśmy pod naszym domem.

Chcieli mnie zobaczyć, ale nie chcieli wchodzić do domu. Wyszedłem do nich, wymieniliśmy się uściskami, buziakami. Chwilę porozmawialiśmy. Umówiliśmy się na majówkowego grilla... u nas.







 
















środa, 14 kwietnia 2021

--- Intymność

 


Kolejny raz opóźnię opis procesu przejścia Bliźniaków do rodziny adopcyjnej, chociaż wiem, że przynajmniej dwie osoby będą niepocieszone.

Wydarzyło się coś, co spowodowało, że Majka poprosiła mnie, abym jeszcze się wstrzymał z tym wpisem. Tak więc zwalam winę na nią, chociaż nawet rozumiem przedstawione argumenty. Wszystko wytłumaczę 27 kwietnia. Ani wcześniej, ani później – dokładnie tego dnia.

Dzisiaj napiszę o sobie, posługując się rozmaitymi przykładami, i sugerując że być może podobnie czują inni rodzice zastępczy, czy adopcyjni. A przynajmniej te męskie połówki, bo jakby nie było, z nimi bardziej się utożsamiam.

Nie będę za dużo pisał o seksie, bo już wiele razy o ten temat zahaczałem, a nie chciałbym dostać określenia typu „stary erotoman”. Ale jednak od tego zacznę...
(...)
Chyba... bo Maluda był chłopcem, który lubił cały czas mieć swoich rodziców na oku. Wcześniej również nas, gdyż przecież przez pewien okres to my byliśmy dla niego najważniejsi. Gdy orientował się, że jest sam, to natychmiast rozpoczynał poszukiwania. Do tego nieopacznie umieściliśmy jego łóżeczko w naszej sypialni, co jeszcze bardziej wszystko gmatwało. Chłopiec miał jednak jedną bardzo ważną zaletę... „wyłączał” się gdy oglądał bajkę. Tyle tylko, że bajka zawsze kończy się napisami, a kolejna zaczyna dopiero po reklamach. Ktoś nam kiedyś polecił Franklina, który trwa 20 minut. Chyba nie mamy odpowiedniego kanału, bo jej nie znalazłem... musieliśmy wyrabiać się na dziesięciominutowym Reksiu.
Romulus z Remusem zmienili teraz swoje nocne przyzwyczajenia. Gdy mieszkali z nami, to po kąpieli najwyżej nas wołali. Obecnie lubią migrować do łóżka swoich rodziców. Jest to bardzo fajne. Z pewnością fajne dla chłopców. U nas taka opcja nie wchodziła w grę, bo Majka śpi z Calineczką i Blanką, ja ze Stokrotką, a Paprotka samodzielnie okupuje naszą małżeńską sypialnię. Jest szansa, że ta ostatnia sytuacja wkrótce się zmieni, chociaż na horyzoncie już zamajaczył siedmiomiesięczny synek.

Tytułowe zdjęcie zrobiłem z perspektywy wnętrza toalety. To kolejny przykład braku komfortu, który z intymnością ma tyle wspólnego, że najczęściej trzeba liczyć tylko na siebie. Majka czasami do mnie krzyczy: „możesz zejść na pięć minut, bo ja już muszę!”. A ja na to: „musisz wytrzymać – jestem w Jeleniej Górze”. W zasadzie może się cieszyć, bo gdybym fizycznie był w Jeleniej Górze, to musiałaby trzymać kilka godzin.

Ja w takiej sytuacji specjalnie się nie stresuję, ponieważ chodzące i pełzające „gady” zawsze idą za mną, więc mam je pod kontrolą. Gdzieś kiedyś czytałem (albo ktoś mi mówił), że roczne dzieci nie bawią się z sobą, tylko obok siebie. Nasze zdecydowanie bawią się razem – najczęściej w wojnę, a ulubioną techniką jest walka wręcz (z doskakiwaniem sobie do oczu). Tak więc nie ma wyjścia... muszę zabierać je z sobą do toalety, albo przynajmniej przez cały czas kontrolować wzrokiem.

Co mi się jeszcze kojarzy z intymnością? Pewnie wspólne bycie z Majką, leżenie obok siebie i oglądanie filmów. Tak... chyba nawet bardziej, niż z seksem. Przez wiele ostatnich tygodni spotykaliśmy się codziennie o dwudziestej pierwszej i oglądaliśmy filmy. W zasadzie jeden, który trwał, trwał i trwał. Majka powiedziała, że będzie siedem sezonów. No to siódmego wieczora stwierdziłem, że zakończenie było jakieś dziwne. A ona na to, że przecież to był dopiero siódmy odcinek pierwszego sezonu. Tak więc nasz zapomniany już program 5-minut, na kilka miesięcy zamienił się w program 80-minut. Film w zasadzie był ciekawy i trzymający w napięciu. Główna bohaterka Carrie była agentką CIA, i trudno było jej nie lubić. Chociaż matką była do niczego i gdybym ja był sędzią, to z pewnością ograniczyłbym jej władzę rodzicielską. Wątek dziecka był bardzo ważny w tym filmie, i czasami się zastanawiałem, czy Majka nie wybrała tego serialu właśnie ze względu na tę tematykę. Wprawdzie na początku dała mi do wyboru chyba z dziesięć tytułów, ale raczej nie spodziewała się innej odpowiedzi niż „pierwszy z brzegu”.

Żeby jednak nie było zbyt prosto, to te sielankowe wieczory uprzykrzała mi Calineczka, której łóżeczko stało tuż obok mojej głowy. A dziewczynka lubi sobie przed snem trochę pogadać. Majka nie pozwalała mi zrobić głośniej, bo metr dalej spała w kołysce Blanka, która jest nieco bardziej wrażliwa na hałasy. No to (specjalnie dla przygłuchawego wujka) Majka dodatkowo włączała napisy, chociaż ze wzrokiem to u mnie też już nie jest zbyt kolorowo. To powodowało, że musiałem wspinać się na szczyty moich zdolności percepcyjnych, bo bywało że po angielsku słyszałem „tak”, lektor mówił „nie”, a w tekście na pasku było jeszcze coś innego. Zapewne każda z tych trzech wersji była z sobą spójna, ale ja musiałem z wyrywkowo poznanych fragmentów utworzyć logiczną całość. Nawet ciekawy sposób na utrzymanie sprawności umysłu.
Teraz wszystko się zmieniło. Biźniaki odeszły, maluchy zajęły ich pokój... salon znowu jest wolny. Filmy też się skończyły, bo Majka nadrabia czytanie książek. Czar intymności prysł.

Jeszcze przyszła mi do głowy nasza ostatnia rozmowa z psychologiem, który raz na dwa lata musi stwierdzić, czy jeszcze jesteśmy normalni, i można pozwolić na przebywanie jakichkolwiek dzieci w naszej obecności. To jest szczególny rodzaj intymności. Dla mnie zahaczający niemal o ekshibicjonizm, bo przecież mam duszę introwertyczną. Dotychczas spotykaliśmy się z psycholożkami, co powodowało, że to pewnego rodzaju emocjonalne obnażanie się, przychodziło mi dużo łatwiej. Tym razem przyszedł psycholog płci męskiej, co samo w sobie spowodowało, że moja zmysłowość głównie ograniczyła się do posiedzenia. Dobrze, że wcześniej wypełniłem kilka stron testu, które pan zabrał do analizy. Na pytanie „czy widziałeś osobę z niebieskimi oczami?” odpowiedziałem „tak”, więc może wyjdzie, że jeszcze się do czegoś nadaję.

Za to Majka brylowała na parkiecie. Gdy w pewnym momencie zauważyłem, że pan psycholog zaczyna odpowiadać coraz krótszymi zdaniami i staje się nieco podenerwowany, to brutalnie przerwałem, mówiąc: „jeżeli chce pan zadać Majce jakieś pytanie, to proszę to zrobić, bo ona może tak dwa dni gadać”. Myślę, że tylko za to jedno zdanie mogę mieć zaliczone, bo psycholog bardzo się ucieszył. Stwierdził, że chyba już wszystko o nas wie, do tego ma wypełnione testy, więc poprosił tyko o podpis. Nie wiem ile się spóźnił do następnej rodziny.

Tak wygląda moja intymność.

A!!! Jeszcze zapomniałem o upojnych nocach ze Stokrotką. Dziewczynka budzi się dwa, niekiedy trzy razy i coś chce. Czasami tylko mleko, albo żebym podał jej rękę. Bywa jednak, że chce pogadać. A możliwości ma takie jak Majka. Są więc noce gdy siada i przez dwie godziny „nawija”. Przerywniki monotonnej wypowiedzi w postaci głośnych „eeeeeeee!”, albo „e!,e!,e!,e!” skutecznie powodują, że muszę jej wysłuchiwać. Najgorsze są jednak przypadki, gdy prześpi trzecią nad ranem. Wówczas o piątej na dobre rozpoczyna dzień. Sadzam ją wtedy na podłodze w kupie zabawek i bawi się jakąś godzinę. Nawet pozwala mi się jeszcze zdrzemnąć... ale tylko w pozycji siedzącej.

Jutro mam randkę z Katją, która bynajmniej nie jest dzieckiem. Już o niej przelotnie wspominałem (i pewnie jeszcze będę). Majka idzie na „klub książki” (do komputera na piętro), a my będziemy się zajmować Stokrotką... i oczywiście innymi dziećmi też.

Ot, taki żywot ojca zastępczego. Ciekawy jestem jak mają inni.


sobota, 3 kwietnia 2021

--- Kokon

 

Zdjęcie poglądowe... ciekawe określenie

Jeszcze nie opiszę jak przebiegał proces przejścia Bliźniaków do nowego domu, mimo że już tylko dni dzielą mnie od chwili, gdy o 18:30 powiem do siebie „nie muszę już robić kolacji”.

Ten post traktuję po części jako temat zastępczy, a po części jako wprowadzenie do następnego wpisu. Jest kiepsko... ze mną jest kiepsko. Chociaż wcale nie dlatego, że po trzech latach będę się musiał rozstać z dziećmi, które stały się dla mnie ważne. Wręcz przeciwnie... mam już dość. Najchętniej wystawiłbym walizki chłopców za próg i powiedział do rodziców „no to są już Wasi”. Jest to najtrudniejsza adopcja z dotychczasowych. Czworo dorosłych, mających (jak się okazuje) różne podejście do wszystkiego co ma miejsce od ponad sześciu tygodni. Do tego dwóch chłopców, których emocje wcale nie są bliźniaczo podobne. Ale o tym będzie następnym razem.

Mamy już postanowienie sądu o powierzenie pieczy nad dziećmi ich rodzicom adopcyjnym. Ten papier powoduje, że każda ze stron może powiedzieć: „od teraz Bliźniaki będą już mieszkać w nowym domu”.

Niestety czasami tak się zdarza, że rodzinę zastępczą opuszczają dzieci, które zupełnie jeszcze nie są na to gotowe - ale wymusza to albo rodzina adopcyjna, albo zastępcza. Teoretycznie moment odejścia do rodziny adopcyjnej powinien być ustalony wspólnie, i poprzedzony wnikliwą analizą potrzeb i gotowości dzieci. Nie zawsze jest to proste i nie zawsze udaje się ucelować w ten punkt czasowy – czyli tę decyzję sądu, po której wszyscy już zaczynają tupać, nie mogąc doczekać się zamieszkania dzieci w nowym domu.
My mamy akurat to szczęście, że nasz ośrodek adopcyjny nie dąży do jak najszybszego przejścia do nowej rodziny (stosując zasadę ostrego cięcia), a organizator pieczy zastępczej nie marudzi, że musi jeszcze przez jakiś czas płacić na utrzymanie dzieci w naszej rodzinie. Niewiadomą są tylko rodzice adopcyjni, dla których ukończenie szkolenia czasami jest tylko przykrą koniecznością i zmarnowaniem czasu, więc wykorzystają każdą okazję na szybkie zabranie dzieci do siebie.
Mamy więc wypracowany pewien system pozwalający optymalizować cały proces adopcji. Jego wadą jest tylko to, że zależy on od osób pracujących tu i ówdzie. Może więc się zmienić niemal w każdym momencie, ponieważ jak już nieraz się przekonałem, termin „dobro dziecka” jest tylko wyświechtanym sloganem stosowanym zupełnie bez pokrycia przez różne urzędy.

W przypadku Bliźniaków, przez trzy tygodnie byliśmy w stałym kontakcie z psycholożką z ośrodka adopcyjnego, która ma duży wpływ na termin złożenia wniosku o powierzenie pieczy. Jest ona bardzo ważnym elementem, gdyż przy niecierpliwych rodzicach adopcyjnych, zawsze może przecież powiedzieć, że ma problem z ustaleniem terminu ostatniego spotkania, na którym między innymi przygotowywany jest wniosek do sądu. Kolejnym ogniwem jest sędzina, a jeszcze wcześniej jej sekretarka, która przedkłada wniosek do podpisu. Ten czas może być bardzo różny. W niektórych sądach trwa nawet kilka tygodni, chociaż chodzi tylko o parafkę opatrzoną pieczęcią.

W naszym przypadku złożenie wniosku o powierzenie pieczy następuje wówczas, gdy zarówno dzieci, jak też ich rodzice adopcyjni są już gotowi do wspólnego bycia z sobą. A to oznacza, że złożenie podpisu przez sędzinę powinno nastąpić szybko. W przypadku Romulusa i Remusa wszystko zamknęło się w 48 godzinach. Było to krótkie pytanie do Majki: „już można?”.

Prawda, że dziwne? Sędzina pyta mamę zastępczą.

Gdy przeczytałem kilka powyższych zdań, to doszedłem do wniosku, że jest to opis jakiegoś korupcjogennego procesu adopcyjnego – chociaż kartą przetargową nie są pieniądze, a właśnie to tajemnicze „dobro dziecka”. Dlaczego tak właśnie musi być? Dlaczego to co robimy wspólnie z ośrodkiem adopcyjnym, PCPR-em i sądem, nie może być procedurą standardową, obowiązującą wszędzie, i określoną konkretnymi zapisami w prawie?

Pewnie sporo osób zauważyło, że rodzice adopcyjni są tutaj traktowani nieco po macoszemu. Wiele rzeczy ma miejsce za ich plecami, a oni sami czują się oceniani i być może nawet do czegoś przymuszani.

Dlaczego tak się dzieje? Pewnie sam bym do takich wniosków nie doszedł (bo przecież przez mój pogotowiowy dom przewinęło się zaledwie kilkunastu rodziców adopcyjnych), ale nawet najlepsi z nich (w sensie oceny psychologicznej) głównie nastawieni są na siebie i swoje potrzeby. Mogę się w pełni zgodzić z takimi wnioskami, jak również z tym, że jest to zupełnie normalne. Bo przecież do nas przychodzi dwójka dorosłych ludzi, którzy spędzili z sobą kilka, a w większości przypadków kilkanaście, lat. Przez cały ten okres dbali tylko o siebie, zaspokajając tylko swoje potrzeby, chodząc na kompromis tylko z tą swoją drugą połówką. I nagle pojawia się nowy świat. Nawet nie taki, o którym ktoś kiedyś mówił na szkoleniu... zupełnie inny. Dla naszych rodziców (a właściwie nowych rodziców Romulusa i Remusa) wszystko biegnie zbyt szybko. Mnie to nie dziwi. Ważne, że chłopcy są już gotowi.

Kilka dni temu Majka mnie zapytała:

  • Czytałeś?

  • Tak.
  • Nic nie napiszesz?
  • Nie.

Chodziło o dyskusję dotyczącą właśnie procesu przejścia dziecka do rodziny adopcyjnej. Przecież mógłbym pokusić się o jakiś opis ze środka tego cyklonu. Rodzina adopcyjna skarżyła się na zastępczą, która w brutalny sposób blokowała kontakty z przebywającymi u niej dziećmi zastępczymi. A to nie ta godzina, a to nie ten dzień... a to weekend, który przeznaczony jest tylko dla rodziny (tej zastępczej). A do tego dzieci nie mogły jeszcze odejść, bo nie były na to gotowe. Ale jak miały być gotowe, skoro miały ograniczane spotkania?

Moim problemem było to, że tam nic nie trzymało się kupy, a do tego znałem tylko osąd jednej strony. Jednak nie odezwałem się głównie dlatego, że moje zdanie byłoby kolejnym, w jakiejś mierze krytykującym postępowanie rodziny zastępczej... tej która pewnie nawet nie miała pojęcia, że ktoś, gdzieś o niej napisał.

Owijam się więc przędzą jak ten jedwabnik morwowy, mając wrażenie, że wszystko co chciałem to już gdzieś powiedziałem, i teraz szkoda mi czasu na napisanie nawet kilku zdań. Bo w tych kilku zdaniach i tak nie jestem w stanie zawrzeć całej myśli, którą chciałbym przekazać, a spowodują one najwyżej pojawienie się kolejnych komentarzy. A że nie potrafię jednocześnie pisać i bawić się ze Stokrotką, to wybieram to drugie.

Nie wiem, czy to dobrze, czy nie, ale należę do kilku zamkniętych grup, których zdanie doskonale znam, więc mogę tylko albo płynąć z prądem, albo pod prąd. Wolę więc pisać tutaj... bo tutaj może wejść każdy, nawet przypadkowo.

Przedstawię zatem jeszcze moje zdanie, z którym z pewnością nie zgodziłaby się większość rodziców zastępczych. A przynajmniej ci, którzy nigdy nie mieli do czynienia z dziećmi pokroju Ptysi.

Kiedyś jedna ze znanych mi osób powiedziała, że nigdy nie zaproponowałaby jakiejkolwiek rodzinie zastępczej (nawet gdyby była jej wrogiem) dwójki dzieci, które aktualnie z nią mieszkały. To było pogotowie rodzinne, więc rozważania nie dotyczyły radzenia sobie z tymi dziećmi, ale dokąd mają one pójść... bo gdzieś musiały.

Myślę, że już mogę opisać dalsze losy Ptysi, gdyż w ciągu ostatnich tygodni wiele się wydarzyło, i chyba nikomu już nie zależy, aby ich historia na zawsze pozostała w cieniu... owiana jakąś tajemnicą.
Ptysie już zawsze będę zaliczał do kategorii swoich porażek. Miało być dużo lepiej, a wyszło jak wyszło. Być może niewłaściwie zaszufladkowałem siebie do grupy rodzin zastępczych, których celem jest zdiagnozowanie, zaopiekowanie, nauczenie tego i owego (również nawiązywania więzi), i wypuszczenie w świat... ten lepszy świat, dający nadzieję na przyszłość.
Sąd orzekający w sprawie Ptysi wreszcie się określił. Nie wydał decyzji umożliwiającej powrót dzieci do mamy. Sporo osób w to wierzyło. Pewnie gdyby ta dwójka dzieci nadal przebywała w naszej rodzinie, to zaliczałbym się do tego grona. Sąd jednak ograniczył mamie prawa rodzicielskie, postanawiając jednocześnie, że dzieci w komplecie (czyli Ptyś, Balbina i Bill... bo przecież jeszcze jest najstarszy z rodzeństwa) mają znaleźć się w jednym miejscu. W jednej rodzinie? Niekoniecznie... w jednym miejscu. Mama biologiczna całej trójki już zapowiedziała apelację, a Afrodyta (czyli aktualna mama zastępcza) nie wie, czy wytrzyma do kolejnej rozprawy. To może oznaczać, że dzieci być może będą jeszcze migrować pomiędzy różnymi rodzinami, którym będzie się wydawało, że dadzą radę... bo przecież nie ma dzieci nieadoptowalnych, nie ma dzieci, które nie zasługują na zamieszkanie w rodzinie.

Jest tyko pytanie, czy istnieją takie rodziny? Może tak. Sam jestem orędownikiem zniesienia rejonizacji. Zapewne gdzieś w Polsce znalazłaby się rodzina, która zechciałaby zaopiekować się całą trójką Ptysi...

Ale przecież taką rodziną była Afrodyta. Jestem ostatnim, który powiedziałby, że nie dała rady. Jestem pierwszy, który powie, że to ja zawaliłem - niesiony chęcią pozbycia się tych dzieci, albo mamiony wizją, że są takie fantastyczne rodziny... altruistyczne, empatyczne, i być może pozbawione splotów nerwowych. Do tego, przecież wiedziałem, że Afrodyta ma też swoje dzieci. Wiedziałem jaka jest Balbina. Na co liczyłem?
W przyszłym tygodniu czeka nas kolejne badanie psychologiczne. Dobrze, że rodziny zastępcze muszą przechodzić tego rodzaju testy i sprawdzanie swoich kompetencji rodzicielskich. Zapewne padnie pytanie: „co w ostatnim czasie było dla pana najtrudniejsze?” - zawsze takie pytanie się pojawia. Jestem ciekawy tej rozmowy i wniosków z niej wynikających.
Ale teraz nie zaproponowałbym Balbiny żadnej rodzinie. Dziewczynka przekracza granice na wszelkich płaszczyznach. W przedszkolu rozpoczyna dzień od przestawiania mebli i pokazywania wszystkim języka. W domu... chyba dla zasady wszczyna awantury o byle co, z byle kim. Panie w przedszkolu już przestały się dziwić, że dzieci są odbierane tuż przed zamknięciem placówki. Ptyś? Wciąż ucieka od świata, chowając się pod stół.

Te dzieci kiedyś dorosną. Pewnie będą też miały swoje dzieci. Jak można im pomóc?

Jest wiele tematów, których nie chcę poruszać gdzieś tam... w kilku zdaniach. Jest to zwyczajnie niemożliwe. Takim tematem są też rodzice biologiczni.

Mama Bliźniaków?

Myśląc o rodzicach chłopców, mam przed oczami tylko ją. Tata jest (...) oderwanym od rzeczywistości, dla którego ważna jest tyko chwila (...).
Mama przez trzy lata walczyła. Również z Majką i ze mną. Ale mam dla niej duży szacunek, i chciałbym aby chłopcy kiedyś się z nią spotkali. Teraz (przez najbliższych kilkanaście lat) nie będzie to możliwe. Ostatnio rozmawialiśmy z Romulusem i Remusem, że wyprawimy im pożegnalną fetę.
  • A kto na niej będzie?

  • Wszyscy
  • Mama „matka” też?

No nie... jej nie będzie. Ale dlaczego przypomnieli sobie o niej po wielu tygodniach niewidzenia się? Może powinna się pojawić? Ja bym powiedział „zapraszam”... ale chyba tyko ja – no i chłopcy.

Mama bliźniaków nie radziła sobie ze swoimi uzależnieniami. Głównie od alkoholu... ale nie tyko. W końcu odpuściła. Już się nie odzywa. Przyniosła nawet do PCPR-u jakieś rzeczy dla chłopców. Pamiątki? Tak... mamy nawet zdjęcia z okresu gdy chłopcy jeszcze z nami nie mieszkali.

Nikt nie ma prawa jej oceniać. Dziewczynki, która większą część swojego życia spędziła w pieczy zastępczej. Taka Balbina?

Żeby jednak nie było, iż swoimi opisami wprowadzam kogoś w kiepski nastrój, a nawet doprowadzam do przedświątecznych stanów depresyjnych, to zakończę pewnym dowcipem, który mi akurat się podoba.

Rozmawiają z sobą dwie dziewczyny:

  • My w domu, przed posiłkiem, zawsze się modlimy.

  • My nie, bo nasza mama dobrze gotuje.

Suchar? Romulus zapewne by powiedział: „Jezus, Maria !!!”. Tak mu się ostatnio porobiło.