niedziela, 31 grudnia 2017

DZIEWCZYNKA Z ZAPAŁKAMI

czyli kolejna odsłona historii Kapsla.
W zasadzie to już czas najwyższy, abym napisał coś na temat Sasetki, dziewczynki którą do tej pory tylko wspominałem (mimo że mieszka z nami już ponad pół roku). Zostawię sobie jednak jej opis na przyszły rok. Ten zakończę historią smutną … właśnie Kapsla. Wiele już o nim pisałem. Niestety los nie jest mu przychylny, a dla nas (jako rodziny zastępczej) będzie to najprawdopodobniej pierwsza porażka. Nie dlatego, że chłopak ma zaburzenia, ani dlatego że nie potrafimy sobie z nim poradzić, ale dlatego że przypuszczalnie nie uda nam się znaleźć dla niego odpowiedniej rodziny. A może dlatego, że już nie chcemy szukać dla niego rodziny?

Chłopiec mniej więcej rok temu został skierowany do adopcji. Odebranie praw rodzicielskich jego mamie, teoretycznie otwierało przed nim drogę ku lepszej przyszłości. Tak przynajmniej uważał sąd. Nam początkowo wydawało się, że ta decyzja była zbyt pochopna. Od tego czasu minęło już sporo miesięcy, w których niewiele się działo. Wszelkie procedury adopcyjne trwały i trwały, chociaż w przypadku małych dzieci wszystko już dawno byłoby domknięte. Kapsel ma siedem lat i ma stwierdzone upośledzenie umysłowe w stopniu lekkim. Kimś takim nie interesują się rodziny adopcyjne. Czekaliśmy na moment, gdy chłopiec znajdzie się w bazie adopcji zagranicznych. Była to dla niego jedyna szansa. W przypadku niepowodzenia takiej opcji, rozpoczęłyby się poszukiwania rodziców zastępczych, którzy zdecydowaliby się poprowadzić go do dorosłości. Nawet znalazła się taka rodzina, z którą wstępnie umówiliśmy się na bliżej nieokreślony termin.
Mieli poznać chłopca, przyjść w odwiedziny jako nasi znajomi. Pod tym względem, rodzice zastępczy mają przewagę nad adopcyjnymi. Nie muszą podejmować decyzji na podstawie informacji zawartych w dokumentacji dziecka, która często jest bardzo mizerna. Jednak cały czas czekaliśmy. Ośrodek adopcyjny był proszony o przekazywanie do centrali kolejnych informacji (między innymi dotyczących hipotetycznych problemów związanych z nieznajomością obcego języka).
Stała się jednak rzecz, której na dobrą sprawę nikt się nie spodziewał. Mama biologiczna Kapsla złożyła do sądu wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich.
W tym momencie wszystko stanęło w miejscu. Nikt nie szuka już rodziny adopcyjnej ani zastępczej. Ta druga teoretycznie mogłaby się zaopiekować chłopcem, ale mało jest takich rodziców, którzy są gotowi na życie w cieniu rodziny biologicznej, która ma dużą szansę na powrót dziecka. A mama Kapsla taką szansę ma.

W związku z zaistniałą sytuacją, podjęliśmy decyzję o zapisaniu Kapsla do szkoły specjalnej. Jeżeli znajdzie się miejsce, to nawet w trakcie roku szkolnego. Wcześniej zdecydowaliśmy o pozostawieniu go na kolejny rok w przedszkolu. Teoretycznie można powiedzieć, że to taki „kibel” w przedszkolu, chociaż pewnie nikt nie zwrócił na to większej uwagi. Powtarzanie klasy w szkole jest już dla dziecka większym obciążeniem (choćby dlatego, że nagle znajduje się w zupełnie obcej sobie grupie dzieci). Kapsel cały czas przebywa ze znajomymi. Nie ma znaczenia, że niektórzy są od niego młodsi o trzy lata. Nikt tego nie zauważa.
Wiele osób namawiało nas do zapisania chłopca do normalnej szkoły. Orzeczenie o niepełnosprawności umysłowej, umożliwiałoby przyznanie Kapslowi nauczyciela wspomagającego, który siedziałby z nim w ławce na każdej lekcji, tłumaczył co mówi nauczyciel i pomagał rozwiązywać zadania. Problem polega jednak na tym, że takiego nauczyciela może nie być. Sytuacja wygląda podobnie jak z rodzinami zastępczymi. Teoretycznie dziecko do dziesiątego roku życia nie powinno znaleźć się w domu dziecka. Powinno trafić do rodziny, której często zwyczajnie nie ma.
Jednak nawet gdyby taki nauczyciel był dla Kapsla dostępny, to w czym mógłby mu pomóc. Kapsel nie potrafi ani odczytać, ani narysować żadnej literki, albo cyferki. I nie potrafi się tego nauczyć. Niedawno próbowałem go nauczyć rysowania cyfry 7. Niby umie narysować jedynkę (chociaż wygląda ona jak laska Mojżesza). Pochylenie nóżki w lewą stronę zwyczajnie go przerasta. Czteroletnia Sasetka nauczyła się rysowania siódemki w kilka minut. Kapsel nie potrafi tego zrozumieć. Do dzisiaj nie umie policzyć do dziesięciu. Niby liczy, jest to jednak pewnego rodzaju wierszyk (biały), którego nauczył się na pamięć. Gdy ma policzyć konkretne rzeczy – kredki, kury, samochody … gubi się.
Majka jest niepoprawną optymistką. Uczy go układać puzzle, łączyć w zbiory. Próbuje nauczyć go czegokolwiek … wbrew zaleceniom psychologów, według których my powinniśmy skupić się tylko na opiece i dawaniu miłości.
Być może powinniśmy traktować siedmioletniego Kapsla jak dwulatka. Nic nie wymagać, przytulać i tyle. Jednak taki minimalizm nieco nas przerasta.
Gdy pytam chłopca co nie pasuje w zdaniu: zielone, zimne, różowe, niebieskie? Odpowiada: Królik? Nie. Róża?
Gdy biega wokół kominka z wózkiem dla lalek, tratując wszystko po drodze, na moją uwagę odpowiada: „mam podać długopis?”
Pierwszym wrażeniem może być to, że Kapsel jest nieco przygłuchy. Pewnie wybierzemy się z nim do laryngologa, chociaż kilka miesięcy temu zostało stwierdzone, że nic mu nie dolega i zapewne wszystko wróci do normy po wycięciu migdałków. Jak widać, nie wróciło.
Kapsel z ogromnym zaciekawieniem ogląda bajki w telewizji. Czasami dźwięk jest ustawiony na bardzo niskim poziomie, że ja również mam kłopoty z dosłyszeniem niektórych zdań. Kapslowi to nie przeszkadza. Zastanawiam się, czy może jednak słyszy dobrze, czy wystarczają mu same obrazy? Gdyby chłopiec potrafił opowiedzieć, o czym była bajka, to może łatwiej byłoby nam postawić przynajmniej wstępną diagnozę.
Chociaż nie jest tak, że Kapsel jest kompletnym idiotą. Gdy ktoś przy nim jest i odpowiednio go motywuje, to potrafi rozwiązać proste zadania (z książeczek dla czterolatka), a nawet ułożyć sześćdziesięciolelementowe puzzle. Niestety pamięć chłopca przypomina dyskietkę sprzed dwudziestu lat. Jest tak mało pojemna, że aby coś nowego w niej zapisać, trzeba najpierw coś z niej usunąć. Gdy z wielkim trudem udało mu się pojąć, że dwie kury i dwie kury, to razem cztery kury … zapomniał ile ma lat.
Dużym problemem jest to, że nie potrafi zapanować nad swoimi emocjami. Bardzo lubi rozwiązywać różne zadania, testy. Dlatego chętnie współpracuje z psychologiem, który ma określić jego umiejętności. Jest pytanie – jest odpowiedź. Nie ważne, czy dobra, czy zła… pojawia się kolejne pytanie i tak dalej. Chłopiec jest zadowolony, wydaje mu się, że skoro nie jest poprawiany, to wszelkie odpowiedzi są prawidłowe.
Gorzej, gdy chodzi o sytuację, kiedy ktoś chce go czegoś nauczyć. Nigdy nie wiadomo, które zdanie „spróbuj jeszcze raz” spowoduje wybuch szału. Potrafi wówczas rzucać krzesłami, kopać w drzwi, walić głową w ścianę. Krzyczy wtedy - „mamo, gdzie jesteś!”. Zachowuje się w ten sposób zarówno w domu jak też w przedszkolu. Panie przedszkolanki chyba czekają, aż wreszcie odejdzie. Nie mają wielu narzędzi, aby go uspokoić. Najczęściej tłumaczą i czekają, aż mu przejdzie. Ja w takich przypadkach łapię go „za szmaty”, stawiam do pionu i patrzę prosto w oczy. Nie wiem, czy takie moje zachowanie można podciągnąć pod temat określany jako „dyscyplina z sercem”. Pewnie nie. Majka mówi, że w takich momentach, widzi w moich oczach taki poziom agresji, jakiego nie widziała przez poprzednich trzydzieści lat. Zadaje mi pytanie „czemu to ma służyć?” i „czym to się różni od uderzenia?”. Być może faktycznie niczym, przynajmniej w rozumieniu, albo bardziej odczuciu ze strony Kapsla. W danej chwili przynosi to pożądany skutek... ale co dalej? Niestety na jakimś etapie życia, chłopak może stwierdzić, że nie ustępuje sprawnością i siłą fizyczną.
Niedawno odwoziłem do naszego magazynu kilka niepotrzebnych w danym momencie rzeczy – jakieś wózki, wanienki, rowerki. Podjechałem jak zawsze pod dom (magazyn mamy w bloku mieszkalnym). Wyszedł jakiś taki „inteligent”, który kazał mi się wynosić na parking. Tłumaczenia nic nie pomagały. Mężczyzna wyraźnie dążył do konfrontacji siłowej. Pewnie jeszcze kilka lat temu bym mu nie podarował (zwłaszcza, że nie wyglądał na mistrza sztuk walki). Rozmowa była na poziomie dyskusji z Kapslem, tyle tylko, że ten drugi używa słów: słucham, proszę, przepraszam. No ale jakim problemem jest nauczenie się zwrotów typu: „kurwa, spierdalaj”. Odpuściłem … pomyślałem, że może jest to Kapsel za kilkadziesiąt lat. No i szkoda mi było samochodu.

Jednak Kapslowi raczej mało kto odpuści, zwłaszcza gdyby poszedł do normalnej szkoły. Najprawdopodobniej jednak byłby wystawiany jako pierwszy do „odstrzału”, przy wszelkiego rodzaju rozróbach.
Za to szkoły specjalne nie wyglądają już tak jak kiedyś. Klasy są kilkuosobowe, a zajęcia dostosowane do poziomu uczniów.
Ważna jest też możliwość przyuczenia do zawodu po takiej szkole. Gdyby chłopiec jakimś cudem ukończył normalną podstawówkę (przepychany z klasy do klasy), to zostanie z niczym. Na ukończenie szkoły zawodowej, a tym bardziej technikum, raczej nie będzie go stać.

Właśnie zabraliśmy się do wyrobienia Kapslowi zaświadczenia o niepełnosprawności, co jest niezbędne do zapisania dziecka do szkoły specjalnej. Zrobiliśmy to po raz drugi w naszej historii. Pierwszy raz było to konieczne do umieszczenia dziewczynki w domu pomocy społecznej.
Czasami się zastanawiam, czy dobrze postępujemy, wzbraniając się przed uzyskaniem orzeczenia o niepełnosprawności. Dla dziecka jest to „łatka”, która najczęściej powoduje, że rodzice adopcyjni taką kandydaturę odrzucają bez wgłębiania się w szczegóły.
Kierujemy się jedną zasadą – maksimum diagnoz, opinii specjalistów, a jeszcze więcej opisów zachowań i umiejętności dziecka, minimum „łatek”. Wszystko to w imię tak zwanego „dobra dziecka”. Chociaż co z dobrem rodzica?
Ja, Kapsla w pewnym sensie już sobie odpuściłem. Jak ma ochotę, to robię z nim coś, dopóki mu się nie znudzi. Nie lubię, gdy rzuca krzesłami po pokoju. Majka cały czas walczy. Chociaż ona tak musi… musi działać, musi być skuteczna (co zresztą wypominają jej psychologowie).
Są dzieci niepełnosprawne umysłowo (których stan jest oczywisty), są takie, które wymagają dużo pracy, ale są wyzwaniem dla rodziców i dają nadzieję na poprawę sytuacji. Kapsel jest chyba jakimś ogniwem pośrednim.

Najsmutniejsze jest to, że Kapsel w wieku roku, czy nawet dwóch lat byłby wspaniałym dzieckiem adopcyjnym. Często się zastanawiam, czy można było wówczas zrobić coś, co spowodowałoby, że chłopiec byłby dzisiaj zupełnie innym człowiekiem. Być może nic. Być może rodzice, którzy by go wówczas adoptowali, nie byliby w stanie zaakceptować dalszego ciągu zdarzeń.
Czy jest możliwe, że chłopak ma FAS? W zasadzie, czemu nie? Od ponad roku prawie nie urósł, chociaż apetyt ma niczego sobie. Co tak naprawdę wiemy o mamie chłopca?

W tej chwili istnieją dwie możliwości, albo powrót do mamy, albo pozostanie z nami jeszcze przez jakiś czas i … dom dziecka.
Pierwsza z opcji jest moim zdaniem tym lepszym złem. W takiej perspektywie, przynajmniej szkoła specjalna będzie dla chłopca dobrem. Gmina musi zadbać, aby go tam dowieźć i przywieźć z powrotem. Zajęcia, które teraz realizujemy dodatkowo (o które mama pewnie by nie zadbała), będzie miał w pakiecie.
Pozostaje tylko pytanie o życie rodzinne. Mama zmienia partnerów jak rękawiczki. Kapsel słyszał już, że będzie miał nowego tatusia. Ostatnio dowiedział się, że będzie miał braciszka, ale już nie tego tatusia, bo tatuś jest już zupełnie inny (i nie od tego braciszka). A miało być tak pięknie: „tylko ja i Kapsel” - tak mówiła mama kilkanaście miesięcy temu.

Myśleliśmy też, że być może dom dziecka będzie lepszym rozwiązaniem. Chłopiec będzie miał zabezpieczenie, dostęp do niezbędnych usług medycznych i bezproblemowe kontakty z mamą.
Czasami się zastanawiam, czym jest dla niego mama. Konkretną osobą, czy być może jakimś synonimem bezpieczeństwa. Gdy jest mu źle, to woła na pomoc mamę. Gdy jest z nią, to nic się nie dzieje. Ostatnio spędzili razem dwa dni świąt. Przy pożegnaniu płakał, chociaż może dlatego, że płakała mama. Gdy wsiadł do samochodu, to jakby do innego wymiaru. Kapsel żyje w dwóch alternatywnych światach, które się nie przenikają. Przeskakując z jednego do drugiego, zapomina o tym pierwszym. Chociaż może tylko tak mi się wydaje. Po ostatnim pobycie u mamy, przez dwa dni był idealny. Trzeciego zrobił awanturę w przedszkolu. Pluł na dzieci, kopał w drzwi, uderzał głową w ścianę. Taka bomba z opóźnionym zapłonem? Może.

Teoretycznie istnieje jeszcze szansa na znalezienia chłopcu rodziny. Przecież sąd może negatywnie ustosunkować się do wniosku mamy o przywrócenie praw rodzicielskich.
Nie wiem tylko, czy potrafię jeszcze mówić o Kapslu, jak o chłopcu z potencjałem.
Niedługo będą przychodzić do nas na praktyki rodziny kończące szkolenia dla rodziców zastępczych. Często są to rodzice bardzo ambitni, z ogromnymi planami i chęcią pomocy jakiemuś pokrzywdzonemu przez los dziecku. Być może po przeczytaniu dziesiątek stron opisów zachowań Kapsla, stwierdzą że ta historia ich nie przeraża.
Kiedyś powiedziałbym „dacie radę” … a teraz „do zobaczenia na grupie wsparcia”.

Szukałem niedawno informacji o domach dziecka. Wiadomości bardziej od strony pracujących tam osób i przebywających dzieci. Moją uwagę zwróciła ta wypowiedź:


Czy Kapsel jest gotowy na zamieszkanie w takim środowisku? Wątpię.
Chciałbym, aby nie skończył jak tytułowa dziewczynka z zapałkami. Obawiam się jednak, że swoje zapałki zaczął już odpalać.







sobota, 23 grudnia 2017

--- Magia Świąt.

Okres Świąt Bożego Narodzenia jest bardzo specyficzny. Ich niezwykłość udziela się chyba każdemu, niezależnie od wieku, wykształcenia, a być może nawet wyznania.
Pewną tradycją dotyczącą naszej rodziny zastępczej jest obdarowywanie przebywających u nas dzieci (a czasami również nas), prezentami zbieranymi w ramach akcji „Świąteczna paczka”. Jej inicjatorem jest Komendant Gminny Straży Pożarnej. Odwiedził nas jakiś czas temu, pytając przy okazji: „jakie macie potrzeby?”. Trochę czujemy się w takich sytuacjach niezręcznie, bo w końcu my otrzymujemy pieniądze na utrzymanie przebywających u nas dzieci i na dobrą sprawę niczego im nie brakuje. Zawsze staramy się zwrócić uwagę na osoby, którym bardziej przydałaby się pomoc. Sęk w tym, że podobno doświadczenia w obdarowywaniu rodzin będących pod kuratelą pomocy społecznej w naszej gminie, nie są dobre. Stwierdziliśmy zatem, że być może przydałyby się naszym dzieciom jakieś puzzle, albo gry – ponieważ właśnie są na takim etapie. Wprawdzie mamy tego rodzaju zabawek też sporo, to jednak w większości brakuje już jakiegoś elementu. To co zobaczyliśmy, zwyczajnie wprawiło nas w osłupienie.
Mnóstwo rozmaitych zabawek, nie tylko puzzli i gier. Przybory szkolne, ciastoliny, samochody, kolejki, lalki.
Jak tu nie wierzyć, że są na świecie dobrzy ludzie?


Majka i ja, też dostajemy prezenty. I nie są to podarunki przypadkowe, ale związane z naszą … pasją. Ostatnio na facebooku krążył taki wpis, pozbawiony fajerwerków, mający na celu sprawdzenie, kto takie nudne teksty czyta do końca. Taki trochę jak na moim blogu. Sentencją było skłonienie do napisania w komentarzu „jednego zdania o mnie” (czyli autorze tekstu), czegoś z czym najbardziej on się kojarzy – przedmiotem, miejscem, chwilą. Majka najczęściej miała wpisywane słowo „dzieci”, odmienione w rozmaitych przypadkach.
Ja nie mam facebooka, więc nie wiem co ktoś o mnie myśli. I dobrze, bo to w sumie dość ryzykowna zabawa.
Wracam jednak do tych prezentów dla nas. Dostaliśmy od dziewczyny, która pomaga nam opiekować się kilka razy w miesiącu naszymi dziećmi, książkę pod tytułem „Nieznane więzi natury”. Okazało się, że poza zwrotem „więzi”, niewiele ma ona wspólnego z dziećmi. Chociaż może się mylę, ponieważ czytamy ją sobie razem z Marudą (gdy jesteśmy sami). Na razie przebrnęliśmy przez jeden rozdział. Dowiedzieliśmy się, że wytrzebienie wilków powoduje wzrost populacji jeleni, które nie dość, że wyjadają całą roślinność, to jeszcze zmniejszają pogłowie bobrów, które nie budując tam (powodujących naturalne rozlewiska), przyczyniają się do zagrożeń powodziowych. Jest to dla mnie ciekawa lektura i cieszę się, że również podoba się Marudzie, ponieważ co jakiś czas mówi „oooooo!”. Zresztą sporo na ten temat już wiedzieliśmy. Od czasu, gdy nie mamy psa przy budzie, sarny zjadły nam cały ogród. Maruda jest tego świadkiem.
Jest jednak ciekawsza pozycja, która wprawdzie jeszcze nie dotarła, ale jest w drodze. Jedna z osób udzielających się tutaj w komentarzach, wysłała nam książkę swojego autorstwa na temat in vitro. Pewnie nie trudno zgadnąć o kogo chodzi. Jestem ogromnie ciekawy tej lektury, zwłaszcza w konfrontacji z zupełnie przeciwstawnym światopoglądem przedstawionym w podręczniku „Wobec in vitro”, o którym wspomniałem ostatnio.

Są to wszystko bardzo miłe prezenty, świadczące o tym, że ktoś nas lubi, docenia to co robimy dla naszych dzieci.
Jednak jest coś, co ma dla nas dużo większe znaczenie, jest o wiele lepszym prezentem.
W ostatnim miesiącu odezwało się do nas wielu rodziców dzieci, które kiedyś u nas przebywały. Gdyby nie epidemia ospy, to z wieloma z tych rodzin byśmy się spotkali. Niestety nasze dzieci spowodowały wręcz jakąś gminną pandemię ospy. Wczoraj u Kapsla w przedszkolu było tylko osiem osób, a u Sasetki jedenaście. Ale chociaż panie przedszkolanki, trochę przed świętami odpoczęły.
Wracając do naszych byłych dzieci zastępczych. Chciał do nas wpaść Białasek (z którym mamy chyba najmniejszy kontakt), Iskierka odpuściła (chociaż jak się później okazało również zachorowała na ospę – chyba zaraziła się przez telefon). Gacek przed wyjazdem do ciepłych krajów też nie zaryzykował, za to dzisiaj przysłał swojego tatę z prezentami i zaproszeniem na swoje chrzciny. Mamy pojechać z całą ferajną i jeszcze Kubusiem (naszą najmłodszą córką, z którą chłopiec był mocno związany). Oczywiście pojedziemy. Tyle tylko, że ja na siebie mogę wziąć Marudę i Sasetkę. Majka niech się ugania za Kapslem.

A' propos tego ostatniego. Dwa dni świąt spędzi w domu swojej mamy. Mimo odebranych praw rodzicielskich, sąd wyraził zgodę na to spotkanie. To też pewnego rodzaju prezent. Wszyscy to przeżywają. Zwłaszcza mama, która od prawie dwóch lat, nie spędziła z chłopcem więcej niż godzinę przy jednym spotkaniu. My zastanawiamy się co będzie po powrocie i musimy być w ciągłej gotowości (choćby dlatego, że mama w każdej chwili może zacząć rodzić). Tylko Kapsel jest spokojny … bo o niczym nie wie. W przeciwnym wypadku już od tygodnia byłaby niezła jazda.

Mamą Królewny (w sensie opieki prawnej) nie jest już Majka. Funkcję tę przejęła Natasza, która od pierwszych dni życia dziewczynki, była jej rehabilitantką. Dla dziewczynki to też jest prezent od życia … życia, którego sam nie chciałbym przeżywać (na żadnych warunkach). Królewna wymaga korzystania z wielu specjalistycznych sprzętów. Aktualnie potrzebny jest pionizator, którego NFZ nie refunduje w całości.

Ostatnia noc w naszym domu.
Niedawno pisałem o Tymku, który jest już w Stanach. W ciągu tygodnia udało się zebrać niewiarygodną kwotę dwóch milionów złotych.
Królewna potrzebuje dużo mniej. Może się uda. Podam namiary. Nie ukrywam, że ta dziewczynka była i nadal jest mi bardzo bliska (chociaż widujemy się teraz rzadko).

Trzy lata później (czyli teraz).












Numer KRS 0000387207
Cel szczegółowy: Elwira Ciesielska
Darowizny:
Bank Milenium 85 1160 2202 0000 0001 9214 1142
Tytułem: Magdalena Ciesielska




Za to Maruda i Sasetka są bardziej prezentem dla nas. Ich zachowanie sprawia, że wierzymy w sens naszej pracy (zwłaszcza gdy patrzę na chłopca w odniesieniu do swojej osoby). Na początku, przez długi czas nie chciał nawiązać ze mną jakichkolwiek relacji. Liczyła się tylko Majka. Teraz, gdy wstaje rano z łóżeczka i przychodzi do naszego łóżka, to liczę się tylko ja. Jest tak bardzo o mnie zazdrosny, że nie mogę nawet przytulić Majki, bo krzyczy: nie, nie ,nie. Chce przytulać się tylko do mnie. Gdy w ciągu dnia wchodzę do pokoju, to biegnie „na łeb, na szyję”, krzycząc „czeeeeść!” (nawet po pięciu minutach nieobecności). Czasami się zastanawiam, czy tak silne więzi są czymś dobrym, poprawnym (w kontekście czekającego nas niedługo rozstania)... ale "było już kiedyś tak, było i będzie znów".
W okresie przedświątecznym uczyliśmy dzieci śpiewania kolęd. Nawet Kapsel nauczył się refrenu „Chwała na wysokości”. Za to Maruda wyciągał ręce do góry i leciał swoje „Hallelujah” - Cohena. Oporny jakiś, ale ma swoje zdanie i za to go lubię.

Jednak nawet tysiąc puzzli nie przebije prezentu, którym był dla mnie wpis, zamieszczony niedawno przez Francescę – mamę Chapicka. Być może powinienem w tym momencie poprosić ją o zgodę na użycie tutaj jej tekstu. Niestety z moim angielskim za bardzo się z nią nie dogadam, a Kubuś na czas epidemii ospy wyprowadził się do naszej starszej córki. Pamiętam jednak, że kiedyś Francesca napisała, że mogę na blogu wykorzystywać historię Chapicka. Włosi są bardziej otwarci na sprawę adopcji. Myślę, że wszyscy ich znajomi doskonale orientują się w całej sytuacji i bardzo wspierają rodziców … jak i chłopca, który podobno niedawno zaliczył testy w zakresie mowy (oczywiście włoskiej).
Najsmutniejsze jest to, że gdyby Chapic urodził się dwa lata później, to pewnie czekałby na swoich wspaniałych polskich rodziców w domu pomocy społecznej. I pewnie by się ich nie doczekał. Nie chcę krytykować polskich rodziców. Może dlatego, że sam nie zdecydowałbym się na jego adopcję. Znałem go niemal od urodzenia, a jednak …
Chapic potrzebował młodych rodziców, w pełni mu oddanych. Ale nie tylko kochających, również z dużymi możliwościami wspierania go w kwestiach medycznych. Na szczęście takich znalazł.
Załączony tekst jest tłumaczeniem wujka Googla (z języka włoskiego), ale i tak jest piękny:


"Dwa lata temu, w naszym życiu, przyszedłeś. W ciszy, przez światło twoich oczu, które na tym zdjęciu, pomimo tego, co było. Guz w gardle, nasze bity się zatrzymał, a potem zaczął biec szybko. Miałeś twarz, historię. To byłeś ty, mój synu. A czekanie było i Boisz się, że nie będziesz na twoim wzroście. Zmieniłeś nasze życie, nasze dna, dzięki Tobie jesteśmy silniejsi. Masz dużo rozsądku, Cię sól w naszych czasach. Wziąłeś nasze ręce, kiedy mieliśmy zawroty głowy, Cię wszystko i nauczyłeś nas jak potężne uściski są i jak silna miłość jest."


Kończę na tym, od czego powinienem zacząć … czyli od życzeń.
Takich uniesień (jak opisałem powyżej), spełniania się w swojej pasji, poczucia robienia czegoś dobrego.
Tego wszystkim życzę … zdrowia też.


poniedziałek, 11 grudnia 2017

--- Nie chcę być królikiem.

Jakiś czas temu jechałem samochodem i wówczas po raz pierwszy usłyszałem reklamę o królikach. Nie do końca zrozumiałem, kto był jej nadawcą i jaki miał być jej przekaz, ale początkowo wzbudziła ona we mnie tylko uśmiech. Zacząłem się zastanawiać, kto w taki sposób chce mnie przekonać do jakiegoś zakupu … nie wiedziałem tylko jakiego.
Zaciekawiło mnie to do tego stopnia, że postanowiłem czekać na ponowną emisję. Ponieważ podróż trwała kilka godzin, wiedziałem że reklama się powtórzy. Dla pewności nie zmieniałem stacji w radiu, bo być może na innym kanale bym się jej nie doczekał.
Drugie wrażenie nie było już takie miłe. Zorientowałem się, że nadawcą reklamy jest Ministerstwo Zdrowia a puentą „odżywiaj się zdrowo, uprawiaj sport, porzuć używki i rozmnażaj się jak króliki”. Pomyślałem sobie, że trochę nie w porządku jest porównywać ludzi do królików (przynajmniej w zakresie prokreacji). Przynajmniej w moim odczuciu powiedzenie komuś: „ty to rozmnażasz się jak królik”, ma zabarwienie pejoratywne. Sam mam z Majką trójkę dzieci i wiele lat temu usłyszałem komentarz, że chyba czas pomyśleć o jakiejś metodzie antykoncepcji, bo chyba nie chcę być jak królik.

Stwierdziłem jednak, że być może cel reklamy jest nieco inny. Być może chodzi tylko o to, aby zwrócić uwagę na problem kryzysu demograficznego. W takiej sytuacji szokowanie przekazem jest jak najbardziej uzasadnione. Jednak w krótkim czasie doszedłem do wniosku, że chyba celem nie jest informowanie o tym, o czym wszyscy wiedzą.
No to może chodzi o zwrócenie uwagi, że przecież istnieje marchewka w postaci 500+, więc trzeba z niej skorzystać. Skoro tak by było, to raczej oznaczałoby, że reklama jest skierowana do osób, które wierzą w tą darmową marchewkę do końca życia. A przecież może przyjść okres nieurodzaju i marchewka nie urośnie. Może lepszym rozwiązaniem byłoby stworzenie warunków, aby każda rodzina mogła założyć własne poletko marchewki i o nie dbać. Mam nadzieję, że nie chodzi o wzrost dzietności wśród rodzin, które chcą tylko tą marchewkę dostawać.
Przypiąłem się do tej nieszczęsnej marchewki, ale cóż – w końcu reklama jest o królikach.
Jednak naszła mnie wówczas taka jedna refleksja. Bywa, że raz na jakiś czas dzwonią do nas panie z przedszkola: „proszę przyjechać, państwa dziecko zachorowało, ma gorączkę”. No to Majka się zbiera i odbiera takiego delikwenta. Co jednak ma zrobić mama, która ma dyżur w szpitalu, albo jest nauczycielką … lub zwyczajnie ma wrednego szefa. A co w sytuacji, gdy rano okazuje się, że dziecko ma wysoką temperaturę, a ona pracuje w korporacji i za dwie godziny rozpoczyna prezentację dla bardzo ważnych klientów? Cóż, pewnie zawozi dziecko do przedszkola i szybko ucieka. Ktoś mógłby powiedzieć, że pewnie stać ją na opiekunkę do dziecka. A może jednak nie, bo wzięła kredyt, aby stać ją było na założenie rodziny, niekoniecznie mieszkając z rodzicami lub teściami. Jest to jeden z problemów, który moim zdaniem próbuje się rozwiązać daniem marchewki.

Wprawdzie reklama dość mocno rzucała się w oczy, jednak być może nie każdy miał okazję ją zobaczyć Na wszelki wypadek podaję link:
Reklama z pewnością skłania do wielu przemyśleń. Ja na końcu doszedłem do jeszcze innej konkluzji. Wyobraziłem sobie, że jestem osobą, która nie może mieć dzieci. W swoim życiu miałem to szczęście, że nie musiałem się zmagać z niepłodnością, czy bezpłodnością. Nie oznacza to, że nie mogę zetknąć się z tym problemem w przyszłości. Zapewne nie będzie to już dotyczyło Majki i mnie, ale mamy przecież trzy córki.
Niemożności zajścia w ciążę na pewno nie da się uleczyć zdrowym trybem życia. Gdyby to było takie proste, to nikt nie decydowałby się na in vitro czy adopcję. Rodziny, które adoptują dzieci z naszego pogotowia, mają za sobą długą drogę do wymarzonego dziecka, często liczoną w latach. Gdybym był jedną z takich osób, to poczułbym, że tą reklamą ktoś zwyczajnie dał mi po pysku. Ale może jestem przewrażliwiony.

Przed opublikowaniem każdego artykułu, staram się przeczytać go ze dwa, albo trzy razy. Tym razem dobrnąłem do tego miejsca. Napisałem, że adopcja jest swego rodzaju ostatecznością. Patrzę teraz na mojego Marudę. Jest dla mnie jak syn. Za kilka miesięcy jego tata adopcyjny powie: to jest mój syn. Za następnych kilka lat, Maruda zada pytanie: dlaczego mnie adoptowaliście? Byłem waszą ostatnią szansą?
Gdybym ja adoptował Marudę (nie będąc rodziną zastępczą), to chciałbym zapomnieć o całej jego przeszłości. Jakie pozytywne znaczenie dla chłopca może mieć fakt, że mama była upośledzona umysłowo, a tata był alkoholikiem? Jakie znaczenie może mieć fakt , że chłopiec kiedyś przebywał w rodzinie zastępczej? Staram się rozumieć opinie psychologów, prawo dziecka do swojej tożsamości, do tego aby poznało swoje korzenie, aby mogło jakoś określić się w życiu. Myślę, że rodzice adopcyjni też bardzo się starają. Jednym przychodzi to łatwiej, innym trudniej.

Pewnie nie poruszyłbym tutaj tego tematu (w końcu reklama jak reklama, jedna mniej udana, inna bardziej) gdyby nie zaczęły pojawiać się pewne niepokojące mnie wydarzenia.
Podobno dzieci mają być uczone na lekcjach katechezy, że poczęcie metodą in vitro jest niegodne. Niegodne czego, aby żyć? Jak poczują się dzieci, które w ten sposób przyszły na świat? Dowiedzą się, że są naznaczone jakąś bruzdą dotykową, że pewnie mają jakieś wrodzone wady genetyczne, że są efektem erotyzacji nastoletniej młodzieży. Milczeniem pominę fakt, że ta metoda została wykreślona z koszyka świadczeń refundowanych. Nie sposób jednak nie odnieść się do obietnic sprzed kilku lat. Miały powstać kliniki leczące niepłodność. Nieważne już w jaki sposób leczące, ale miały powstać. Sporo się mówiło o naprotechnologii. Odnoszę wrażenie, że rodziny decydujące się na in vitro, mają już za sobą różne próby, które można by określić mianem naprotechnologii. Aż strach się bać, kiedy pojawią się reklamy typu „adoptuj niepełnosprawne dziecko – wyzwanie, ale satysfakcja”. Adopcja (nawet zdrowego dziecka) nie jest dla wszystkich – takie jest moje zdanie. Póki co, mamy reklamę o króliczkach
.
Pojawi się niedługo bardzo ciekawa pozycja wydawnicza (a może już jest dostępna), dotycząca właśnie in vitro. Na tą chwilę spotkałem się tylko z pewnego rodzaju promocją książki.
W zasadzie jest to bardzo dobry punkt do dalszej dyskusji. Sam z pewnością ją przeczytam, ponieważ być może o in vitro mam dość marne pojęcie.
Niestety już „na dzień dobry” mam wiele uwag. Przede wszystkim jest to pozycja mająca wspierać pracę katechetów w liceach. A to oznacza, że jej tendencyjność już budzi moją wątpliwość. Choćby taka wypowiedź: „ Wyjściem z problemu [niepłodności], nie jest in vitro, ale głęboka refleksja nad darem płodności złożonym w osobie ludzkiej, w mężczyźnie i kobiecie”. Być może jestem trochę przygłupi, ale nie kumam, co autor miał na myśli. Albo mówienie o interakcji z organizmem matki na etapie naturalnego zapłodnienia. Owszem, wiele naczytałem się o więziach, ale już na etapie embrionu?
Natomiast zupełnie nie rozumiem używania terminów „zbrodnia”, czy insynuowanie, że in vitro jest wstępem do inżynierii genetycznej na człowieku, próbą dokonywania selekcji, czy kontroli jakości płodu.
Gdyby stosować ten tok rozumowania, należałoby zlikwidować wszystkie komputery, bo mogą być zalążkiem przejęcia świata przez sztuczną inteligencję. Trzeba by również wyrzucić telefony komórkowe, bo być może po kilkudziesięciu latach powodują nowotwór mózgu.

Kolejną sprawą jest obywatelski projekt ustawy zakazującej aborcji eugenicznej. Nie chciałbym w żaden sposób łączyć aborcji, eutanazji z in-vitro. Te pojęcia są po przeciwnych stronach szali. Jedyne co je łączy w moim przekonaniu, to godność bycia człowiekiem. Zaproponowałbym tym podpisującym się obywatelom, spędzenie wakacji w domu pomocy społecznej. Nie będę aż tak okrutny, aby przenieść ich w ciało jednego z takich dzieci. Owszem … one się uśmiechają. Przechodzą jednak w swoim życiu szereg operacji, wiele cierpią i najczęściej nie dożywają sędziwego wieku … może na szczęście.
Jeszcze a'propos in vitro. Ktoś kiedyś zadał pytanie: „czy chciałbyś być zamrożonym zarodkiem?” Osobiście, mógłbym być nawet zamrożonym samym sobą. Nie miałbym wówczas świadomości, nie czułbym bólu … w zasadzie by mnie nie było.
Rozumiem jednak osoby, które myślą inaczej.

Wrócę do tych króliczków. Ostatnio czuję się trochę jak zwierzątko doświadczalne.
Wszystko zaczęło się miesiąc temu od Landryny. Dziewczynka przyszła do nas w ostatniej fazie ospy. Po tygodniu zachorował Dennis - jej brat zastępczy. Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa powinna jeszcze zachorować przynajmniej trójka osób. Tak też się stało. Tydzień temu krosty pojawiły się u Marudy, dzień później u Sasetki i kolejnego dnia u Kapsla. Pozostałem tylko ja. Niedawno zebrało się nawet konsylium w składzie: Majka, nasza lekarka rodzinna i pani pielęgniarka. Wszyscy debatowali nad moim stanem zdrowia i tym, co byłoby najlepsze. Majka chciałaby, abym wreszcie zachorował i do świąt był już „nówka-sztuka”. Lekarka zwracała uwagę na to, że w moim wieku nie jest to już takie „hop-siup”. Wprawdzie śmiertelność nie jest dużo wyższa niż w przypadku zwykłej grypy, ale przebieg choroby może być bolesny.
A ja myślę, że już jestem chory … ale bezobjawowo. Wszystko mnie swędzi. Majka mówi, że nic mi nie jest, tylko zachowuję się jak przeciętny facet. Nie wiem, skąd wie jak zachowuje się przeciętny facet. Niedawno w przedszkolu panowała wszawica. Też czuję, że ciągle coś po mnie łazi. Majka mówi, że to łupież … ale przecież łupieżu nie miałem od trzydziestu lat. Coś mnie swędzi między palcami. Kapsel zanim do nas przyszedł, miał świerzb. Może zachował jakieś przetrwalniki, które na mnie przeszły w stanie osłabionej odporności. Majka się ze mnie śmieje. Kazała mi się dobrze wykąpać. Naszym zaospionym dzieciom wrzucałem do kąpieli kilka kryształków nadmanganianiu potasu. No to sobie dałem potrójną dawkę. Wyszedłem z wody jakiś taki brązowy, albo nawet z plamami opadowymi. Cały czas mam gorączkę. Niestety te współczesne bezrtęciowe termometry zaniżają temperaturę i w moim przypadku ciągle pokazują 36,6.

Myślę, że w moim obecnym stanie, nie jestem osobą, na której można polegać.
Ale przecież każdy ma swój rozum.


niedziela, 3 grudnia 2017

--- Więzi.

Nie będę się wymądrzał w temacie, którym zatytułowałem dzisiejszy wpis. Jestem zbyt „cienki”, aby spojrzeć na sprawę w sposób kompleksowy. Bardziej przedstawię moje spostrzeżenia i wątpliwości, które pojawiły się w związku z pobytem szóstki dzieci zastępczych, o czym pisałem ostatnio. Po tygodniu funkcjonowania już tylko z trójką dzieci, powoli wszystko wraca do normy. Najgorzej radzi sobie Kapsel. Cały czas jest jakiś pobudzony, panie w przedszkolu się na niego skarżą … może potrzebuje jeszcze kilku dni.

Francis Fitzgerald napisał kiedyś: „Im więcej wiesz, tym więcej pozostaje do poznania i wciąż tego przybywa”. Niby to tylko taka złota myśl, którą można wpisać komuś do pamiętnika, a jednak w moim przypadku stała się ona całkiem prawdziwa – przynajmniej w zakresie budowania więzi.
Czym właściwie są więzi? Pewnymi relacjami z innymi ludźmi, czymś co chętniej nazwałbym przywiązaniem, przyjaźnią, miłością.
Trzy tygodnie temu przyszła do naszej rodziny trójka dzieci, które znały się od kilkunastu miesięcy. Ich wzajemne relacje były bardzo silne. Nawet gdy się kłóciły między sobą, było to inne niż gdy kłóciły się z naszymi dziećmi. Najczęściej jest tak, że przychodzi do nas jedno dziecko, które wtapia się w naszą rodzinę zastępczą. Stopniowo staje się jednym z nas – być może dlatego, że nie ma innego wyjścia. Jednak w naszym ostatnim przypadku stanęła trójka przeciw trójce. Podział na „my i wy” był do samego końca.
Jednak zdarzyło się coś, czego nie potrafiłem zrozumieć. Próbowaliśmy razem z Majką sobie wszystko wyjaśnić, chociaż nie mam pojęcia czy dobrze.
Pierwsze dni pobytu nowej trójki wyglądały tak, że trzyletni Dennis rozrabiał niezależnie od tego, pod czyją opieką przebywał. Nieco starszy Cezar wiecznie tęsknił za wujkiem, nie potrafił się bawić z innymi dziećmi, stał i powtarzał „kiedy przyjedzie wuja?”. Zakreślaliśmy na kartce z kalendarza każdy przebyty dzień. Cezar na palcach pokazywał ile dni dzieli go jeszcze do powrotu do wujka. Dziesięcioletnia Landryna wydawała się być pogodzona z losem. Wiedziała, że musi z nami spędzić dwa tygodnie.
Jednak ostatnie dni były dość specyficzne. Być może takie zachowania dzieci nie powinny nas dziwić … a jednak.
Najpierw Landryna przy obiedzie zapytała mnie, czy musi wrócić do wujka. Niestety zbyłem ją jakimś głupim dowcipem, czego do teraz żałuję (bo mogłem pociągnąć temat). Później pytała Majkę, czy jeszcze będziemy się spotykać, czy będzie mogła do nas przyjeżdżać.
Cezar przestał odliczać dni do spotkania z wujkiem. Stał się większym rozrabiaką niż Dennis, po prostu zaczął czuć się u nas dobrze. Tylko ten drugi (czyli Dennis) był cały czas taki sam. Wprawdzie zdarzyło mu się raz wejść mi na kolana i się przytulić, ale był to chyba przypadek.

Czy to oznacza, że tylko czas określa siłę nawiązywania więzi? Jakie znaczenie mają więc kilkutygodniowe spotykania się z rodzicami adopcyjnymi?
Gdy wujek przyjechał po dwóch tygodniach, Dennis natychmiast do niego podbiegł. Cezar natomiast przytulił się do mnie i nie chciał odejść. A przecież przez dwa tygodnie czekał na to spotkanie. Jednak to właśnie jego zachowanie raczej świadczyło o prawidłowym rozwoju emocjonalnym. Tak samo reagowały nasze dzieci, gdy odbieraliśmy je po wakacjach w innej rodzinie zastępczej. Początkowo wydawało mi się, że takie zachowanie wynika z faktu, że nas zapomniały. Z kolei gdy pierwsze dzieci przebywające u nas na wakacjach nie ucieszyły się na widok odbierającej je cioci, to byłem zdumiony. Nawet postawiłem tezę, że być może w tej rodzinie nie ma żadnych silniejszych więzi. Bardzo się wtedy myliłem.
Owszem, czas jest sprzymierzeńcem w toku nawiązywania więzi. I właśnie dlatego ważne jest, aby ten proces rozpoczął się przy adopcji jeszcze na etapie mieszkania dziecka w rodzinie zastępczej.

Niewykluczone, że rodzice adopcyjni Dennisa, będą nim zauroczeni na pierwszym spotkaniu. Przyjdzie do nich jak gdyby znali się od dawna. Zaprosi do zabawy, pokaże swoje zabawki, a może nawet się przytuli. Jednak gdy będzie mu smutno, będzie liczył głównie na siebie.

Nie tak dawno temu poruszyłem temat, funkcjonowania rodziców zastępczych w świadomości dziecka adoptowanego. Gdy spotykamy się raz na kilka, czy kilkanaście miesięcy z dziećmi, które kiedyś z nami mieszkały, a teraz mają po kilka lat, to w zasadzie są to głównie spotkania z ich rodzicami (chociaż z samymi dziećmi też dobrze się bawimy). Po dawnych więziach prawie nie ma już śladu. Jedne dzieci mają większą świadomość kim dla nich jesteśmy (a właściwie byliśmy), inne mniejszą.

Kilka dni temu zostaliśmy zaproszeni na chrzciny Luzaka, chłopca którym opiekowaliśmy się przez prawie rok … no właśnie opiekowaliśmy się, czy byliśmy jego rodzicami. Ja przynajmniej czuję się ojcem, nawet jeżeli trwa to tylko chwilę. Nie staram się w jakiś specjalny sposób przygotowywać dzieci do adopcji, nie rozważam w myślach jak moje zachowanie i postępowanie wpłynie na ich rozwój. Jestem sobą, jestem taki sam, jakim byłem gdy nasze córki były małe. Majka bardziej się zastanawia nad rozmaitymi deficytami przebywających u nas dzieci i pod tym kątem dobiera odpowiednie zajęcia. Ja jestem dużo mniej kreatywny, więc angażuję dzieci w to co sam mam do zrobienia. Wczoraj obierałem z Marudą ziemniaki. Obierki odkładał na jedną kupkę, a resztę na drugą. Dzisiaj Kapsel kroił owoce. Pewnie Ameryki nie odkryję, gdy stwierdzę, że najlepszą zabawą dla dzieci jest możliwość uczestniczenia w codziennych obowiązkach. Gdy kiedyś wyjeżdżając samochodem sam otworzyłem bramę, Kapsel zmroził mnie swoim wzrokiem... bo przecież jest to jego obowiązek.
Dlaczego Landryna chciała u nas zostać? Może dlatego, że pozostawiamy dzieciom dużą swobodę w podejmowaniu wielu decyzji. Mamy zasady, których trzeba bezwzględnie przestrzegać, jednak ich ilość bardziej przypomina dekalog niż kodeks drogowy. Niby dlaczego nie mieliśmy wyrazić zgody na spędzenie wieczoru u koleżanki? Dlatego, że nie mielibyśmy wówczas nad nią kontroli? Dlatego, że gdyby coś się wówczas wydarzyło, to z urzędu wszedłby prokurator? Trudno.
Staramy się budować relacje ze wszystkimi naszymi dziećmi na bazie zaufania. Nawet Kapslowi dajemy szansę za szansą. Dzisiaj wystąpił na scenie z okazji przedstawienia mikołajkowego. Była to wielka impreza w hali widowiskowej i nawet panie przedszkolanki uczulały rodziców, że nie będą w stanie zapanować nad wszystkimi dziećmi, więc odpowiedzialność za nie spoczywa tylko na nich (czyli na nas - rodzicach). No ale jak tu zapanować nad Kapslem będącym na scenie? Chłopak starał się jak mógł, chociaż program artystyczny w krótkim czasie przestał go interesować. Zaczął od zagadywania gości honorowych. Uciął sobie pogawędkę z wójtem, zagadał do konferansjera prowadzącego imprezę, przepytał lokalnych polityków. Jednak gdy jego obiektem zainteresowania stała się pięknie przystrojona choinka … Majka musiała wkroczyć na scenę.

Przez taki właśnie pryzmat patrzę, gdy pojawia się temat tworzenia więzi.
Jakiś czas temu miał przyjść do naszej rodziny chłopiec, z którym nie mogła sobie poradzić jego dotychczasowa rodzina zastępcza. Był trudny, buntowniczy. Ostatecznie poszedł do jeszcze innej rodziny, w której znalazł wspólną pasję z nowym ojcem zastępczym. A przecież facet mógł powiedzieć, że to jego pasja i z nikim nie zamierza jej dzielić.

Wrócę jeszcze do Luzaka. W zasadzie staramy się nie uczestniczyć w imprezach rodzinnych dzieci, które mieliśmy kiedyś pod opieką. Bywają jednak sytuacje, gdy nie wypada odmówić. Chłopiec na swojej uroczystości był tak zaaferowany zgromadzonymi gośćmi i otrzymanymi prezentami, że nie zwrócił na nas większej uwagi. Z punktu widzenia jego historii, ważne było, że zostaliśmy uwiecznieni na wspólnej fotografii. Rodzicom Luzaka bardzo zależało, abyśmy byli obecni. Nie było to proste. Udało nam się jednak przesunąć o jeden dzień pobyt Landryny, Cezara i Dennisa, oraz znaleźć opiekę na te kilka godzin nad Kapslem, Sasetką i Marudą. Jednak mimo wszystko bardzo mnie ucieszyło to zaproszenie. Majkę pewnie jeszcze bardziej, bo już wszyscy zgromadzeni goście wiedzą czym jest pogotowie rodzinne. Dla mnie przekaz rodziców Luzaka jest taki: „Nic nie musimy, ale chcemy”. Pewnie tak samo jak i my, nie wiedzą w jaki sposób fakt pojawiania się dawnych rodziców zastępczych na rodzinnych fotografiach, może pomóc chłopcu (w przyszłości) w uporaniu się ze swoją tożsamością. Ale pewnie nie zaszkodzi, więc dlaczego nie próbować.


Odbiegnę na koniec zupełnie od tematu tego wpisu.
Pewnie kilka razy już wspominałem, że trenuję judo. Bywa, że spotykam na macie kolegów młodszych ode mnie o kilkadziesiąt lat. Jeden z nich potrzebuje właśnie pomocy.
Tymek chciał pójść w ślady brata i gdy już wydawało się, że wygrał z chorobą, zapisał się na treningi. Mam nadzieję, że zrealizuje swoje marzenie. Pewnie razem nie powalczymy, ale może chociaż miniemy się w szatni.

niedziela, 19 listopada 2017

--- Jesteśmy tylko ludźmi.

Uciekłem …
Uciekłem w najdalszy kąt naszego domu, w nadziei, że „gady” przynajmniej przez jakiś czas mnie tutaj nie znajdą. Mam dość, wymiękam.
Majka nadal dzielnie stoi na placu boju, chociaż czasami przychodzi i pyta: to co uciekamy stąd? Albo wracając do domu korci ją, aby skręcić w lewo (a nie w prawo) i jechać dopóki wystarczy benzyny.
Na szczęście takie sytuacje jak teraz nie zdarzają się często (na razie).
Od kilku dni mamy pod opieką szóstkę dzieci zastępczych. Do tego w dość dużej rozpiętości wiekowej: 10-7-4-4-3-2. Zostało jeszcze osiem dni … damy radę. Musimy dać radę.
Na dwa tygodnie legło w gruzach poczucie bezpieczeństwa wszystkich przebywających u nas dzieci, nasze (czyli Majki i moje) poczucie satysfakcji z tego co robimy i moja praca zawodowa.
O życiu seksualnym już nawet nie wspomnę. Na szczęście nie przekłada się to jeszcze na kłótnie – póki co wspieramy się z Majką w tej niedoli (czasami tylko na mnie warknie … pewnie ja na nią też). Pokój dzienny zamienił się w pole walki, która toczy się o wszystko: o zabawki, jedzenie, o nas, o psa. Gdy tylko się pojawiam, Maruda i Sasetka natychmiast przybiegają do mnie i wskakują na kolana … a nawet zdarza się to Kapslowi. Gdy byłem mały i bawiliśmy się w berka, to istniało takie pojęcie jak „peka”. Nie wiem, czy dobrze to napisałem, bo znam je tylko w wersji fonetycznej. Było to miejsce, w którym nikt nie mógł już nikogo klepnąć – taki azyl. Teraz ja jestem peką dla naszej dotychczasowej trójki dzieci.
Zaznaczyliśmy sobie na kartce z kalendarza cały okres wspólnego pobytu i codziennie skreślamy jeden dzień. Wszyscy mamy ten sam cel – dobrnąć do końca i wrócić do normalności.

Przedstawię jeden dzień z naszego życia – z wczoraj. Pobudka 6:30. Trzeba rozwieźć czwórkę dzieci do szkoły i przedszkoli. Niestety są to trzy różne przedszkola, więc operacja trwa prawie półtorej godziny. Jednak zanim do tego dochodzi, trzeba całe towarzystwo przygotować do wyjazdu. Siedmioletni Kapsel ubiera się sam, chociaż tył-przód, prawo-lewo nie ma dla niego większego znaczenia. Bywa więc, że musi kilka razy zaczynać od początku. Czteroletnia Sasetka jest w tym znacznie lepsza, chociaż ciągle zadaje pytanie „czy dobrze?”. Jej rówieśnik Cezar tylko stoi i jak mantrę powtarza „gdzie jest wuja … wuja już jedzie?”. Dziesięcioletnia Landryna najpierw pindrzy się piętnaście minut przed lustrem, po czym zjada śniadanie w biegu. Często tuż przed wyjściem stwierdza, że nie jest jeszcze spakowana do szkoły (chociaż dzień wcześniej informuje, że tornister ma przygotowany). Tym razem dla odmiany, po zjedzeniu śniadania idzie do toalety i je zwraca. Co ciekawe, wraca - twierdząc, że do szkoły oczywiście pójdzie, ale jest głodna i musi znowu coś zjeść. Dennis, jak zawsze, od samego rana szaleje, krzyczy, rzuca zabawkami, skacze po meblach. Tylko Maruda siada na krzesełku, przygląda się wszystkiemu i mówi „oooooo!!!”.
Majka wyjeżdża, a ja razem z Dennisem i Marudą, czekamy na jej powrót. Dociera przed dziewiątą. Wtedy otwieram moje biuro – czyli włączam telefon i zabieram się do zaległych prac przy komputerze. Modlę się, aby żadnemu z moich klientów nie przytrafiła się jakaś awaria, wymagająca mojego przyjazdu. W dzisiejszych czasach, większość spraw udaje mi się załatwić drogą internetową … ale nie wszystkie (a niektórych klientów mam oddalonych nawet o 300 kilometrów). Zanim skończę modlitwy, okazuje się, że trzeba pojechać po zakupy. No to jadę … Wracam i słyszę, że dzwonili z przedszkola. Cezar zagorączkował i trzeba go odebrać. No to Majka w samochód, a ja tylko patrzę na ilość nieodebranych telefonów. Nawet wyjściem nie jest włączenie bajek, bo żadne z pozostających ze mną dzieci nie jest nimi zainteresowane. Dennisa trzeba co chwilę ściągać z parapetu (albo ze stołu), a Maruda nie chce zejść z moich kolan. Wraca Majka, mam dwie godziny, aby popracować, a właściwie oddzwonić do klientów, którzy próbowali się ze mną skontaktować. Najgorsze są teksty typu „no wreszcie się pan obudził”. Ale trudno, trzeba być miłym. Majka robi jakiś obiad z chłopakami stojącymi przy barierce do kuchni. Może nie jest wykwintny … ale jest. Ja w tym czasie najwyżej zdołałbym odgrzać pizzę w kuchence. Mija trzynasta. Młodzi muszą iść spać. Niestety śpią w osobnych pokojach i wymagają obecności Majki albo mojej. No to ona idzie do pokoju Cezara i Dennisa, a ja kładę się z Marudą. Na szczęście Maruda zasypia szybko. Mam więc kolejną godzinę na powrót do pracy, zanim Majka wyjedzie po odbiór pozostałej trójki ze szkoły i przedszkoli. Nie wiem od czego zacząć … sprawdzam więc e-maile, a tam: „nie mogę się dodzwonić, proszę o pilny kontakt”, „proszę o telefon – pilne!!!” i tym podobne.
Majka wyjeżdża po dzieci. Odbiór jest szybszy – trwa tylko nieco ponad godzinę. Niestety jak tylko przekręca zamek w drzwiach, budzi się Maruda. Chwilę później Dennis. Jest to jednak spokojny okres. Chłopcy potrafią się porozumieć, nawet udaje im się zjednoczyć, aby coś wspólnie zbroić. Ale jest to pozytywne … a przynajmniej robią to cichutko.
Wraca Majka z Kapslem, Sasetką i Landryną. Jemy obiad. Po nim znowu mam godzinkę na pracę. Majka puszcza dzieciom bajki w telewizji a z Landryną odrabia lekcje. Niby to tylko czwarta klasa, ale podejrzewam, że niejeden rodzic może mieć problemy z niektórymi zadaniami.
Na osiemnastą Majka wychodzi na klub książki – to taki czas tylko dla niej. Zostaję więc sam z całą szóstką. Znowu w telewizji lecą bajki, które zaspokajają potrzeby Kapsla i Sasetki. Próbuję zrobić z Landryną zadanie domowe z angielskiego. Cezar cały czas powtarza swoją „odę do wujka”, Maruda buduje samolot z klocków, a Dennis gryzie psa w ucho. Jestem pełen podziwu dla Furii. Tylko się odszczeknęła i powaliła swoją masą chłopaka na podłogę. Ja bym go chyba ugryzł.
Nie ma jednak czasu na rozpamiętywanie, trzeba robić podwieczorek, potem kolację, zorganizować kąpiel. Niektórzy zasypiają „na buziaka”, inni „na bajkę”.
Daję radę. Technicznie wszystko jest do opanowania. Ale czy tylko o to chodzi?

Teraz przedstawię taki sam dzień, gdy mamy tylko trójkę dzieci (Kapsla, Sasetkę i Marudę). Wstajemy o 7:30. Majka zabiera Sasetkę, Kapsla i zawozi ich do przedszkola. Maruda wstaje około ósmej, przychodzi do mojego łóżka i dosypiamy razem do czasu, aż Majka nie wróci. Pijemy razem kawę, potem ja idę do pracy, a Majka ogląda z Marudą swoje bajki na kanale 8 pod tytułem "Co w świecie piszczy". Kapsel pewnie nie byłby zachwycony tym, że nie jest to „Psi patrol”, ale Marudzie zupełnie to nie przeszkadza, a być może zechce sprawdzić co w trawie piszczy, idąc za chwilę na spacer do lasu. .
Ja jestem niezależny. Gdy trzeba, Majka ładuje Marudę do samochodu i odwozi lub odbiera pozostałą dwójkę z przedszkola. Ja robiąc sobie przerwy w pracy, chętnie zaglądam do pokoju dziennego, co jest dla mnie dużą przyjemnością. Jest czas na wspólne zabawy, spacery … dzieci nie wchodzą mi na kolana, gdy tylko się pojawię – czują się bezpiecznie, nie są dla siebie zagrożeniem.

Tym razem zaistniała sytuacja ma miejsce w związku z urlopem innej rodziny zastępczej. Pewnie ona (ta rodzina) też skreśla w kalendarzu kolejny dzień, tyle że mówi „jeszcze tylko osiem dni” (my mówimy „aż osiem dni”).
Urlopy rodzin zastępczych od samego początku budziły moje wątpliwości.
Nie bierze się przecież urlopu od swoich dzieci. Nadal uważam, że jest to złe z punktu widzenia dzieci przebywających w opiece zastępczej. Jednak my również korzystamy z przysługującego nam przywileju – aby nie zwariować.
Pogotowia rodzinne są dość specyficzną formą opieki zastępczej. Przychodzi do nas dziecko, które staramy się wyprowadzić na prostą … i gdy już jest fajne (przynajmniej w naszej ocenie), odchodzi … a w jego miejsce przychodzi inne.
A dzieci są bardzo różne. Gdy Dennis przyjechał do nas, stwierdził, że tutaj zostaje (bo zobaczył mnóstwo nowych zabawek). Nawet nie chciał dać buziaka na pożegnanie. Z kolei Cezar długo żegnał się ze swoimi rodzicami zastępczymi i nawet teraz (po kilku dniach) cały czas czeka na wujka. Chłopiec jest już wolny prawnie, więc pewnie wkrótce zostanie adoptowany. Nas dobrze zna, a jednak tęskni za swoim wujkiem. Ja tylko mam nadzieję, że wujek nie spieprzy sprawy przy przekazywaniu dziecka rodzinie adopcyjnej.
Przeciętna osoba, która popatrzyłaby na Dennisa i Cezara, zapewne stwierdziłaby, że ten pierwszy jest taki fajny, otwarty … a ten drugi niesympatyczny, gburowaty, wiecznie płaczący. Niestety wiele wskazuje na to, że Cezar jest zupełnie przeciętnym dzieckiem, za to Dennis może mieć duże zaburzenia w zakresie nawiązywania więzi.
Cezar bardzo podobnie zachowuje się w przedszkolu. Cały czas czeka na wujka. Oczywiście wszystkie panie w przedszkolu są wtajemniczone w całą sytuację. A jednak zadają nam pytania, czy sensowne jest nawiązywanie tak silnych więzi z rodzicami zastępczymi? Mogę potwierdzić opinie psychologów, że ma to sens. Nieważne, czy nazwiemy to umiejętnością przenoszenia więzi, czy zwyczajną umiejętnością nawiązania więzi … dziecko musi umieć kochać, pragnąć, czuć się potrzebnym, a jednocześnie chcieć dawać, być otwartym na życie. To jest właśnie zadanie rodziców zastępczych – nauczyć go tego.
Bo jaką mamy alternatywę - dom dziecka?

I właśnie a'propos tego domu dziecka. Jeszcze trochę i stanie się on mieszkaniem dla Kapsla. Chłopak, od przynajmniej pół roku, kisi się w ogólnokrajowej bazie adopcyjnej. Nikt go nie chce, ale czekamy z poszukiwaniem rodziców zastępczych do czasu, gdy fiaskiem okaże się adopcja zagraniczna. Pytanie tylko, czy zostanie zakwalifikowany do adopcji zagranicznej. Mimo zgromadzenia wiele miesięcy temu potrzebnej dokumentacji, podpisania szeregu zgód i opinii, niedawno ośrodek adopcyjny został poproszony o ustosunkowanie się do kwestii możliwych problemów językowych. Nie wiem co na to odpisze osoba, która zna Kapsla tylko z dokumentacji. Nie wiem nawet co ja bym na to odpisał. W końcu chłopak cały czas ma problemy z określaniem dni tygodnia (do nazywania miesięcy nawet się nie zabieramy). Czy jest w stanie nauczyć się innego języka? W jakim czasie? Jak to wpłynie na jego psychikę? Ale gdyby ode mnie zależała zgoda na skierowanie do adopcji zagranicznej, to taką decyzję bym podpisał bez zmrużenia oka. Niestety pewnie nic z tego nie wyjdzie, bo oficjalną wykładnię doskonale znamy:
Zresztą minister sprawiedliwości niedawno chwalił się, jak wiele już zrobiono, aby polskie dzieci zostawały w Polsce.
Jeżeli chodzi o kwestie językowe, to przypomniała mi się historia sprzed kilku dni. Czteroletni Cezar mówi do mnie „kce łosić łoka”. Próbuję go sprowokować do tego, aby wytłumaczył mi to innymi słowami, albo pokazał o co chodzi. Nic z tego, powtarza cały czas to samo zdanie. Być może myśli, że mam problemy ze słuchem, chociaż mówi coraz ciszej. Wołam więc trzyletniego Dennisa, który przebywa z Cezarem od kilkunastu miesięcy. Mówię do niego „przetłumacz co on do mnie mówi”, a ten na to: „kce łosić łoka”. Ręce mi opadły … poczułem się jak zagraniczna rodzina adopcyjna. A jednak jakoś funkcjonujemy i w końcu zaczynamy się rozumieć. Jak wielkie znaczenie ma więc język w procesie adopcji? Pewnie dużo zależy od wieku i indywidualnych cech danego dziecka.
A jeżeli chodzi o wspomniane zdanie, to po polsku brzmiało ono „chcę zobaczyć robaka”.
Wracając do Kapsla - wszystko dodatkowo komplikuje fakt, że jego mama właśnie złożyła wniosek do sądu o przywrócenie praw rodzicielskich. Poinformowała też chłopca, że ma on nowego tatusia, który z nią mieszka. Na razie zapomniała dodać, że niedługo będzie też miał nowego braciszka, albo siostrzyczkę … że będzie mieszkał w suterenie, w której co chwilę wybija kanalizacja i jest potworna wilgoć i ziąb … że jedyną atrakcją będzie telewizor. Zapomniałem dodać, że nowy tatuś nie ma nic wspólnego ani z Kapslem, ani z jego nowym rodzeństwem. Jak znam życie, to za kilka miesięcy już go nie będzie. Nie sądzę, aby sąd zdecydował się przywrócić mamie prawa rodzicielskie i umieścić chłopca w takim domu. Jednak cała ta sytuacja spowoduje, że trudno będzie znaleźć dla niego rodzinę zastępczą.

Z każdym dniem narasta we mnie poziom frustracji, więc idąc za ciosem napiszę co jeszcze mnie boli.
Nie tak dawno temu, minister rodziny stwierdziła, że zrobi wszystko, aby od stycznia 2020 roku prawo zabraniało umieszczania dzieci poniżej 10-go roku życia w placówkach opiekuńczych.
Teoretycznie takie prawo obowiązuje już teraz. Istnieją jednak możliwe odstępstwa (jak choćby przebywające w placówce starsze rodzeństwo). Powoduje to, że sądy wielokrotnie kierują małe dzieci do domów dziecka, nie mając ku temu większych powodów … albo mają jeden powód, którego nikt nie zauważa – brak rodzin zastępczych.
Nie wiem, czy ma to bezpośredni związek, ale ostatnio pojawiają się w różnych miastach kampanie zachęcające do pozostania rodziną zastępczą. Nie wiem tylko, czy nabór na rodzica zastępczego powinien wyglądać tak jak na motorniczego tramwaju, bo trochę mi to właśnie taką sytuację przypomina. A przecież są chętne rodziny, których nikt nie chce przeszkolić, tyle tylko że mieszkają nie tam gdzie trzeba – w miejscach, w których nie umieszcza się dzieci w opiece zastępczej. Zastanawiam się tylko, czy faktycznie są takie powiaty, w których mieszkają same porządne rodziny, czy też nikomu nie chce się palcem kiwnąć, więc lepiej w nieskończoność wspierać rodziny dysfunkcyjne, którym dzieci dawno powinny zostać odebrane. Nie jestem zwolennikiem zabierania dzieci z domu rodzinnego z byle powodu. Nie uważam też, że takie sytuacje mają miejsce. Nie znam przypadku, który w jakiś sposób by mnie zbulwersował. Nie uważam też za zasadne, aby rodzice dziecka przebywającego w pieczy zastępczej musieli mieszkać w tym samym powiecie co rodzina zastępcza. Jeżeli nie mają pieniędzy na dojazd, to niech Państwo zwyczajnie kupi im bilet. Bo przecież nie chodzi o czas – tego mają oni pod dostatkiem.
Wiele osób ostro protestuje przeciwko umieszczaniu dzieci w opiece zastępczej. Uważają, że pieniądze przeznaczone na ten cel, należy wykorzystać wspomagając rodziny biologiczne. Nadal pokutuje przeświadczenie, że dzieci odbiera się z biedy. Nawet nie pomaga chwalenie się ministra sprawiedliwości, że wprowadzono zakaz zabierania dzieci z powodu biedy (do czego tak naprawdę nigdy nie dochodziło … może prawie nigdy, głowy za to nie dam). Jednak w przypadku, gdy wydarzy się jakaś tragedia, te same osoby zadają pytanie „gdzie były odpowiednie służby?”.
Rodziców przebywających u nas dzieci poprosiliśmy o dwa tygodnie przerwy w odwiedzinach. Każdemu z nich to pasowało. Nie wiem, czy zrozumieli sytuację, czy stwierdzili, że swoje już zrobili? Zadzwonili i wykazali chęć spotkania się – system (z którym jesteśmy utożsamiani) to odnotował.
Nam się jeszcze nie zdarzyła taka sytuacja, ale w znanym nam pogotowiu rodzinnym miał miejsce przypadek, gdy mama umieszczonego tam dziecka była bardzo zdeterminowana. Przychodziła niemal codziennie i opiekowała się swoją córeczką od rana do wieczora. Chodziło jej o bycie z dzieckiem, a nie odfajkowanie obecności. Ta historia zakończyła się dla niej szczęśliwie.

Jest wiele inicjatyw, mających na celu uporządkowanie systemu i wypracowanie pewnych standardów zarówno w zakresie rodzicielstwa zastępczego, jak też adopcyjnego.


Dopóki jednak są to tylko propozycje i nie ma na nie odzewu, można powiedzieć, że nic się nie dzieje. No dobrze … prawie nic się nie dzieje.

Wrócę na koniec do naszej aktualnej sytuacji. Owszem, uciekłem. Ale najpierw wykąpałem wszystkie dzieciaki (poza Landryną) i połowę położyłem spać.
Nie wyobrażam sobie jednak funkcjonować w ten sposób w dłuższym czasie. Pomijam nawet zdrowie psychiczne Majki i moje. Patrzę tylko na te dzieci. Każde z nich jest rozwalone emocjonalnie, a przecież znamy się nie od dziś.
Maruda nie schodzi z kolan, albo rzuca się na podłogę i robi sobie krzywdę.
Dennis szaleje, chociaż w układzie tylko on i Maruda – jest całkiem fajnie.
Cezar, poza krótkimi okresami zabawy, cały czas tęskni za wujkiem.
Sasetka niestety znowu zaczęła się uśmiechać i nie oddala się od nas na krok.
Kapsel znów miewa napady rozpaczy i krzyczy „mamo gdzie jesteś”.
Landryna udaje, że jest OK - ale wiemy, że tak nie jest.

Nie wiem co będzie za dwa lata. Jeżeli jednak ktoś (ustawodawca) będzie chciał mnie przymusić do opiekowania się większą ilością dzieci (niż obecnie obowiązująca trójka), to kończę tę … przygodę. Nie wiem jak nazwać bycie rodzicem zastępczym pełniącym funkcję pogotowia rodzinnego. Nie jest to praca. Nie nazywam też tego posłannictwem, czy też misją. Ma to być coś miłego, zarówno dla nas jak i przebywających u nas dzieci. Na szczęście jestem już na takim etapie swojego życia, że nic nie muszę.
Dzieci, które do nas przyszły kilka dni temu, nie są nam obce. Znamy się, czasami spotykamy wspólnie z ich rodzicami zastępczymi. A jednak przestaliśmy być rodziną. Staliśmy się opiekunami.
Smutne jest dla mnie to, że istnieje w naszym kraju wiele pogotowi rodzinnych, które w sposób bezpośredni lub pośredni, są przymuszane do opieki nad taką przysłowiową szóstką (bo może być i dziesiątka). Technicznie można to jakoś ogarnąć. Wystarczy zatrudnić opiekunki do dzieci. Czym jednak to się różni od domu dziecka?

Minęła północ, co oznacza, że do normalności zostało już tylko siedem dni. Idę skreślić kolejny dzień w naszym kalendarzu.


sobota, 11 listopada 2017

--- Szczepić, czy nie?

Jest to pytanie, nad którym kilka lat temu wcale bym się nie zastanawiał. Należę do pokolenia, które było jeszcze szczepione na ospę prawdziwą (tak zwaną czarną ospę). Nikt  wówczas nie pytał, czy szczepienia mają sens. Odpowiedź była oczywista.
W tej chwili stoję trochę w rozkroku – jak ta żaba, która nie może się zdecydować, czy jest mądra, czy może jednak piękna.
W ostatnim czasie ruch antyszczepionkowy bardzo się nasilił. Trudno nie zauważyć argumentów osób, które w zdecydowany sposób mówią NIE, nie chcemy szczepić naszych dzieci. Ale w zasadzie, dlaczego nie?
Niestety problem (w mojej ocenie) polega na tym, że nie ma jednoznacznych przekazów dla rodziców.
Przeciwnicy mówią, że to jest szkodliwe dla dziecka, że może powodować autyzm, alergie, astmy, lęki, nadpobudliwość i inne zaburzenia. W skrajnych przypadkach jest mowa o celowym działaniu, mającym prowadzić do depopulacji ludności. Chociaż trudno jest to pogodzić z polityką prorodzinną mającą na celu zwiększenie dzietności rodzin (przynajmniej w Europie).
Przeciwnicy szczepień uważają, że to nie szczepionki ograniczyły występowanie wielu chorób, ale higiena i właściwe odżywianie się, do których to dóbr jest coraz większy dostęp.
Zwolennicy się z tym nie do końca zgadzają, zwracając uwagę na to, jak wiele chorób zostało wykreślonych z rejestru zagrożeń dla zdrowia i życia człowieka, właśnie tam, gdzie wprowadzono szczepienia ochronne. .
To ostatnie zdanie z pewnością jest prawdziwe. Jakiś czas temu pojawiło się u nas (nawet w naszym przedszkolu) kilka przypadków, których lekarze nie potrafili zdiagnozować. Odra to, czy nie odra? Dawno (a może nawet nigdy) nie mieli z nią do czynienia.

Podobno wszystko rozpoczęło się od pracy badawczej doktora Wakefielda, który w 1998 roku zasugerował związek szczepionki MMR (przeciwko odrze, śwince i różyczce) z występowaniem u dzieci autyzmu i choroby przewodu pokarmowego. Lekarz został pozbawiony praw wykonywania zawodu za nieetyczne zachowanie i sfałszowanie swoich badań. Odcięli się też od niego koledzy, którzy pierwotnie wspierali jego działania.
Niestety na tym skończyły się informacje, które mogą uchodzić za pewnik. Przeciwnicy szczepienia uważają, że miał miejsce ponowny proces, w którym dr Wakefieldowi przywrócono prawo wykonywania zawodu i uznano jego wyniki badań. Zwolennicy szczepionek o czymś takim nie wspominają, a dokładniej wskazują, że dotyczyło to przełożonego doktora, który miał również swój udział w opublikowanej pracy naukowej.

W sytuacji, gdy dochodzą do mnie sprzeczne informacje, zaczynam zwyczajnie myśleć.
Doktor Wakefield podobno wykazał, że w grupie dzieci, które zachorowały na autyzm, większość miała zmutowane wirusy, co jednoznacznie wskazuje na ich poszczepienny charakter. Może się mylę, ale podejrzewam, że w populacji dzieci zdrowych, sytuacja wyglądałaby podobnie. W końcu był to okres, w którym szczepionka ta była w powszechnym użyciu.
Jednym z argumentów przeciwników szczepień jest twierdzenie „czym się martwisz, skoro zaszczepiłeś swoje dziecko, to jemu nic nie grozi”, albo że „są choroby, które trzeba przechorować”. I tutaj pojawiają się moje wątpliwości.
W pewnym sensie mogę się zgodzić z jedną i' drugą tezą. Dziecko zaszczepione, albo nie zachoruje, albo przebieg choroby będzie bardzo łagodny (podobnie jak w przypadku naturalnej szczepionki w postaci przechorowania danej choroby). Sam jestem przykładem osoby, która mimo takiego naturalnego szczepienia zachorowała drugi raz na świnkę. Teoretycznie jestem przypadkiem bardzo rzadkim, ale jak widać prawdopodobnym. Na szczęście skutków ubocznych nie było.

Są jednak dzieci, które nie zostają zaszczepione. I nie dlatego, że ich rodzice mają taki a nie inny pogląd na ten temat. Była kiedyś w naszej rodzinie dziewczynka, która nie została zaszczepiona przeciwko żadnej chorobie. Jej układ odpornościowy był tak nieprzewidywalny, że nasz lekarz rodzinny nie wyraził zgody na żadne szczepienie.
Teoretycznie kontakt z jakimś wirusem, mógł mieć dla niej bardzo poważne konsekwencje.

W tej chwili właśnie w takim kontekście patrzę na całą sprawę.
Jest to trochę podobne do badania technicznego samochodu. Pewnie niejedna osoba powiedziałaby: po co takie badania, jak będę miał niesprawne auto, to ja ryzykuję swoim życiem i nikomu nic do tego. Ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że nie jest to prawdą.
Rodzice myślą sobie – nie zaszczepię, bo istnieje ryzyko jakichś komplikacji. Trudno się nie zgodzić z takim tokiem rozumowania. W końcu szczepionka jest dla organizmu pewnego rodzaju trucizną. Przecież gdyby tak nie było, to nie zwracano by uwagi na to, że dziecko w momencie szczepienia powinno być zupełnie zdrowe (bo to zdecydowanie obniża ryzyko wystąpienia niepożądanych reakcji poszczepiennych, włącznie z wystąpieniem ciężkich powikłań). Nawet czytając składy szczepionek włos jeży się na głowie: tiomersal (pochodna etylortęci, chociaż tak naprawdę nie ma nic wspólnego z rtęcią metaliczną), sole glinu (czyli aluminium), 2-fenoksyetanol, formaldehyd, neomycyna i wiele innych. Część z tych składników jest faktycznie pozostałością po procesie produkcyjnym, jednak zadaniem większości jest zapobieganie skażeniu preparatu przez bakterie czy grzyby oraz stabilizacja antygenów lub wirusów, tak aby zachowywały one przez cały czas optymalne właściwości. I tutaj znowu przeciętny człowiek musi się zmierzyć ze skrajnymi tezami. Z jednej strony twierdzenia naukowców, że są to tylko śladowe ilości trucizn (które nie mają większego wpływu na zdrowie dziecka), a z drugiej, że ci sami naukowcy dbają tylko o finanse koncernów farmaceutycznych. Owszem te koncerny zarabiają (w końcu opracowanie jakiejś szczepionki to lata pracy i poniesione koszty), ale przecież nie one ustalają schematy szczepień.
Być może są przypadki (myślę nawet, że na pewno są), gdy konsekwencje szczepienia wymykają się wszelkim regułom.
Czytałem o grypie hiszpance z początku XX wieku, która pojawiła się nagle w wielu miejscach na świecie i dziwnym trafem zbiegła się z rozpoczęciem zmasowanych szczepień. Na ogół bywało tak, że epidemie miały jakieś ognisko, z którego wszystko się rozprzestrzeniało. W tym przypadku hiszpanka pojawiła się niemal na całym świecie w ciągu kilku miesięcy, a przecież ruch lotniczy nie był tak rozwinięty jak teraz.
Czytałem o krajach, w których nigdy nie było polio, do czasu rozpoczęcia szczepień przeciw tej chorobie.
Były przypadki wycofywania rozmaitych szczepionek. Jako przyczynę zawsze podawano małą skuteczność preparatu, bo przecież żaden koncern nie przyznałby, że jego specyfik ma negatywne działanie na ośrodkowy układ nerwowy.
Jednak z drugiej strony patrząc, pozbyliśmy się wielu chorób, które kiedyś dziesiątkowały ludzkość. Jak wspomniałem na początku, ja jeszcze byłem szczepiony na ospę prawdziwą, bo wówczas zdarzały się jej przypadki w naszym kraju. Teraz jest ona tylko wspomnieniem, podobnie jak polio, krztusiec, błonica.
Może istnieją dzieci autystyczne, które byłyby zupełnie zdrowe, gdyby nie zostały zaszczepione. Może alergie faktycznie są czkawką poszczepienną. A może to wszystko jest tylko skutkiem tego, w jakim świecie przyszło nam żyć. Słyszałem dzisiaj, że stężenie smogu w Chinach jest tak duże, że oddychanie takim powietrzem można porównać do wypalenia kilkunastu papierosów dziennie. W Polsce jest dużo lepiej, ale gdybyśmy nawet zmniejszyli tą ilość do dwóch papierosów … to jaki to może mieć wpływ na organizm niemowlaka? A jaki wpływ może mieć sposób odżywiania? Istnieje wiele pytań i mało odpowiedzi.

Można też zająć się całym zagadnieniem szczepionkowym trochę od tyłu. Załóżmy, że nie istnieją szczepienia, albo są one zupełnie dobrowolne, ale większość dzieci nie jest szczepiona. Choroby oczywiście się pojawią. Istnieją przecież przykłady z innych krajów, w których tak właśnie jest (lub było). Przykładem może być epidemia krzuśca w Szwecji w latach 70-tych lub błonicy w Rosji około 20 lat później. Jeżeli zrezygnowalibyśmy ze wszystkich szczepień, to choroby zaczęłyby wracać. Pominę już tak skrajne przypadki jak czarna ospa, której niektóre szczepy powodowały 80% śmiertelność. Zastanawiam się jak zareagowałyby organizmy małych dzieci w kontakcie z dużo mniej zjadliwymi wirusami. Te z dużą odpornością doskonale by sobie poradziły. Być może byłoby dokładnie tak samo jak w przypadku dzieci szczepionych... te ze słabym mechanizmem immunologicznym nie dawałyby rady. Czy zanim pojawiły się szczepionki, nie było dzieci autystycznych? A może zwyczajnie nikt tego jeszcze wówczas nie nazywał po imieniu? Albo alergie … nie ulega wątpliwości, że jest ich coraz więcej. Czy jednak trudno znaleźć innych winowajców, niż lekarzy fundujących szczepionki? Postęp medycyny też powoduje, że rodzą się dzieci, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie miałyby szans na przeżycie. Do tego dochodzi szybkość przemieszczania się informacji. Jesteśmy bombardowani tysiącami przypadków tylko dlatego, że mamy dostęp do internetu.
Zmiennych jest tak wiele, że trudno samodzielnie wyznaczyć jakąś wypadkową. Chociaż z drugiej strony – komu można zaufać?

Gdybym miał wszystkie moje spostrzeżenia przenieść na swoje podwórko, to muszę powiedzieć, że szczepiliśmy nasze dzieci biologiczne i szczepimy wszystkie dzieci zastępcze, według kalendarza szczepień. Zresztą jako rodzina zastępcza, pewnie nie mamy większego wyboru. Nie podchodzimy jednak do tematu bezrefleksyjnie. Bywa, że mamy kilkumiesięczny poślizg, bo dziecko nie jest idealnie zdrowe, albo niedawno miało inne szczepienie. Jeżeli jest to możliwe, unikamy szczepionek skojarzonych, czy też wykonania kilku szczepień jednocześnie.
Szczepień nieobowiązkowych nie robimy. Jeden powiedziałby, że szczędzimy pieniędzy, a drugi, że jednak nie do końca ufamy szczepionkom. Ja powiedziałbym, że mam do nich ograniczone zaufanie. Kropla drąży skałę … być może jedno, dwa, czy nawet dziesięć szczepień nie stanowi dla organizmu większego problemu. Nikt jednak nie zagwarantuje, że nie istnieje jakaś wartość graniczna (do tego różna dla każdego dziecka), po której wszystko traci sens. Zastanawiam się więc nad szczepieniami przeciwko chorobom, które istniały od zawsze i jak niektórzy mówią trzeba było je przechorować, uzyskując naturalną odporność. Choćby taka odra. Dlaczego szczepienie jest obowiązkowe? W porównaniu do grypy, to pikuś. Dlatego z pewnym niepokojem obserwuję niektóre propozycje zwiększania ilości szczepień obowiązkowych (chociaż nie neguję bardzo szczytnych zamiarów). Uważam, że biorąc pod uwagę istniejący i proponowany kalendarz szczepień bezpłatnych, do pewnego momentu należałoby oddać decyzję rodzicom dziecka. Nie wiem tylko gdzie jest ta granica. Ale przecież wszystko co napisałem, to są tylko medytacje wiejskiego ojca zastępczego.