wtorek, 22 czerwca 2021

--- Ile dzieci jest na obrazku?

 

?    

+1


Będąc tydzień temu na wakacjach byłem świadkiem takiej oto rozmowy telefonicznej Majki z panią ze szpitala położniczego:

  • Dzień dobry, Maja Incognito pogotowie rodzinne. Chciałam się umówić na odbiór przebywającego u państwa 30 tygodniowego wcześniaka.

  • Jakie nazwisko?
  • Kowalczyk.
  • Jest u nas taka dziewczynka z orzeczeniem sądu i gotowa do wypisu, ale nazywa się Jaworska.
  • Być może, to pewnie po ojcu.
  • Hmmm, ale mama też nazywa się Jaworska.
  • Przepraszam, ale z jakim szpitalem ja się połączyłam?

Napisałem o tym dlatego, że w ciągu tygodnia pobytu nad morzem mieliśmy cztery prośby kuratorów i pracowników socjalnych o interwencyjne przyjęcie dzieci. Chodziło o dziewięciolatka, czterolatkę, dwulatka i noworodka płci nieznanej. Dziewczynki: Kowalczyk i Jaworska, dodatkowo powiększają tę liczbę.

Co się dzieje? Wszystkie pogotowia obłożone do granic możliwości, a tu kolejne dzieci do umieszczenia. Tak sobie myślę, że może to być efekt przejścia rozmaitych osób zajmujących się szeroko rozumianą rodziną, z pracy zdalnej na pracę w terenie. Ale może się mylę – może to tylko przypadek. W zasadzie to należy się cieszyć, że w czasach epidemii, chociaż policja nie pracowała zdalnie.
Odmówiliśmy przyjęcia proponowanych nam dzieci, co było niezwykle proste: „Przykro mi, ale właśnie mam urlop i jestem nad morzem”.

Skąd zatem taka ilość dzieci w naszej rodzinie? Gdyby ktoś dobrze policzył, to doszedłby do liczby „sześć”. Jak na moje standardy, to trochę dużo. No... o jedno za dużo, chociaż ideałem byłoby zajmowanie się tylko trójką.

Dziwnym może też wydać się fakt, że o wspomnianą na początku Tycię Kowalczyk, Majka „biła się” niczym lwica, wydzierając ją z rodziny zastępczej, która już wyraziła zgodę na przyjęcie dziewczynki. Chodziło o to, że jest ona siostrą jednego z naszych byłych dzieci zastępczych, co spowodowało, że w głowie Majki natychmiast wykluł się pewien plan. Od razu spieszę z tłumaczeniem, aby niepotrzebnie nie powodować nagłego wzrostu ciśnienia, adrenaliny i innych rzeczy, u rodziców związanych z nami wspólnymi dziećmi (adopcyjno - zastępczymi). Rodzina adopcyjna, o której przed chwilą wspomniałem już o wszystkim wie, a nawet do nas przyjechała i poznała naszą (jeszcze naszą) dwukilogramową kruszynę. Tak więc jest szansa, że Tycia zbyt długo u nas miejsca nie zagrzeje.
Ktoś mógłby zapytać: „Ale jak to? Przecież mama biologiczna jeszcze nie ma odebranych praw i wszystko może się wydarzyć”. Myślę jednak, że sprawa przybierze błyskawiczny obrót (przynajmniej jak na standardy urzędów) i dziewczynka może nawet pobić niedawny rekord Rambo. Niedowiarkom przedstawię jeszcze ciekawszą historię, która dokonała się w innej rodzinie naszego byłego (teraz już kilkuletniego) chłopca zastępczego. Miało to miejsce pierwszego dnia naszego urlopu, co też w jakiś sposób potwierdza moją tezę o nagłym wysypie dzieci, które trzeba zabezpieczyć w jakiejś rodzinie. Otóż pewna sędzina jakimś trafem skojarzyła nazwisko mamy dopiero co urodzonego dziecka z prowadzoną przed laty sprawą adopcyjną. Mając „w nosie” ośrodek adopcyjny i organizatora pieczy zastępczej, zwyczajnie wykręciła numer telefonu, który odnalazła w starych dokumentach. „Czy państwo jesteście zainteresowani?” - zapytała. Wydając postanowienie z pominięciem urzędów, o umieszczeniu dziewczynki (bo to też jest dziewczynka) na czas trwania postępowania o odebranie władzy rodzicielskiej mamie biologicznej, być może stworzyła precedens. No i teraz rodzice nie za bardzo wiedzą co z tym fantem zrobić. Radość z posiadania nowego członka rodziny (i do tego siostry swojego synka) w jakiejś mierze zakłóca konieczność zrobienia szkolenia dla rodziców zastępczych, bo przecież to nie to samo co szkolenie dla rodzin adopcyjnych. Jest szansa, że sędzina „wyrobi się” z zamknięciem całej sprawy do najbliższego szkolenia jesienią i nie będzie już ono konieczne. Pewnie ma takie plany, chociaż skutecznie może je zaburzyć mama biologiczna. Wystarczy, że rozpłynie się we mgle, albo chociaż zmieni miejsce zamieszkania nikomu o tym nie mówiąc.
W każdym razie decyzję sędziny uważam za słuszną, bo gdyby nie ona, to być może Majka ubiegałaby się o przyjęcie również tej siódmej dziewczynki. Pozytywne jest też to, że na wojnę się raczej nie zanosi, bo ilość rodzących się ostatnio chłopców zdecydowanie odbiega od tej wynikającej ze zwykłego rachunku prawdopodobieństwa. Malutkiego chłopca nie widziałem już w naszej rodzinie od kilku lat. Ostatnim był chyba Messenger.

Chociaż papierowo mamy szóstkę dzieci, to tak naprawdę tylko piątkę bo Paprotka już z nami nie mieszka. Po tygodniu wspólnych wakacji z rodzicami adopcyjnymi stwierdziliśmy, że zasady są tylko zasadami, a prawo po to aby je omijać – przynajmniej do pewnych granic. Był to najlepszy (i jednocześnie najszybszy) proces adopcji, jaki nam się trafił w dotychczasowej historii. Tylko pierwszego dnia nad morzem wykąpałem Paprotkę. Drugiego jedynie asystowałem, a od trzeciego rodzice w pełni zajmowali się dziewczynką. Może tylko poza nocą, ale ponieważ Paprotka nie miała w zwyczaju budzić się przed ósmą, to z jej punktu widzenia rodzice byli ostatnimi osobami, których widziała przed snem i pierwszymi, których witała po przebudzeniu. Pod koniec pobytu widywaliśmy się z dziewczynką tylko przy posiłkach i parę razy w przelocie po kilka-kilkanaście minut.

Baliśmy się, że po powrocie do domu ten wspólny tydzień może zostać zaprzepaszczony, zwłaszcza że pierwszego dnia widzieliśmy jak Paprotka na próżno poszukuje wzrokiem nowych rodziców. No to drugiego dnia Majka bezpardonowo wprosiła się z wizytą i przedstawiła propozycję nie do odrzucenia. Podobnie jak wcześniej wspomniana sędzina zadała jedno krótkie pytanie: „Chcecie już ją na stałe?”. Oczywiście, że chcieli... a my znowu złamaliśmy jeden z zapisów umowy z PCPR-em, że dzieci zastępcze zawsze będą pod opieką przynajmniej jednego z nas. Był tylko jeden mały problem. Rodzice nie złożyli jeszcze wniosku do sądu o powierzenie pieczy, a nawet nie mieli wymaganych zaświadczeń (od lekarza i o niekaralności). Jednak uwinęli się z tym w jeden dzień a ośrodek adopcyjny też stanął na wysokości zadania. Już drugiego dnia wniosek znalazł się na kupce papierów biura podawczego sądu. No ale ta kupka zapewne jest dość gruba. Tak więc w kolejnym dniu Majka zadzwoniła do pani sekretarki w jakiejś sprawie (chyba udała, że zapomniała kiedy będzie rozprawa o opiekę prawną) i z głupia frant zagadnęła:
  • Wczoraj wpłynął wniosek w sprawie Paprotki Nieboskiej. Jak rozmawiałam z sędziną, to prosiła, aby go pani wyciągnęła na wierzch, bo chodzi tylko o podpis.

  • To pani zna sędzinę osobiście?
  • Tak, często się spotykamy na rozprawach.
  • Zrobię co mogę, ale ten wniosek musi wcześniej przejść przez ręce trzech innych osób.

No i przeszedł. Zajęło mu to jeden dzień, łącznie z podpisem sędziny. Tak więc do listy rozmaitych oszustw można dopisać sposób „na sędziego”.

Ale żeby być zupełnie szczerym, to taka rozmowa z sędziną miała miejsce. Tyle, że dotyczyła innego dziecka kilka lat temu.
Teraz czekamy tylko na wizytę (już drugą) Paprotki i jej rodziców, bo musimy podpisać protokół zdawczo-odbiorczy. Oczywiście z wsteczną datą, żeby nie narażać starosty na niepotrzebne koszty utrzymania dziewczynki w naszej rodzinie. Oj, za te nasze machlojki to kiedyś pójdziemy siedzieć. W zasadzie ja pójdę, bo ustaliliśmy z Majką, że jestem mniej ważny w rodzinie, więc mogę się poświęcić.
Coraz bardziej zaawansowane są też kombinacje zmierzające do pozbycia się Stokrotki. Siedzi u nas już prawie półtora roku, więc najwyższy czas opróżnić pogotowie. W tym przypadku mamy chociaż cichą akceptację PCPR-u. Oby tylko Majka się spisała na tak zwanym badaniu więzi. Psycholożka wyznaczyła dwa terminy. Jeden dla mamy i babci dziewczynki, a drugi dla Majki i Stokrotki. Mama może stawić się ponownie, ale nie musi. Pewnie nie przyjdzie, gdyż już się pochwaliła, że jej badanie poszło rewelacyjnie. No i chwała jej za to, bo przecież nie ma to jak wiara w siebie.

Tak więc w stosunkowo krótkim czasie obsada może nam stopnieć z sześciu do trzech. Będziemy więc otwarci na przyjęcie dziesięciolatka.

Żartowałem... chciałem jakoś płynnie przejść do kolejnego wątku. Chodzi o mój pogląd na bycie ojcem zastępczym dla piątki dzieci w dłuższym terminie.

No właśnie... czy mogę jeszcze mówić o sobie ojciec?

Wbrew pozorom, dla wielu osób nikim takim nie jestem. Jedni nazywają mnie psychopatą (bo tylko osobowość nie będąca w stanie odczuwać jakichkolwiek emocji pozwala czerpać radość z zajmowania się taką gromadką dzieci), inni opiekunem (bo nie mam czasu na nic więcej poza opieką czysto techniczną i choćbym chciał, nie zaspokoję najważniejszych potrzeb dziecka).

Pozwolę więc sobie na rozważania o potrzebach... szeroko rozumianych. Pierwsze zdjęcie jest typowym obrazkiem, jaki można zobaczyć gdy Majki nie ma w domu. A ma to miejsce dość często. Kiedyś Maja próbowała mi organizować kogoś do pomocy, zwłaszcza gdy chodziło o czas wieczorny gdy trzeba zrobić kolację, nakarmić towarzystwo, wykąpać i położyć spać. Teraz na szczęście dała sobie spokój.
Bywały nawet okresy w naszej historii, gdy odwiedzały nas rozmaite wolontariuszki albo dziewczyny zatrudniane przez PCPR do pomocy na kilka godzin. Tyle że one się zmieniały, bo albo ochota przechodziła, albo wreszcie znajdowały pracę lepiej płatną i mniej absorbującą. Bywało, że nasze dzieci spotykały się z kilkoma różnymi osobami w tygodniu. Zwłaszcza te dziewczyny, które przychodziły z dobrej woli, pojawiały się w różnych momentach... tak jak chciały, a nie jak były potrzebne. Trudno było je „wygonić” z wózkiem na spacer, a jak już wyszły to wracały po pół godzinie, bo albo było za gorąco, albo za zimno, albo któreś dziecko wrzeszczało, albo... powodów było dużo. Często przygotowania do spaceru trwały dłużej niż on sam. Nie lepiej było z dziećmi chodzącymi. Okazywało się, że nawet wyjście z dwójką było dużym wyzwaniem. Jedna z dziewczyn kiedyś nam powiedziała, że woli posprzątać naszą spiżarnię, bo słoiki i konserwy chociaż ją słuchają.
W zasadzie dopiero teraz, gdy jedyną osobą wchodzącą do naszego domu na dłużej jest fizjoterapeutka dzieci, zaczynam dostrzegać negatywny wpływ przewijających się przez nasz dom wielu różnych osób na ich zachowanie. Im większy rozgardiasz w ciągu dnia, tym maluchy popołudniu i wieczorem stają się bardziej niespokojne, rozdrażnione, mają trudności z zaśnięciem.
Zaczynam zastanawiać się nad pojęciem „tulenie”, bo przecież w tym właśnie celu kiedyś przychodziły do nas rozmaite wolontariuszki. Czy jest ono tożsame z potrzebą przytulania się? Czy jest lekiem na wszystko?
Owszem, jest ono ważne dla noworodków, które przez kilka tygodni poznają swoich rodziców tylko (albo głównie) poprzez dotyk, ciepło drugiego ciała, węch. Tyle, że tutaj też ważny jest ten jeden, jedyny, niezastąpiony rodzic... może dwóch. Bo przecież każdy wolontariusz pachnie inaczej. Inaczej mówi, inaczej dotyka – wszystko robi inaczej.
A czego potrzebują starsze dzieci? Czyż nie wystarcza im obecność, zainteresowanie,  słowo, powtarzalność niektórych sytuacji? Czy aż tak bardzo zależy im na tuleniu?
Rodzice adopcyjni często zwracają uwagę na to, że ich dzieci (które odchodzą od nas) zasypiają bezproblemowo, nie wymagają noszenia na rękach i wielokrotnego przychodzenia przed zaśnięciem. Tak też jest w przypadku Paprotki. Jej nowi rodzice chyba nie mogą się zdecydować, czy ma to tak zostać, czy może zaproponować dziewczynce spanie we wspólnym łóżku. Cieszyć się wieczorną i nocną swobodą, czy spełnić swoje wyobrażenie rodzicielstwa? Pytanie niemal na miarę Hamleta. Niektórym osobom wydaje się, że nasze dzieci pogotowiowe muszą swoje wypłakać zanim zasną, albo zasypiają bezproblemowo bo nie wierzą, że ktoś do nich przyjdzie. Można tak pomyśleć słysząc tu i ówdzie, jak ciężkie bywa rodzicielstwo, gdyż jest ono związane z kilkugodzinnym kołysaniem do snu. Przy piątce dzieci jest to przecież siłą rzeczy niemożliwe. Ja jednak mógłbym zadać pytanie, komu to kołysanie jest bardziej potrzebne?
Kiedyś zdarzyła nam się sytuacja, że położyliśmy Blankę w łóżeczku w pokoju dziennym (wówczas jeszcze tam zasypiała) i akurat była u nas pewna znajoma. Swoim zwyczajem dziewczynka zaczęła stękać, popłakiwać... marudzić. Zostało to odebrane przez naszego gościa jako płacz wyrażający potrzebę przytulenia. Za naszym przyzwoleniem dziewczynka została wzięta na ręce z zamiarem utulenia do snu. No i wówczas dopiero się zaczęło. Blanka wcale tego nie chciała. W tym momencie jej potrzebą był sen, który kojarzy jej się z wyciszeniem, piciem mleka z butelki i leżeniem w swoim łóżeczku, a nie potrząsaniem, czy kołysaniem w ramionach. Odłożona usnęła w ciągu kilku minut, dokończywszy najpierw swój żałobny rapsod. Podobnie jest z potrzebą zaspokojenia głodu w ciągu dnia. Naszym dzieciom kojarzy się ona z naszą obecnością, nawet gwarem towarzyszącym codziennym zajęciom, a niekoniecznie tuleniem i wpatrywaniem się w oczy. Na rękach karmimy tylko noworodki (teraz dotyczy to jedynie Mirabelki i Tyci). Czy tym sposobem uniemożliwiamy naszym dzieciom nawiązywanie bezpiecznych więzi?

Wrócę jeszcze do tytułowego obrazka. Brakuje na nim tylko mnie, ale ktoś musiał zrobić to zdjęcie. Gdy Majki nie ma w domu, to siedzimy sobie zawsze na macie, na środku pokoju. Dzieci rozłażą się po całej podłodze, zgłaszając co jakiś czas różne swoje potrzeby. Czasami chcą się przytulić, czasami zdrzemnąć, a czasami są głodne. Zawsze, to mają tylko potrzebę zwrócenia na siebie uwagi. Na szczęście minęły te czasy, gdy dzieci karmiło się co trzy godziny, bo kompletnie bym się pogubił. W świecie aktualnie obowiązujących zasad rządzących światem dziecka, musiałem nauczyć się odróżniać jego zachowania (często bardzo podobne, a jednak wyrażające coś zupełnie innego), a nawet brzmienie głosu. Pewnie, że zdarzają się sytuacje, gdy któraś z naszych dziewczynek musi poczekać, bo dwie albo trzy chcą nagle tego samego - na przykład pójść spać. Przewinięcie i zrobienie mleka trochę czasu zajmuje. Kto wówczas wygrywa? Głośniejsza, ładniejsza, sympatyczniejsza, mądrzejsza, a może działa prawo starszeństwa? Robię wyliczankę. Czyli jednak taki trochę ze mnie psychopata.


piątek, 4 czerwca 2021

PAPROTKA 4

 

Nowi rodzice pod czujnym okiem Majki

Gdybym miał wyszukać najczęściej powtarzającą się frazę w moich opisach, to zapewne byłoby nią: „Siedzę z Majką w jednej z jadłodajni nad morzem i...”.

No i właśnie znowu siedzę. W Mielenku. W tej samej knajpie, w której byłem dwadzieścia parę lat temu z moimi córkami. W tej, w której przeżywałem emocje dotyczące różnego rodzaju mistrzostw w piłce nożnej, albo w której zastanawiałem się jakim chłopcem będzie Kapsel, który do nas przyjdzie po powrocie do domu.

Teraz nie miało mnie tu być. Gdy piszę te słowa, to właśnie planowaliśmy z Majką po raz „setny” zdobywać Śnieżnik, a Paprotka od kilku tygodni powinna cieszyć się nową rodziną.

Nie wyszło. Po raz kolejny musieliśmy zmienić plany wakacyjne, bo nie wyobrażaliśmy sobie przekazania jej rodzinom wakacyjnym, do których poszły nasze pozostałe dzieci. Nie teraz. Nie na kilkanaście dni przed zamieszkaniem z rodzicami adopcyjnymi.
Dziewczynka od grudnia jest już wolna prawnie. Od sześciu miesięcy (czyli od jedenastego miesiąca swojego życia) mogło jej już u nas nie być.
Wszyscy mówią, że się starali. Niektórzy, że wszystko jest po coś. Ja za bardzo nie wierzę w przeznaczenie, za to widzę jak negatywny wpływ na cały proces ma czynnik ludzki. Jeden sędzia, jedna pani sekretarka, jeden psycholog... ludzie których nie ma kto zastąpić. Wystarczy czyjś urlop – czekamy, czyjaś choroba – czekamy, ktoś poszedł na kwarantannę – znowu czekamy. Ktoś zapomniał czegoś wysłać w określonym czasie...
Tym sposobem przeczekaliśmy pół roku. Rodzeństwo Paprotki nadal czeka w innym pogotowiu. Co więcej – nikt nawet nie ma pomysłu na dalsze życie tych dzieci.

Rodzice adopcyjni przyszli do naszego domu dzień przed naszym wyjazdem nad morze. Wiedzieliśmy o tym wcześniej, więc mieliśmy już dla nich zarezerwowany osobny pokój u naszej pani Dorotki. Daliśmy im niepowtarzalną szansę na bycie ze swoim dzieckiem niemal przez całą dobę od samego początku, na obserwację swojego dziecka w środowisku, w którym wzrastało od ponad roku, na bezbolesne przejęcie pałeczki w sztafecie zwanej życiem. Czy mogli powiedzieć: „Sorry, ale my mamy inne plany”?

Mogli.

Całkiem niedawno mieliśmy superwizję. Było to spotkanie przeznaczone dla wszystkich pogotowi rodzinnych z naszego powiatu. Stawili się wszyscy – w pełnej obsadzie. Nigdy nie jest określony temat spotkania, chociaż tym razem wiedziałem, że nutą przewodnią będzie nierozdzielanie rodzeństw. Wiedziałem, że Majka od tego zacznie, chociaż wcale tego nie ustalaliśmy. Być może miała świadomość tego, że jeżeli nie poruszy tego tematu, to zrobię to ja, lecz zapewne nie w tak ciekawy i ujmujący sposób. Jest to dla nas bardzo ważna sprawa, ponieważ w ostatnich latach coraz częściej odbierane są rodzicom rodzeństwa złożone z kilkorga dzieci i bardzo trudno jest je umieścić w komplecie w jednej rodzinie. Są więc dzielone już na samym początku, a gdy często po kilku latach są wreszcie wolne prawnie i mogą zamieszkać w rodzinie adopcyjnej, to nawet trudno jest mówić o nierozdzielaniu rodzeństw, gdyż bardziej w tym momencie pasuje termin „łączenie rodzeństw”.

Jednym z takich dzieci jest właśnie Paprotka. Takim jest też Calineczka, a wcześniej takimi dziećmi były Ptysie, Bliźniaki i Rambo. Są to zawsze dzieci jednej mamy i wielu ojców – połączone więzami krwi. Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie: „Czym jeszcze?”.

Największą zaletą naszej superwizji było to, że prowadziła ją osoba, która od lat zajmuje się traumą, zarówno w sensie teoretycznym, jak też praktycznym. Osoba, która powiedziała wprost, że sędziowie sądów rodzinnych i biegli badający kompetencje rodzicielskie rodziców biologicznych naszych dzieci zastępczych oraz łączące je z nimi więzi, nie mają pojęcia o czym mówią. Nawet na studiach psychologicznych trauma jest zaledwie „liźnięta”, a literatura polskojęzyczna występuje w śladowych ilościach. W naszym kraju ratuje się zatem wymyśloną przez kogoś ideę nierozdzielania rodzeństw, chociaż w zamyśle jest ratowanie dzieci.

Paprotka przez cały okres pobytu w naszej rodzinie ani razu nie spotkała się ze swoimi siostrami i bratem, które to dzieci przebywają w innym pogotowiu rodzinnym. Intuicyjnie czuliśmy, że nie ma to większego sensu. Mało jest rodzin adopcyjnych chcących zaopiekować się czwórką dzieci na raz, a do tego nie chcieliśmy aby dziewczynka była lekiem mającym uzdrowić traumy swojego rodzeństwa. Paprotka jako najmłodsza i najmniej obciążona historią swojej rodziny, miała największe szanse na rozpoczęcie wszystkiego od początku. Tym ostatnim zdaniem zaskoczyłem nawet sam siebie. Jak to? A gdzie korzenie? Gdzie pomost łączący dwa jakże różnie wyglądające światy?
Jednym z pytań Ośrodka Adopcyjnego przed zakwalifikowaniem do adopcji było: „Czy Paprotka kontaktowała się ze swoim rodzeństwem?”. Odpowiedź negatywna znacznie ułatwiła sprawę. Żadna kontrola ośrodka nigdy nie przyczepi się do hipotetycznego zerwania więzi rodzinnych. Ciekawe, że ta sama kontrola nigdy nawet się nie zastanowi nad tym, że pewnie bezpowrotnie zostały zerwane więzi pomiędzy Paprotką i Stokrotką, będące silną i bezpieczną relacją w najważniejszym okresie życia obu dziewczynek.

Nieodwracalne oderwanie Paprotki od dwóch sióstr i brata nie było w oczach prowadzącej naszą superwizję czymś złym. Wręcz przeciwnie. Pozwalało choćby najstarszemu z rodzeństwa wyjść z roli opiekuna. Tego akurat się spodziewałem.

Jednak byłem zdumiony, gdy usłyszałem że zamieszkanie Rambo i Kacpra (których opisałem ostatnio) w jednej rodzinie może się okazać ogromną krzywdą, która została tym chłopcom wyrządzona. Jak to możliwe? Przecież był to sukces odtrąbiony przez wszystkie krajowe media. Było to zwycięstwo mające wielu ojców. Chłopcy po spotkaniu byli dla siebie mili i opiekuńczy. Sprawiali wrażenie kochających się braci, którzy zostali zabrani swojemu oprawcy. Ale najprawdopodobniej było to tylko wrażenie, a mechanizm ich zachowań był dużo bardziej skomplikowany. Bracia błyskawicznie weszli w swoje role. Sami dla siebie stali się czynnikiem spustowym wyzwalającym dawne złe emocje i negatywne zachowania.
Więzy krwi, świadomość istnienia swojego rodzeństwa i możliwość przebywania z nim, są ważne. Jednak w teorii traumy są to sprawy drugorzędne, mało znaczące, a nawet utrudniające terapię.
Superwizje, które są dla nas organizowane, mają jedną niepodważalną zaletę. To nie są wykłady, na których przytaczane są jakieś przykłady. Rozmawiamy o naszych dzieciach i konkretnych sytuacjach.
Dlatego wiemy, że Bliźniakom się udało.
Ptysie miałyby szansę, gdyby ktoś zdecydował, że każde z trójki idzie do odrębnej rodziny. Ale tak się nie stało. Dla sądu ważna była idea... nie rozdzielamy rodzeństw. Być może Balbina, Ptyś i Bill wrócą do swojej mamy. Teraz to już chyba wszyscy tego chcą, bo nie ma z nimi co zrobić. Nikt ich nie chce. Nie ma nawet miejsca w domu dziecka. Wrócą więc do matki, która ma już piątego faceta i właśnie urodziło jej się piąte dziecko. I nie ma znaczenia, że nikt nie wierzy w to, że poradzi sobie z piątką dzieci, skoro kiedyś nie poradziła sobie z trójką. Nikt też pewnie nie weźmie pod uwagę zdania Billa, który nie chce wracać do matki... nie chce z nią rozmawiać przez telefon, ani się spotykać. Znowu w świat pójdzie przekaz, że uratowano kolejną rodzinę. Tylko przed czym?


Nam pozostaje cieszyć się szczęściem Paprotki. Chociaż na razie tylko szczęściem jej nowych rodziców, bo dziewczynka nie jest jeszcze świadoma tego co się dzieje. Nie ma pojęcia, że realizujemy misterny plan Majki. Jeszcze dzisiaj spędzamy czas wszyscy razem. Od jutra zaczniemy coraz bardziej wydłużać chwile, w których Paprotka będzie pozostawać tylko pod opieką rodziców adopcyjnych. Chyba najbardziej niepocieszona będzie Majka – zacznie tracić wiernych słuchaczy.