Co jakiś
czas czuję potrzebę zresetowania się w jakiejś dziedzinie. Bywa,
że jest to praca zawodowa, czasami finanse, innym razem chodzi o
natłok informacji natury gospodarczo-politycznej. Bywało też, że
miałem już szczerze dość czytania czegokolwiek na temat
ogrodnictwa... chociaż jest to przecież mój konik.
Niedawno
musiałem odetchnąć od wszystkiego co dotyczy dzieci. Nie w sensie
fizycznym... wręcz przeciwnie. Potrzebowałem być z naszymi dziećmi
z pominięciem wszelkich teorii i metod wychowawczych. Musiałem
uporządkować swoje myśli i odpowiedzieć sobie na pytanie „jakim
właściwie jestem ojcem?”. Przestałem czytać o radościach i
problemach innych rodzin. Odstawiłem fora społecznościowe na
prawie trzy tygodnie.
Z dużą
trudnością napisałem poprzedniego posta na tym blogu, chociaż
dotyczył on przecież Stokrotki, z którą uwielbiam spędzać czas.
Podarowałem
sobie ocenę Bliźniaków na ostatnie posiedzenie zespołu. Bo i po
co? Niczego już ona nie zmieni.
Kim więc
jestem? Kim jestem dla naszych dzieci zastępczych? Może już czas
zakończyć etap życia zwany pogotowiem rodzinnym?
Może...
Może ktoś tak uzna. No ale ja jeszcze nie.
Długo
się przed tym broniłem, ale w końcu powiedziałem sobie wprost, że
nie rozumiem wielu innych rodzin zastępczych. Nie rozumiem ich
misyjnego postrzegania samych siebie. Ja jestem inny. Mogę takim
być?
Zupełnie
inaczej rozumiem pojęcie „dobro dziecka”. Co ono właściwie
oznacza i czym jest dla tego konkretnego dziecka?
Ktoś mi
kiedyś w jakimś komentarzu napisał, że nawet najgorsza rodzina
zastępcza jest lepsza niż placówka. W teorii może tak.
Jednak
gdyby Kapsel nadal był z nami, to zdecydowanie miałby gorzej niż
teraz, gdy przebywa w domu „sióstr pingwinów”. Kiedyś do Majki
zadzwoniła mama chłopca. Może pomyliła numer, a może faktycznie
chciała się wygadać. Nie zamierza już składać żadnego wniosku
o przywrócenie praw rodzicielskich. Nie daj boże, ktoś chciałby,
aby chłopiec znowu zamieszkał razem z nią. Jej wystarczy kilka
tygodni, a nawet dni spędzonych z Kapslem... i ma go już dość.
Powinienem napisać, że jej nie oceniam. Ale jednak oceniam. Ma
drugie dziecko i jakoś sobie radzi. Kapsel z dużym
prawdopodobieństwem wszystko by zniszczył.
Wiele
osób uważa, że domy dziecka i domy pomocy społecznej są
placówkami, których trzeba się pozbyć... że jest to jakiś
relikt przeszłości dziwnym trafem całkiem dobrze funkcjonujący w
naszym kraju.
Co do
zasady, się zgadzam.
Ale czy
mamy jakąś alternatywę?
Przecież
u nas istnieją rodziny, które są dysfunkcyjne z pokolenia na
pokolenie. Takie, w których nikt nie zainteresuje się dzieckiem
swojej siostry, brata... a nawet dzieckiem swojego dziecka. A nawet
jak się zainteresuje, to nie ma ochoty, czy też możliwości
podjęcia się opieki. Majka niedawno napisała w komentarzu, że
byłaby za szybszym odbieraniem dzieci z takich nieprawidłowo
funkcjonujących rodzin.
Ja w
zasadzie też, ale tylko do pewnego wieku tych dzieci lub w przypadku
skrajnego ich zaniedbania, albo krzywdzenia. Może czasami lepiej
pozwolić tym dzieciom pozostać w rodzinie i wbrew wszelkim zasadom
próbować ją wspierać.
Nie
jesteśmy Włochami, Anglią, czy Australią. Ale też nie jesteśmy
Kenią, czy Marokiem.
Znowu
się pogrążam? Może... ale w ostatnim czasie poznałem historie
wielu dzieci, które dla ich dobra były przerzucane z jednej rodziny
do drugiej. To są dzieci tak poranione emocjonalnie, że moim
zdaniem lepszym rozwiązaniem byłoby od razu umieszczenie ich w
placówce, a może nawet pozostawienie w dysfunkcyjnej rodzinie
biologicznej (wspieranej na ile się da).
Niedawno
była u nas koordynatorka Jowita i z pewnym żalem stwierdziła, że
dla trójki naszych Ptysi raczej nie uda się znaleźć rodziny
zastępczej. Nie wiem czy była bardziej zdziwiona, zasmucona, czy
zadowolona, gdy stwierdziłem, że moim zdaniem każde z dzieci
powinno zamieszkać w osobnej rodzinie. Współistnienie Ptysi
powoduje ciągłe bycie w przeszłości... ciągłe wracanie do
wspomnień, które są złe. Może się czepiam, ale drobne rzeczy
powodują skojarzenia sprzed wielu miesięcy. Do czego może służyć
plastikowy miecz? Dla dziecka molestowanego seksualnie (niekoniecznie
fizycznie), nie zawsze do odrąbania komuś głowy, chociaż to nawet
mieści się w moich standardach rozumienia sensu istnienia miecza.
Największe
problemy mamy z Balbiną. Czasami się zastanawiam, czy nawet rodzina
zastępcza, która zostałaby przeszkolona tylko dla tej konkretnej
dziewczynki, dawałaby gwarancję tego, że zacznie ona funkcjonować
w miarę poprawnie. Niedawno przy okazji jakiejś dyskusji, ktoś
wspomniał o takiej możliwości, opierając się na swoim
przykładzie kilkuletniego chłopca. Zadałem pytanie, jak potoczyły
się dalsze losy tego dziecka, jakie są refleksje jego rodziców
zastępczych? Okazało się, że chłopak spędził fragmenty swojego
życia w trzech różnych rodzinach zastępczych, by ostatecznie
znaleźć się w placówce. Do tego wcale nie był jedynym dzieckiem
w rodzinach zastępczych. Podejrzewam, że był tylko ich jedynym
dzieckiem zastępczym... ale rodzice mieli też dzieci biologiczne,
bądź adoptowane.
Dlatego
ostatnio często się zastanawiam, czy tego chciałbym dla Balbiny?
Czy warto podejmować ryzyko? Kto powinien podjąć taką decyzję?
Rodziny
zastępcze często narzekają na swoje PCPR-y (czy inne MOPS-y), że
niewiele mogą, że ich zdanie zupełnie się nie liczy. U nas
niestety się liczy, bo jesteśmy pytani o zdanie i jest ono brane
pod uwagę. Napisałem „niestety”, gdyż wiąże się to z
ogromną odpowiedzialnością. Czy powinniśmy zasugerować, że
Balbina nie powinna pójść do tej samej rodziny, co Ptyś (bo
szkoda chłopaka)? Czy powinniśmy zasugerować, że Balbina powinna
pójść do placówki? Myślę, że każda rodzina zastępcza
potępiłaby nas za takie mówienie... pewnie nawet PCPR by się
zdziwił.
Czym
jednak jest dobro dziecka? Czym jest dobro Balbiny? Czy dziewczynka
nie trafi do rodziny, w której skończy jak mama naszej Stokrotki?
To nie była zła rodzina. Nawet powiedziałbym, że zbyt dobra.
Często
też się spotykam z twierdzeniem, że rodzin zastępczych jest w
Polsce wystarczająca ilość, aby żadne małe dziecko nie musiało
być umieszczane w placówce. Aby wreszcie przestano budować kolejne
domy dziecka, aby respektowano to, że dziecko do dziesiątego roku
życia nie może znaleźć się w placówce. Tak, ja też bym tak
chciał. I zlikwidowanie bezsensownej rejonizacji pewnie nieco by
sprawę polepszyło. Tylko tutaj mam dwie uwagi. Skoro chcemy dbać o
korzenie dzieci w rodzinach zastępczych, to dlaczego drugą ręką
je podcinamy? Babcia Ptysi ma do przejechania ponad 300 kilometrów,
aby zobaczyć swoje wnuki (z czego dwoje jest takich trochę
patchworkowych).
Jest to
prosta osoba (w sensie otwartości, prostolinijności, chociaż też
z niewielką wiedzą na tematy wychowywania dzieci), ale na pewno nie
prostacka. Stara się, pokonuje te kilkaset kilometrów raz na dwa
miesiące... a ma ponad siedemdziesiąt lat. Czy mama dzieci byłaby
do tego zdolna? Albo Helmut (partner mamy), który kiedyś walczył o
dzieci i ich mamę pisząc pisma do prokuratury na wredny system,
który odbiera rodzinie dzieci i godność? Teraz pisze pisma do sądu
dyskredytujące mamę. Być może faktycznie dziewczyna zdecydowała
się od niego odejść.
Nie znam
żadnych danych dotyczących ilości rodzin zastępczych w Polsce. A
nawet gdybym je znał, to pewnie nikt nie prowadzi żadnych statystyk
dotyczących tego, ile dana rodzina chciałaby przyjąć dzieci, jak
bardzo chore albo zaburzone, no i... czy ta rodzina nie jest tylko
zapisem w bazie danych. Katolików „na papierze” też w naszym
kraju jest całkiem sporo.
Nasz
powiat jest jednym z największych w kraju. A jednak są ogromne
trudności ze znalezieniem rodzin dla wielu dzieci. Jest sporo
kandydatów na rodziców zastępczych, którzy nawet nie zostają
zakwalifikowani do odbycia szkolenia. Są rodziny, które są
przeznaczone do wygaszenia, oraz takie w których nikt nie ośmieli
się umieścić żadnego dziecka. Kto o tym decyduje? Nie wiem, ale
raczej nie tylko pani Kasia, albo Basia z PCPR-u.
A pomimo
tego, są też zwrotki (czyli dzieci, które przebywając w rodzinie
ponownie wracają do systemu). Czy rodzinom, które oddają dzieci,
odbiera się kwalifikacje? Nie mam pojęcia. Być może są już to
tylko martwe dusze mające jedynie odzwierciedlenie w statystykach.
Czy
znajdzie się rodzina dla Balbiny? Czy warto jej szukać? A może
lepiej zafunkcjonuje w placówce? Domyślam się, że wielu osobom
trudno jest w tej chwili zrozumieć, że cały czas mam na myśli
dobro dziewczynki.
Majka
rozmawiała ostatnio z panią Jolą - psycholożką z naszego
przedszkola. Zabrała z sobą notatnik, aby zapisać wszelkie uwagi,
bo może robimy coś źle, albo może możemy robić coś lepiej...
inaczej. Kilka dni wcześniej skończyła czytać książkę
Agnieszki Stein „Dziecko z bliska”, po której doszła do
wniosku, że wszystko co robiliśmy wychowując nasze dzieci
biologiczne, to jedna wielka porażka. Zabieram się do przeczytania
tej pozycji i jestem ciekawy swoich odczuć.
Okazuje
się, że rodzicielstwo bliskości ma bardzo różne oblicza. Majka
wróciła z dwoma wpisami, chociaż rozmowa trwała trzy godziny.
Balbina wymyka się wszelkim zasadom. Jej próby przejmowania
kontroli w przedszkolu są dużo bardziej otwarte niż u nas w domu,
i jeszcze bardziej natarczywe, niż nam się wydawało.
Co w jej
przypadku można przyjąć z filozofii rodzicielstwa bliskości?
Pracowanie nad swoją złością i odpowiadanie sobie na pytanie,
dlaczego akurat to zachowanie się nam nie podoba. Co się stanie,
gdy powiemy „okej, niech będzie tak jak chcesz”.
Niby
proste, a jednocześnie strasznie trudne w przypadku dziewczynki.
Kilka
dni temu dzieci przyszły z przedszkola. Romulus i Balbina wbiegli do
mojego pokoju na piętrze, w którym miałem na kolanach Stokrotkę.
Romulus położył się obok mnie z lewej strony, a Balbina z prawej.
Moja lewa ręka muskała delikatnie twarz Romulusa, a prawa... robiła
dokładnie to samo. Chociaż właściwsze byłoby stwierdzenie, że
tak samo. Jednak ta lewa ręką była ręką miłości, a ta prawa
bezdusznym ramieniem robota wykonującym zaprogramowane zadanie. Czy
Balbina to wyczuwa? A czy ja jestem w stanie zaprogramować się na
miłość?
Balbina
przeszła ze mną w fazę otwartej wojny. Nie wykonuje moich poleceń,
wykrzykując do tego najczęściej „Nie! Nie!... Nieeee!!!”
Wczoraj pobiła Romulusa. Gdybym nie był świadkiem tego zdarzenia,
to pomyślałbym, że zapewne miała jakiś powód, bo chłopiec też
święty nie jest. Zapytałem dlaczego to zrobiła? W odpowiedzi
usłyszałem „bo chcę cukierasa”. Próbowałem doszukać się w
tym stwierdzeniu jakiejś logiki. Czyżby pobiła go za to, że w
naszym domu nie ma cukierków? A do tego skąd takie określenie -
„cukieras”?
Balbinie
zdarzają się proste teksty skierowane w moją stronę, typu „nie
lubię cię”. No i to nawet mogę zrozumieć, ale już skąd
sformułowanie „ja pójdę po prąd i cię zabiję”? Co w tym
dziecku jeszcze siedzi?
Parę
dni po rozmowie z panią psycholog miało miejsce spotkanie rodziców
przedszkolnych z panią Sławką, która na co dzień prowadzi
zajęcia z integracji sensorycznej, a w przedszkolu ma kilka, czy
kilkanaście godzin w tygodniu z dziećmi z rozmaitymi deficytami.
Również Ptyś będzie na te zajęcia uczęszczał, ale chyba
jeszcze czekamy na opinię psychologa z naszej poradni.
Nawiasem
mówiąc, gdy pani ta podała kilka przykładów rozmaitych zachowań,
to stwierdziłem, że mi również być może przydałaby się jakaś
terapia (i piszę to zupełnie poważnie). Jeżeli dziecko ma jakąś
jedną cechę, na przykład lubi chodzić boso, to być może po
prostu lubi chodzić boso. Ale jeżeli tych elementów jest więcej?
Nie
lubię mieć obcinanych włosów, nie pozwoliłbym komuś obciąć
sobie paznokci, nie lubię nadmiernej bliskości innych osób. Nie
cierpię chodzić do dentysty, a nawet do innych lekarzy (na
szczęście innych jeszcze nie muszę odwiedzać). Dlaczego lubię
chodzić boso? Czy przypadkiem nie uwierają mnie skarpetki? A może
jeszcze metka od koszulki?
Wracam
jednak do rodzicielstwa bliskości w rozumieniu naszego przedszkola.
Jednak danie przedszkolakowi do wyboru jednej z dwóch koszulek nie
jest manipulacją jak to Majka przeczytała we wspomnianej książce.
Ono nie potrafi jeszcze w tym wieku wybrać koszulki mając otwartą
całą szafę... potrzebuje wsparcia rodzica, jakiejś sugestii. W
tym momencie nasunął mi się przypadek Billa (najstarszego z
Ptysi), którego mama zaprowadziła do przedszkola w piżamie,
twierdząc że tak chciał. Bo pewnie tak chciał, a ona w stu
procentach podążyła za swoim dzieckiem.
W jednej
z naszych grup przedszkolnych (przynajmniej w jednej), dzieci mogą
bawić się zabawkami tylko na dywanie. To dziecko, które znacznie
oddali się ze swoją zabawką poza obręb dywanu, ma ją odbieraną.
Jest to konsekwencja wynikająca z ustalonych zasad. Ale nie
naturalna konsekwencja. Można powiedzieć, że zwyczajna kara. A
jednak jest to przez wszystkich akceptowane. Co najważniejsze, przez
same dzieci. Gdy któreś wyjedzie ze swoim samochodzikiem pod same
drzwi, to samo zostawia zabawkę i bez niej wraca na dywan.
Może to
ja się za bardzo przejmuję i ostrzegam Balbinę wiele razy...
przecież ona też doskonale zna zasady. Dzisiaj tłukła Ptysia
zupełnie bez sensu i za nic. Mówiłem kilka razy „nie bij go”.
W końcu powiedziałem „jeszcze raz, i będziesz miała wypad”.
Spojrzała na mnie i z uśmiechem na ustach zdzieliła go przez łeb.
Wyleciała na schody i wyła przez kilkanaście minut.
Zupełną
przeciwnością Balbiny jest Ptyś, który potrafi przyjść,
przytulić się i powiedzieć „wujku, kocham cię”. Często się
zastanawiam, co jest przyczyną tak skrajnych zachowań tego
rodzeństwa. Czy jest możliwe, że Ptyś, który przyszedł do nas
niczym zastraszone zwierzątko z łatką swojej mamy że nie jest do
końca normalny, w jakiś podświadomy sposób chronił swoją
psychikę?
Po
rozmowie z Majką (po przyjściu od pani psycholog), która trwała
prawie kolejne trzy godziny, doszedłem do wniosku, że przynajmniej
ja pozwalam Balbinie na dużo więcej, niż innym naszym dzieciom...
tak dla świętego spokoju. Po wyjściu z kąpieli, jest jedyną,
którą wycieram ręcznikiem. Ona twierdzi, że nie potrafi, a ja nie
mam ochoty na kolejną aferę o nic. Jednak kilka dni temu Remus
(który jeszcze nie zdążył się wytrzeć) przeszedł obok niej i
niechcący zostawił jej na ręce trochę piany. No i zaczęła się
„jazda”. Czasami się zastanawiam, czy pisanie o Balbinie, że
„wyje”, nie jest jest jakąś formą wyrażania mojej złości –
bo przecież powinienem napisać, że „płacze”. Ale pocieszyło
mnie, gdy z ust kilku osób z przedszkola, też usłyszałem takie
określenie. Bo to nie jest płacz.
No i co
powinienem zrobić z tą Balbiną po kąpieli? Wytarłem jej szybko
tę pianę i powiedziałem, że przecież nic się nie stało. Jednak
niczego to nie zmieniło... wyła dalej. Pewnie należało ją
przytulić i powiedzieć, że ją kocham. Ale już mi się nie chce,
bo próbowałem wiele razy... no i wcale jej nie kocham.
Ptysia
przytuliłem kilka razy, gdy kiedyś widziałem, że zaczyna się
zawieszać. Nie wiem, czy akurat to pomogło, ale teraz takie
zachowania już nie mają miejsca. Jak długo mam przytulać wyjącą
Balbinę, która w tym momencie wcale tego przytulenia nie chce?
Tutaj
wtrącę pewną opinię pani Sławki (którą w pełni podzielam), że
dziecka, które rzuca się na ziemię (w takiej kategorii widzę
zachowania Balbiny) nie trzeba brać pod pachę i wychodzić z nim
wbrew jego woli... o ile nie leży na środku jezdni. Jeżeli nie
chce się przytulić, to takie jego prawo. Jednak pewną granicą
jest agresja (czy to w stosunku do siebie, czy też innych osób). Co
zatem powinienem zrobić, gdyby Balbina wyjąc, zechciała na
przykład mnie kopać, albo okładać pięściami? Powinienem ją
przytulić. Ale przecież ani ona tego nie chce w tym momencie, ani
ja nie mam takich potrzeb. Byłaby to zwyczajna pacyfikacja,
zwyczajna przemoc mająca na celu tylko obezwładnienie
dziewczynki... chociaż ładnie nazwana.
Przemoc
ma bardzo różne oblicza. W stosunku do Balbiny jest ona w zasadzie
na porządku dziennym, chociaż często nazywam ją konsekwencją.
Ostatnio poprosiłem dzieci, aby posprzątały porozrzucane zabawki.
Ptyś i Remus zabrali się do pracy (chociaż temu drugiemu musiałem
co chwilę przypominać, że właśnie sprząta). Romulus? Duża
zmiana... dopiero po kilku ponagleniach zabrał się do pracy.
Balbina stanowczo powiedziała swoje „nie!”. Przypominałem jej
co chwilę „Balbina sprzątaj”... na co ona nadal konsekwentnie
„nie!”. Kilka ostatnich zabawek sam wrzuciłem do pudeł, po
czym powiedziałem „chłopcy siadajcie do stołu – będzie
deser”. Balbina była pierwsza na krześle. Tym razem ja
powiedziałem „Sorry Balbina, ale nie”. Oj, wycie trwało
przynajmniej pół godziny.
Co się
zmieniło na przestrzeni czasu (w ciągu ostatnich kilku miesięcy)?
Teraz Ptyś w pewnym momencie przestaje sprzątać, twierdząc, że
swoje już zrobił (choć kiedyś tak nie było), a Romulus zaczyna
mieć coraz większy „olew”, bo przecież skoro Balbina nie musi,
to dlaczego on musi. Oj ciężkie będą najbliższe dni przymusowej
kwarantanny w domu.
Odwołam
się jeszcze do wspomnianego wcześniej behawioralnego elementu
rodzicielstwa bliskości z naszego przedszkola, polegającego na
oddaniu zabawki po przekroczeniu obszaru wyznaczonego dywanem.
Czym
różni się to od odebrania Balbinie deseru? Tym, że Balbina albo
nigdy się nie podda, albo my będziemy mieli poczucie, że ją
złamaliśmy.
Balbina
czasami jest bardzo miła. Można z nią porozmawiać, powygłupiać
się. Jednak każde nasze działanie musimy na bieżąco analizować,
co też w pewien sposób powoduje, że nie jesteśmy naturalni, że
boimy się wszelkich zachowań spontanicznych. Kiedyś w przypadku
Kapsla, psycholog proponował nam zabawę polegającą na czasowym
(10 minutowym) oddaniu kontroli chłopcu... kontroli nad tym co się
w danym momencie dzieje. Jednak teraz to się zupełnie nie sprawdza.
Dziewczynka nie potrafi wyjść z tej zabawy i wszystko zawsze źle
się kończy. Być może chwilowe oddanie władzy jest dla niej
sygnałem, że wreszcie jej ulegliśmy.
Czasami
gdzieś czytam, że jest poszukiwana rodzina dla jakiegoś dziecka...
trudnego dziecka, które tęskni, aby mieć kochającą mamę i tatę.
Ale też czytam zdania niektórych rodzin, które mają żal, że
nikt im nie powiedział całej prawdy o dziecku, które przyjęły do
siebie. Jak mam się zachować w przypadku Balbiny, gdy znajdzie się
dla niej rodzina zastępcza? Pominąć niektóre jej zachowania i
mieć czyste sumienie, bo pewnie to tylko między nami nie iskrzy?
Jakie są
moje uprawnienia (głównie moralne), aby powiedzieć, że najlepszym
rozwiązaniem będzie rozdzielenie całej trójki Ptysi? A co jeżeli
się okaże, że Ptyś nie potrafi funkcjonować bez Balbiny?
Kto
właściwie powinien podejmować takie decyzje? Sąd? Choćbym nie
wiem jak bardzo merytorycznie i emocjonalnie opisał całą naszą
sytuację, a sąd się nad tym pochylił i wszystko spróbował
przeanalizować posiłkując się rozmaitymi specjalistami, to i tak
będzie to dla niego tylko pewien przypadek... bezemocjonalny
przypadek.
Pewnie
niejeden pomyśli, że skreślam Balbinę, podobnie jak kiedyś
skreśliłem Kapsla. Nie chcę jednak walczyć o jej dobro kosztem
dobra innych dzieci i mało świadomych rodziców.
Sąd
Ptysi po raz trzeci odracza wydanie decyzji, która jako ostateczna miała być wydana w grudniu. Nie mam pojęcia o co mu chodzi. Teraz
brakuje mu dokumentu rozwodowego siedemdziesięcioletniej babci
dziewczynki, która chce zostać dla niej rodziną zastępczą. Czy
sąd faktycznie bierze pod uwagę taką możliwość? Starsza pani
bez jakiejkolwiek wiedzy z pracą z zaburzonym dzieckiem, i bez
żadnego wsparcia ze strony jej synka (taty Balbiny). Ale taka
decyzja uwolniłaby Ptysia.
Niedawno
przyszła do nas Stokrotka. Nawet jeszcze nie minęły trzy tygodnie.
Mogło by się wydawać, że jest to przecież dziecko zupełnie
niezagrażające pozostałej czwórce. Pewnego rodzaju maskotka
rodziny. A jednak nie do końca tak jest. Od tego czasu Remus budzi
się już każdej nocy przynajmniej raz, aby sprawdzić czy jestem w
pokoju obok. Bywa więc, że jestem mniej wyspany niż Majka, która
śpi z noworodkiem.
Romulus,
gdy tylko mnie widzi, to przybiega i krzyczy „wujeczku mój
kochany”. Ptyś w jakiś sposób się wycofał i (jak nigdy od
wielu tygodni), muszę go zapewniać że jest super chłopakiem, że
go kocham, i... no i nic więcej, bo przecież nie mogę mu
powiedzieć, że już na zawsze będziemy razem. Znowu zaczął
wchodzić pod łóżko.
A
Balbina? Chyba jeszcze nie potrafi się określić. Z jednej strony
wykorzystuje każdą sytuację, aby się do mnie przytulić i wejść
na kolana, a z drugiej mówi, że mnie nie lubi i że ze mną wygra.
I tak
się zastanawiam, co bym zrobił, gdyby Majka usilnie nalegała na
to, że jesteśmy gotowi zaopiekować się dziesiątką takich
dzieci. Nie jest to przecież nic niezwykłego wśród rodzin
zastępczych. Miałbym na tyle dużo odwagi, aby powiedzieć „żegnaj”
(po trzydziestu latach)? A może wbrew sobie tkwiłbym w tym
układzie? No i gdzie w tym wszystkim jest dobro dziecka?
Dwa
posty wstecz, napisałem kilka komentarzy. Nie chciałbym tego wątku
rozkręcać, bo ani nie chcę się usprawiedliwiać, ani brnąć w
uzasadnienia swoich myśli. Jednak trochę nad tym myślałem. Majka
mnie zrąbała. Córka, która na bieżąco śledzi tego bloga
powiedziała, że akceptuję przemoc. Kilka innych osób też
stwierdziło, że trochę to tak wybrzmiało. Były to łagodne
stwierdzenia... może z litości dla mnie, a może z sympatii do
Majki.
No i nie
wiem z czego to wynika, bo przecież nigdzie nie napisałem, że
jestem za jakąkolwiek przemocą w stosunku do dziecka. Chciałem
tylko powiedzieć, że czasami metody dyscyplinowania dziecka są
bardzo ograniczone.
Być
może jakąś rolę odgrywa tutaj płeć... w sensie takim, że ja
jednak jestem facetem. Pewnie mój język, którym się posługuję
jest zupełnie inny niż Majki.
Może...
ale jest też sprawa odbioru tego języka.
Opiszę
sytuację, która miała miejsce kilka dni temu podczas odwiedzin
Jowity (naszej koordynatorki). Odebrałem Ptysie i Bliźniaki z
przedszkola. Po powrocie zaczęło się szaleństwo. Dzieci wchodziły
na mnie, biegały, krzyczały... krótko mówiąc wariacje,
kombinacje i permutacje w jednym. Pewnie niejeden koordynator
stwierdziłby, że nie potrafimy zapanować nad naszymi dziećmi, że
nie potrafimy ich zdyscyplinować. No ale nie Jowita. Zachowanie
dzieci było pewnego rodzaju radością z powrotu do domu... co
zresztą wybrzmiało z jej ust na najbliższym posiedzeniu zespołu
dotyczącym oceny Bliźniaków.
Jednak w
pewnym momencie Remus zleciał z fotela na głowę – pewnie
nabijając sobie solidnego guza. Mój komentarz był mniej więcej
taki: „no i dobrze... wcale nie jest mi ciebie żal –
ostrzegałem, że tak to się skończy”. Majka z kolei powiedziała:
„przestań płakać i chodź się przytulić”. Remus otarł łzy,
wstał... spojrzał na Majkę, na mnie, i przyszedł się przytulić
do mnie. Dlaczego?
Wypada
jakoś podsumować cały ten wpis.
Uważam,
że wcale nie jestem dobrym ojcem zastępczym. Jestem dobrym
pogotowiem rodzinnym. Potrafię funkcjonować w krótkim czasie.
Razem z Majką potrafimy wydobyć z dzieci to, co da się wydobyć.
Zdiagnozować to, co da się zdiagnozować. Przekazać następnej
rodzinie maksymalną wiedzę, jaką udało nam się zdobyć o
dziecku. Potrafimy zawalczyć o dziecko wtedy, gdy uważamy, że
trzeba zawalczyć.
Nie
byłbym dobrym ojcem zastępczym na zawsze ani dla Kapsla, ani dla
Balbiny. Jeszcze siedem lat temu wydawało mi się, że takie dzieci
nie istnieją. Wydawało mi się, że wystarczy dużo miłości,
zainteresowania, bycia z dzieckiem... jak to mówią, witamina „M”
plus terapia (bo przecież mocno wierzę we wsparcie specjalistów).
Ale jak
tu kochać wbrew sobie? Jak kochać kogoś, kto się broni przed tą
miłością... raniąc coraz bardziej?
Informacje,
które ponad rok temu otrzymaliśmy na temat Balbiny były takie, że
dziewczynka jest swego rodzaju szarą eminencją, prezesem, kimś kto
kontroluje i dominuje w swojej rodzinie... że razem z braćmi i
swoją mamą demoluje każde mieszkanie, do którego się wprowadza.
Kilka (a
nawet kilkanaście) pierwszych miesięcy pobytu w naszej rodzinie
zupełnie temu przeczyło. Jeszcze całkiem niedawno mówiliśmy w
przedszkolu, że dziewczynka u nas tak się nie zachowuje. Ale już
się tak zachowuje, o czym pisałem powyżej. Ściany w jej pokoju są
porysowane, miejscami zdrapana jest farba, rolety w oknach
powyrywane. Na ścianie są dziwne smugi... ni to krew, ni kupa.
Biorąc jednak pod uwagę to, że co jakiś czas Balbina odkłada do
prania majtki z kupą (nie pobrudzone, ale z kawałkami kupy), to
raczej zakładam drugą opcję.
Przeżyłem
Kapsla, przeżyję i Balbinę... choćby to miało trwać jeszcze
rok, czy dwa.
Najsmutniejsze
jest to, że jest mi wszystko jedno, czy wróci ona do mamy,
zamieszka z siedemdziesięcioletnią babcią, trafi do rodziny
zastępczej, adopcyjnej, czy do domu dziecka.
Tylko
Ptysia mi żal. Ktoś może się upierać, że powinien od nas odejść
w pakiecie z Balbiną. Czy powinienem mówić, że to nie ma sensu?
Czy jestem o tym przekonany?
Nie
wiem.