sobota, 23 lutego 2019

PLOTKA 5


Nadszedł ten dzień, gdy poznaliśmy rodziców adopcyjnych Ploteczki.
Zawsze pierwsze spotkanie jest w obecności psychologa z ośrodka adopcyjnego. Tym razem nie było inaczej. Tradycją stało się, że Majka wita gości, robi kawę (lub herbatę) i stara się rozluźnić atmosferę. Bo emocje są ogromne. Ja przychodzę z dzieckiem nieco później.



Pojawiłem się więc z Plotką po chwili i jak zazwyczaj usiedliśmy sobie na podłodze. Jest to bardzo bezpieczne... ja jestem w pobliżu, a rodzice adopcyjni jeszcze gdzieś w tle. Wszyscy potrzebują kilku (czasami kilkunastu) minut, aby ochłonąć.
Bardzo bałem się tego kim będą nowi rodzice Ploteczki, tego jak daleko od nas będą mieszkać i jakie będą mieli podejście do procesu przekazania im dziewczynki.

Niedawno wdałem się w dyskusję dotyczącą rodziców będących tej samej orientacji seksualnej. Stwierdziłem, że dwie mamy mnie nie przerażają, ale już dwóch ojców jest dla mnie trudne do zaakceptowania. Zwyczajnie znam siebie, znam moich kolegów... po prostu znam facetów. Jedna z osób napisała, że podchodzę do sprawy patrząc swoimi oczami, postrzegam mężczyzn tak, jak nauczyło mnie moje doświadczenie. No to zacząłem się zastanawiać, co by się stało, gdyby nagle się okazało, że Majka ma tego przysłowiowego na tym blogu „siusiaka”. Czy nagle przestałbym ją kochać? Z pewnością nie. Pewnie bym się w niej nie zakochał te trzydzieści lat temu... chociaż? W każdym razie dotarło do mnie, że taka Majka może siedzieć gdzieś w ciele jakiegoś faceta.

Być może dożyję chwili, gdy rodzice adopcyjni będą tej samej płci, albo że nie będą musieli mieć odpowiedniego stażu małżeńskiego (bo będą tylko parą kochających się osób). Ja jestem już na to gotowy, nasze prawo i ośrodki adopcyjne - jeszcze nie.

Każdym rodzicom adopcyjnym nadaję jakieś pseudonimy. Niech tym razem będzie to Elton i David. Elton to ona... i tym razem jest z pewnością kobietą.

Przejdę do tego pierwszego spotkania. Usiadłem z Plotką na podłodze i tak miało pozostać, mieliśmy się zapoznawać na odległość. Niestety moje zdolności reżyserskie spaliły na panewce, bo Elton po kilku sekundach przyszła do nas, a David po kilkunastu następnych. Impreza zeszła więc do parteru. Tylko pani Sławka (psycholog) i Majka siedziały przy stole. Plotka była zadowolona. Sprawdzała zarost Eltona i Davida. Pani Sławka nawet stwierdziła, że coś zaiskrzyło między dziewczynką a Davidem. Chociaż może tylko chodziło o to, że rano się nie ogolił.

Rodzice adopcyjni w pełni zaakceptowali zaproponowany im sposób przyjęcia Plotki pod swój dach.
Trochę o nich opowiem. Mają już kilkuletniego chłopca, którego adoptowali w wieku paru miesięcy. Tak więc Plotka ma już brata. Dla niej jest to wielki bonus. Dla niego?... okaże się. W tej chwili jest nią zafascynowany, ale jednocześnie zazdrosny. Elton i David utrzymują też kontakty z rodzicami zastępczymi, od których wzięli chłopca. Jak się okazało, znamy tę rodzinę z rozmaitych szkoleń.
Ale wracając do rodziców Plotki. Są fantastyczni. Czasami pierwsze wrażenie nie jest najlepsze. Pamiętam rodziców Hawranka, którzy na pierwszym spotkaniu dyskutowali, czy zabawka jest modelem atomu. Po wymianie kilku zdań doszli do wniosku, że chyba jednak nie, bo nie ma jądra. Razem z panią Sławką robiliśmy wówczas wielkie oczy. I chociaż za plecami się z tego podśmiewaliśmy, to tak naprawdę mogło to być zwiastunem czegoś niedobrego. Czy dwoje wykształconych ludzi (będących wykładowcami na wyższych uczelniach) będzie w stanie podążać za dzieckiem, które być może nie będzie spełniać ich oczekiwań? W tamtym przypadku okazało się, że jednak potrafili potraktować adopcję dziecka, jako wyzwanie. Jako coś, o czym nie mają zielonego pojęcia... czego muszą się nauczyć. Pytali o wszystko, co nam wydaje się oczywiste, brali udział we wszystkich rytuałach dnia codziennego (karmieniu, kąpieli, układaniu do snu). Zadawali pytanie „gdzie jest przód pieluchy”, albo „czy siusiak ma być podwinięty w górę, czy w dół”, czy też „co zrobić, aby kropelki z butelki z witaminą C, zechciały wykapać na łyżeczkę”. Dziecko było dla nich pojęciem tak abstrakcyjnym, jak dla mnie funkcjonowanie sygnalizacji świetlnej. A jednak była to jedna z najbardziej udanych adopcji. Rodzice potrafili zejść do poziomu dziecka.
W przypadku rodziców Ploteczki, wiele elementów pomijamy. Bo przecież wiedzą jak przewinąć, wykąpać, czy nakarmić dziecko. Być może jest to błąd. Może powinniśmy chociaż poudawać, że uczymy ich jak mają dać jeść, albo pokazać jakie zwyczaje panują podczas kąpieli. Byłby to też kolejny (jakże ważny) element „przejścia”.
Plotka ma zwyczaj podchodzić do mnie i pochylać się, kładąc głowę prawie na podłodze. Wiem, że oczekuje wówczas całowania po szyi i zrobienia masażyku pleców. Do Majki tak nie podchodzi, do rodziców pewnie też nie. A może podchodzi, tylko oni nie wiedzą o co chodzi. Wprawdzie wspominaliśmy o tym już na pierwszym spotkaniu, ale nieco niezręcznie było to prezentować. Ja ją całuję po szyi, a ona wtedy warczy – trochę perwersyjne.

Elton i David przychodzą prawie codziennie. Mniej więcej do piątego spotkania wszystko przebiegało tak jak w dotychczasowych przypadkach. Plotka cieszyła się będąc w towarzystwie rodziców (a często też brata). W pewnym momencie chyba się zorientowała, że coś jest nie tak. Przestała cieszyć się z tych odwiedzin, przez większą cześć czasu płakała. Mówiliśmy, że może ma kiepski dzień (oszukując też samych siebie). Próbowaliśmy zmieniać pokoje. Jednak zły nastrój natychmiast mijał w momencie, gdy rodzice od nas odchodzili.
I wówczas pojawiło się zwątpienie. Rodzice wiedzieli, że nie jest to czas na odejście, że Plotka nie jest jeszcze gotowa. Byli trochę (a nawet bardzo) przerażeni. Mają też kontakt z innymi rodzicami adopcyjnymi, oczekującymi na dziecko. Niektórzy przekonywali ich, że to wszystko nie ma sensu, że powinni zaprzestać spotkań, a w momencie powierzenia pieczy zwyczajnie zabrać dziewczynkę do siebie. Okazało się, że metoda nagłego cięcia nie jest procedurą proponowaną przez ośrodek adopcyjny, za to jest dość popularna wśród rodziców adopcyjnych. Być może dlatego, nasz ośrodek od jakiego czasu trochę zmienił swoje zasady. Kiedyś bywały sytuacje, że rodzice adopcyjni już po trzech dniach składali wniosek w sądzie o powierzenie pieczy. Teraz ma to miejsce po trzech, albo czterech tygodniach, co w pewien sposób wymusza na rodzinie okres spotykania się z dzieckiem. Nasi rodzice jeszcze nie złożyli wniosku, ale Majka już ustaliła z panią sędziną, że podpis będzie w ciągu dwóch-trzech dni. Natomiast rodzice zobowiązali się do tego, że wspólnie ustalimy, kiedy Plotka będzie gotowa na odejście (niezależnie od decyzji sądu).

Widząc bunt Ploteczki, postanowiliśmy nieco zmodyfikować nasze dotychczasowe postępowanie. Po raz pierwszy w historii, Majka zaczęła zawozić dziewczynkę do domu rodziców adopcyjnych. Najpierw były tam w charakterze gości. Później Maja zostawiła Plotkę i pojechała na kawę do mamy Gacka (bo to mniej więcej ta sama miejscowość). Jutro Plotka jedzie na cały dzień, a za tydzień na weekend. Jest już dobrze. Przeżyliśmy kryzys.
Dziewczynka chyba jest już gotowa. Pewnie nie jest to jeszcze ten czas, gdy uważa iż ma czworo rodziców. Wprawdzie Elton z Davidem bywają u nas często (i tych spotkań było już kilkanaście), to jednak są one stosunkowo krótkie. W przypadku Hawranka bywało tak, że gdy wstawałem rano, oni już byli, a gdy szedłem spać – jeszcze byli. Ale za to w tym przypadku, po zamieszkaniu już z nową rodziną, wpadniemy kilka razy w odwiedziny. Może nawet z naszymi dziećmi, bo Bliźniaki i Ptysie są przecież dla Plotki jak rodzeństwo. Wiele się mówi o trudności rozstań z rodzicami – najpierw biologicznymi, potem zastępczymi. Dużą wagę przywiązuje się do nierozdzielania rodzeństw. Ale mało kto zwraca uwagę na to, że dziecko idące do adopcji też ma rodzeństwo. I wcale nie to biologiczne, ale to z którym wychowywało się przez wiele miesięcy, a czasami lat.

Za kilkanaście dni wszystko będzie pozamiatane. Nieśmiertelnik jest już w drodze, pudełko wspomnień zamówione. Zostało tylko wywołanie kilku zdjęć i zgranie reszty na płytkę. Jest mi potwornie ciężko, chociaż tego przecież chciałem, a lepszych rodziców adopcyjnych nie mogłem sobie wymarzyć. Trudne to...





czwartek, 14 lutego 2019

--- Nie, bo nie.


Oprę się w tym wpisie na temacie szczepienia dzieci, chociaż już kiedyś obiecałem sobie, że będą to dla mnie już sprawy zupełnie obce (w kwestii rozmaitych komentarzy).
Ale... tym razem już po raz ostatni (chyba) chciałbym się skupić na problemie ludzkich zachowań.

Kilka dni temu wypłynęła w mediach sprawa Szymona, okrzyczanego przez wszystkich drugim Alfiem Evansem. Chłopiec kilka dni po szczepieniu przeciwko pneumokokom, zmarł (chyba... tutaj różne wiadomości wzajemnie się zaprzeczają).
Rozpętała się burza. Lekarze opiekujący się chłopcem zostali zmieszani z błotem. Pojawiły się teksty podobno przez nich wypowiadane typu „nie będziemy wentylować zwłok”, „widocznie szczepionka nie była dobrze przebadana”. Woda na młyn dla antyszczepionkowców.

Jest pewna strona, na którą chętnie zaglądam i wydaje mi się ona bardzo rzetelna. Wypowiedzi z reguły nie są wulgarne, nikt nikogo nie obraża – co najwyżej niektórzy się spierają. Tym razem było zupełnie inaczej. Na kilkadziesiąt komentarzy, znalazłem tylko jeden sugerujący, że jednak szczepionki są czymś dobrym dla człowieka... powiedzmy dla ludzkości. Cała reszta była na poziomie rozważań pięcioletniego Ptysia: „nie, bo nie”. Wbrew swoim zasadom, postanowiłem wesprzeć tego gościa. Wprawdzie nie potrzebował on tego wsparcia, ostatecznie stwierdzając, że bełkotu czytać nie będzie, ale byłem ciekawy reakcji na mój komentarz. Napisałem bardzo kulturalnie, bo nie w moim zwyczaju jest obrażanie kogokolwiek. Dostałem jednego like'a (domyślam się od kogo) i kilkadziesiąt minusów. Dowiedziałem się, że jestem idiotą, debilem, lewackim łajnem i mam IQ poniżej 50. Dowiedziałem się, że jak chcę, to sam mogę się szczepić, a potem zdychać. Dowiedziałem się, że nie mam prawa mówić młodym rodzicom, jak mają postępować ze swoimi dziećmi.
A przecież tylko wypowiedziałem swoje zdanie. Stwierdziłem, że nie wierzę w prawdziwość słów lekarzy (co przecież zostało potwierdzone oficjalnym orzeczeniem szpitala) i że nie wierzę, iż szczepienia są doświadczeniami firm farmaceutycznych robionymi na dzieciach. Podałem przykład Królewny, która nigdy nie była na nic zaszczepiona, ponieważ jej układ odpornościowy był nieprzewidywalny i żaden lekarz nie był skłonny podjąć takiego ryzyka. Poszedłem po bandzie, twierdząc że żyje dlatego, iż inne dzieci są szczepione, że kontakt z wirusem odry byłby prawdopodobnie dla niej śmiertelny, i że takie dzieci jak ona mogą być kosztem wolnego wyboru rodziców dotyczącego szczepień.
Jest w tym dużo prawdy. Majka jako opiekun prawny kilkukrotnie musiała podejmować decyzje w kwestiach medycznych. Choćby podanie narkozy było ogromnym ryzykiem (za pierwszym razem nikt nie wiedział, czy to przeżyje) . Tyle tylko, że alternatywą była rezygnacja z operacji, co też było zagrożeniem życia, a do tego wiązało się z ogromnym bólem.

Przykład wspomnianego Szymka jest bardzo przykry. To jest jego tragedia i tragedia jego rodziny. Czy jednak szczepionka była przyczyną śmierci? Może to zwykły zbieg okoliczności, a może rodzice zbyt długo zwlekali z pojechaniem do szpitala? A może kontakt z pneumokokiem w przedszkolu zakończyłby się tak samo? Tych „może” jest bardzo dużo.
Napisałem też, że każdy lek niesie z sobą pewne ryzyko, a przecież rodzice którzy nie chcą szczepić dzieci, chodzą do lekarza, podają swoim dzieciom antybiotyki i inne lekarstwa.
Ręce mi opadły po przeczytaniu odpowiedzi:
" ..co robią przeciwnicy szczepień, gdy ich dziecko zachoruje na całkiem zwyczajną chorobę? Nie chodzą do lekarzy?" tu jest problem, te dzieci nie chorują, dziwne prawda?





sobota, 9 lutego 2019

PLOTKA 4


Plotka niedawno skończyła roczek.
Jest już prawie połowa lutego, a prawa rodzicielskie odebrano jej mamie na początku września. Nawet doliczając czas na uprawomocnienie się wyroku, mamy już grubo ponad cztery miesiące niepotrzebnego przebywania dziewczynki w naszej rodzinie zastępczej.
W poprzednim opisie Plotki rozpocząłem rozważania na temat procesu przejścia dziecka do rodziny adopcyjnej.
Dzisiaj będzie kontynuacja. Krótko tylko przypomnę, że cała procedura mogła się rozpocząć w momencie uzyskania uprawomocnionej i podpisanej przez sąd decyzji o odebraniu praw rodzicielskich. No i na ten podpis czekaliśmy ponad trzy miesiące. Oficjalnie pani sędzina nie miała czasu, aby podpisać swoją decyzję. Otrzymywaliśmy tylko obietnice, że będzie to zrobione najszybciej, jak się da. Ponieważ pani sekretarka z „tego” sądu rodzinnego nie za bardzo lubi rozmawiać z rodzicami zastępczymi, całą operację wzięła na siebie Jowita (nasza koordynatorka). Okazało się, że ona też była traktowana jak upierdliwy petent. W końcu Majka stwierdziła, że również zacznie ją nękać telefonami. Niestety z tego nękania niewiele wychodziło, ponieważ telefon był głuchy, a w administracji sądu twierdzono, że skoro nikt nie odbiera, to znaczy, że tam zwyczajnie nikogo nie ma. Z jednej strony zbiegło się to z okresem protestu pracowników sądu, a z drugiej strony sobie pomyślałem, że przecież w takich małych sądach rodzinnych pracuje tylko jeden sędzia i jedna sekretarka. Wystarczy, że ktoś z tej dwójki zachoruje na grypę i pójdzie na zwolnienie lekarskie – to cała „firma” się sypie. Być może tak też było w tym przypadku. Majka próbowała poruszyć „niebo i ziemię”. Krótko mówiąc, była upierdliwa do granic możliwości. Jowita już się do tego pewnie przyzwyczaiła, ale pan kurator z sądu chyba jeszcze nie.
Dzień przed końcem roku, Maja tak „pro forma” wykręciła numer do sekretariatu, nie licząc że ktokolwiek odbierze. Czekała ją niespodzianka... Odebrała bardzo miła pani.
I tutaj rozmijamy się z Majką w zeznaniach. Minęło już trochę czasu, więc niezbyt dokładnie wszystko pamiętamy.
Moja wersja jest taka, że pani sekretarka stwierdziła, iż zaraz odszuka właściwe pismo i zaniesie pani sędzinie do podpisu. Po kilku minutach powiedziała, że przejrzała wszystkie dokumenty leżące na parapecie, na biurku i koło komputera... i nic nie znalazła. Ale... obiecała, że będzie szukać dalej i w ciągu dwóch dni sprawa zostanie pozytywnie załatwiona.
Wersja Majki jest taka, że pani sekretarka poszła do pani sędziny i szybko wróciła twierdząc, że na parapecie, biurku i wokół komputera jest tyle papierów, iż nie jest w stanie tego teraz odnaleźć... ale też obiecuje potraktować temat za priorytetowy.
Jednak niezależnie od tego kto ma rację, wychodzi na to, że sąd ma w papierach taki sam burdel jak ja. Tyle tylko, że gdyby mnie, powiedzmy Urząd Skarbowy o coś poprosił, to miałbym na odszukanie czegoś tam, najwyżej kilka dni.

Potraktowaliśmy obietnicę pani sekretarki za dobrą monetę. Minęło jednak kilka dni (i nic), więc Majka ponownie uderzyła do pana kuratora. Stwierdził, że potrzebuje trochę czasu, ponieważ robi jakieś statystyki i nie może wychodzić z pomieszczenia. Wygląda na to, że zamknęli biedaka w pokoju, bez żadnego kontaktu ze światem, na tydzień. Ale jednak stanął na wysokości zadania i po kilku dniach oddzwonił, że następnego dnia otrzymamy podpisaną decyzję, co umożliwi PCPR-owi przesłanie całej dokumentacji do Ośrodka Adopcyjnego. I tak się stało.

W połowie stycznia wreszcie wszystko ruszyło. Niestety okazało się, że my też się nie popisaliśmy. Zapomnieliśmy dołączyć opinię naszego lekarza rodzinnego. Wprawdzie jest to jedna strona z podpisem i stempelkiem, ale papier musi być. Na szczęście już następnego dnia nadrobiliśmy zaległość.
Po dwóch dniach zadzwoniła pani z Ośrodka Adopcyjnego, aby umówić się na spotkanie. Niezależnie od opinii psychologa, która jest przekazywana z całą dokumentacją, zawsze następuje dodatkowe badanie psychologiczne wykonywane przez pracowników ośrodka. Po kolejnych dwóch dniach Plotka dała więc popis swoich umiejętności. Poza motoryką dużą, wszystko jest w normie, a nawet do przodu.
Problemem była tylko historia Ploteczki... a w zasadzie jej rodziny. Tam nikt nie jest do końca normalny. Wszystkie dzieci wychowywały się w placówkach (mając orzeczenia o niepełnosprawności  – chociaż to czasami może być tylko zabiegiem natury technicznej). Rodzice i dziadkowie zawsze byli w konflikcie, nigdy nie byli dla siebie wsparciem, a do pomocy społecznej podchodzili na zasadzie: „mi się należy”, „ja nic nie muszę”.
Rodzice adopcyjni mogliby zatem pomyśleć, że coś jest nie tak w genach, że Plotka już w DNA ma zapisaną głupotę, lenistwo i roszczeniowość.

Nastał jednak ten dzień, gdy w naszym progu stanęli rodzice adopcyjni. Byli to pierwsi rodzice, którym zaproponowano Ploteczkę. W tej chwili jesteśmy już po kilku spotkaniach.

Bardzo się obawiałem tego, kim oni będą, jak daleko od nas będą mieszkać i jak zechcą podejść do naszej propozycji przekazania im dziewczynki.
Chyba po raz pierwszy bardzo szczerze porozmawialiśmy z panią psycholog z naszego ośrodka (gdy przyszła zrobić wywiad z Ploteczką). Kolejność proponowania dziecka jest według listy (jedyne co rodzice adopcyjni określają, to wiek i płeć) i nie ma żadnych odstępstw od tej reguły. Nie do końca się w tym temacie zgadzamy, ale rozumiem przejrzystość i uczciwość tej metody. Widzę jednak ludzi, którzy muszą odmawiać przyjęcia dziecka upośledzonego, albo bardzo chorego. Mi też się wydaje, że przecież można (a nawet trzeba) odmówić adopcji dziecka, które mnie przerasta, na które nie jestem przygotowany emocjonalnie. Tyle tylko, że ja patrzę z zupełnie innej perspektywy niż rodzic adopcyjny.
Nie są jednak prawdą krążące pogłoski, że nasz ośrodek zaleca „metodę nagłego cięcia”, zaprzestania kontaktów z dotychczasową rodziną zastępczą. Wręcz przeciwnie, proponowany jest nie tylko długi okres zapoznawania się z dzieckiem, ale również utrzymywanie kontaktu w przyszłości. Nie musi to być często, nie muszą to być bezpośrednie spotkania. Niestety człowiek ma to do siebie, że słyszy to, co chce usłyszeć. Dotyczy to rodziców biologicznych naszych dzieci, rodziców adopcyjnych, zastępczych .. i myślę, że również nas.
Każdy wybiera swoją drogę i pewnie ma do tego prawo. I nie wiem dlaczego się upieram przy tym, że powinien (ten każdy) o tym z nami porozmawiać (nami w sensie osób, które były zaangażowane w procesie adopcji). Na przykład ośrodek martwił się o to, co dzieje się z Hawrankiem (a my mamy z nim częsty kontakt i wiemy, że jest szczęśliwy). Z kolei my martwimy się o Smerfetkę, a podobno jej rodzice utrzymują znajomość z rodziną przygotowującą się do adopcji (i nieoficjalnie wiadomo, że dziewczynka bardzo dobrze funkcjonuje w swojej rodzinie).

No tak... tyle tylko, że Smerfetka jest już przeszłością, a Plotka jeszcze jest tu i teraz.
Abstrahując od adopcji, podziwiam osoby decydujące się zostać rodzicem zastępczym. Ja bym chyba nie mógł. O zgrozo... mówię dokładnie tak samo, jak niektórzy ludzie mówią do nas (co mnie strasznie irytuje). Patrzę jednak choćby na nasze bliźniaki. Rodzice, którzy się nimi zaopiekują, nigdy nie będą pewni, czy chłopcy nie wrócą do mamy biologicznej po roku, dwóch, a nawet pięciu latach. Takie sytuacje się zdarzają. A nawet jak nie wrócą, to czy nie staną się wolni prawnie i zostaną zgłoszeni do adopcji.
Ja od początku wiedziałem, że rozstanie z Plotką jest tak pewne jak to, że kiedyś umrę. Tyle tylko, że w tym przypadku – im szybciej, tym byłoby lepiej.
Nie będę jeszcze opisywał tego, co się dzieje w kontaktach z rodzicami adopcyjnymi. To jeszcze nie ten czas, nie te emocje.
Dzisiaj rano zszedłem z Ploteczką i postawiłem ją na podłodze. Podeszła do swojej mamy i się do niej przytuliła. Wiem, że potrafi to robić. Potrafi się uśmiechać, przytulać, kwiczeć z radości, głaskać po brodzie. Tego ją nauczyłem...a właściwie sama się tego nauczyła. A jednak czuję się trochę nieswojo, gdy to ja przestaję być w centrum jej zainteresowania. Zazdrość? Tak.
Majka tym razem podchodzi do tej adopcji dużo mniej emocjonalnie niż ja. Plotka cały czas jest córeczką tatusia (zastępczego). Gdy odszedł Messenger, znowu wróciłem do sypialni Majki, a Plotka zajęła łóżeczko chłopca. Jednak zmieniło się tylko to... i nic więcej. Gdy Ploteczka prosi o mleko o trzeciej (albo czwartej, albo piątej, albo... ósmej) nad ranem, to nie wstaje do niej Majka. Nawet gdy ona się pierwsza obudzi, to klepie mnie po ramieniu, abym wreszcie ruszył dupsko i podał małej to mleko. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że robię to z ogromną przyjemnością. W końcu niewiele mi już tych chwil zostało.
Rodzicom adopcyjnym jeszcze nie powiedziałem, że prowadzę bloga. Nie chcę, aby teraz wiedzieli jak ważna jest dla mnie Plotka. Mogliby to czasem źle zrozumieć.

Wrócę na koniec do spraw technicznych. Gdy jeszcze nie mieliśmy podpisanego orzeczenia sądu, Majka z panią sędziną z naszego sądu rodzinnego postanowiły, że mamy napisać wniosek o ustanowienie opieki prawnej. Miało to być kolejnym czynnikiem motywującym panią sędzinę z sądu przypisanego Plotce, aby wreszcie raczyła złożyć swój autograf. W takim przypadku cała dokumentacja musiałaby zostać przesłana do naszego sądu. Optymistycznie, nasza pani sędzina wyznaczyła termin rozprawy na nieco ponad miesiąc później. Majka się stawiła... ale dokumentacja nie dotarła. Podobno jest w drodze... albo leży gdzieś na parapecie i nie mogą jej znaleźć. Ale w tej chwili nie ma to już większego znaczenia – do rozprawy o przysposobienie jeszcze kilka tygodni. Chociaż? Ploteczka nie ma w tej chwili nikogo, kto ją reprezentuje. Nikogo, kto mógłby podjąć decyzję choćby w ważnych sprawach natury medycznej. Mógłby to zrobić tylko sąd. Tyle tylko, że Plotka nie podlega już (i jeszcze) pod żaden sąd – bo przecież wszystkie dokumenty od trzech tygodni są „w drodze”.