środa, 24 lipca 2019

--- Do zobaczenia w telewizji

Dzieci z szatni "Chmurka"

Niektóre osoby, gdy przestają za sobą przepadać, czasami mawiają do siebie „spotkamy się w sądzie”. Rodzice biologiczni naszych dzieci raczej nas do sądu nie zapraszają, ale bywa że obiecują nam spotkanie w telewizji. Ma to miejsce właśnie wówczas, gdy z jakiegoś powodu przestają nas lubić... choć właściwsze byłoby powiedzenie, że przestają udawać, że nas lubią.
Do tej pory były to tylko strachy na lachy, chociaż docierały do nas informacje, że takie próby były podejmowane. Aby zaistnieć w telewizji, tacy rodzice muszą przedstawić historię, która będzie bulwersowała – taką, przy której opinia społeczna będzie całym sercem po ich stronie i każdemu widzowi zakręci się łezka w oku. W tym momencie mogą zostać upieczone dwie pieczenie przy jednym ogniu. Ta ważniejsza, to zapewne wzrost oglądalności danej stacji telewizyjnej. Jednak rodzic biologiczny w takiej sytuacji też może sporo ugrać.

Ponieważ prawdopodobieństwo wystąpienia w telewizji jest dość duże zarówno w następstwie działań rodziców Ptysi, jak też ostatnio Bliźniaków, Majka nie omieszkała wykorzystać spotkania z prawnikiem i poruszyła również ten temat.
Niestety my, jako rodzice zastępczy, w takiej sytuacji stalibyśmy na pozycji straconej, nie mogąc liczyć na jakiekolwiek współczucie, czy choćby zrozumienie widzów oglądających program. Problem polega na tym, że rodzice mogą opowiadać i opisywać swoją historię tak jak chcą. Nie ma znaczenia to, że będą mijać się z prawdą, albo że pewne fakty zostaną pominięte. Oni mają prawo do własnego odbioru rzeczywistości. Oni przekazują w ten sposób swoje odczucia.
To mniej więcej tak, jak ja opisuję rozmaite historie tutaj na blogu. Ja ukazuję tutaj siebie, to co sam czuję i jak ja postrzegam rozmaite sprawy. Rodziny biologiczne są tylko bezimiennym tłem, służącym mi do wyrażenia własnych poglądów. Tak mniej więcej wyglądałaby linia obrony, gdyby któryś z rodziców biologicznych odnalazł na moim blogu siebie i skierował sprawę do sądu.
Będąc w telewizji, mówiłbym już o konkretnej osobie. Nie miałoby znaczenia, że opisywałbym tylko fakty, opierając się nawet na rozmaitych urzędowych opiniach, czy też decyzjach sądu. Byłoby to naruszenie dóbr osobistych rodzica, bo przecież ten w żaden sposób nie upoważnił mnie do przekazywania tego rodzaju informacji. Mógłbym najwyżej się pojawić i w świetle jupiterów stwierdzić, że nie mogę niczego potwierdzić, ani niczemu zaprzeczyć i odesłać media do rzecznika PCPR-u, albo sądu – który pewnie też nie odniósłby się do tego konkretnego przypadku.
Dlatego teraz nieco inaczej patrzę na rozmaite programy telewizyjne, w których jedno krzesło stoi puste, gdyż przedstawiciel strony przeciwnej nie ośmielił się stawić w studiu. Ja pewnie też bym nie pojechał... bo i po co.

Co w takim razie zyskuje rodzic biologiczny? Opinię medialną.
To jest mniej więcej to, na co w rozmowie z Majką zwróciła uwagę prawniczka – a dotyczyło decyzji podejmowanych przez sąd w związku z powrotami dzieci do rodziców biologicznych. To, że sytuacje prawne dzieci są nieuregulowane miesiącami, a nawet latami, i że rodzice dostają kolejną i kolejną i jeszcze jedną szansę na poprawę, nie jest tylko winą rządu i prowadzonej przez niego polityki, ani też samego sądu. Tutaj chodzi o klimat, jaki jest budowany przez media i nas samych (społeczeństwo). Sądy nie otrzymują żadnych wytycznych z Ministerstwa, tylko czasami niektórzy sędziowie boją się podjąć konkretną decyzję i stosują półśrodki, przy zastosowaniu których, nikt się do nich nie przyczepi.

Przejdę do konkretów, bo jeżeli jednak zdecydowałbym się pojawić w telewizji, to może chociaż ktoś wiedziałby, o czym nie mówię.

Jakiś czas temu byliśmy z Bliźniakami na badaniu więzi (niedawno o tym pisałem). No i przyszły wyniki oraz podsumowanie całej sytuacji. We wniosku końcowym jest wyraźna sugestia, że chłopcy powinni zostać umieszczeni w rodzinie adopcyjnej. Majka była tym bardzo zaskoczona, ponieważ nie liczyła na tak jednoznacznie sprecyzowane zdanie biegłych. Ja się nawet tego spodziewałem. Tyle tylko, że to dopiero pierwsza bitwa. Do wygrania wojny jeszcze sporo czasu. A nawet jeżeli to nastąpi, to dopiero po latach może się okazać, czy nie było to pyrrusowe zwycięstwo.
Opinii psychologów nie widzieliśmy i być może nigdy jej nie zobaczymy. Dostaje ją tylko sąd i rodzice. Czasami rodzice nam ją pokazują, a nawet pozwalają zeskanować, ponieważ wydaje im się, że jest ona dla nich korzystna.
Tym razem nie za bardzo jest się czym chwalić. Jednak Majka była pierwszą osobą, która została przez mamę chłopców poinformowana o tym fakcie. Przypuszczalnie dziewczyna liczyła na słowa pociechy i wsparcie w sytuacji będącej dla niej ogromnym zaskoczeniem. Prawdopodobnie szukała też sprzymierzeńca, bo najprawdopodobniej Majka będzie na rozprawie (jest to sąd, który nawet mnie lubi zapraszać). Pewnie była bardzo rozczarowana, gdyż Majka nie zamierzała niczego owijać w bawełnę. Niby powtórzyła mniej więcej to samo, o czym ja napisałem na posiedzenie zespołu (kilka miesięcy temu). Tyle tylko, że powiedziała to wprost, nie dając mamie możliwości alternatywnej interpretacji swojej wypowiedzi. Naszym zdaniem, umieszczenie dzieci w rodzinie adopcyjnej jest najlepszym rozwiązaniem. Chłopcy są jeszcze na tyle mali, że bez większego problemu potrafiliby pokochać nowych rodziców. Są bardzo ufni i poukładani emocjonalnie. Może dlatego, że nie mają świadomości tego, jak rozmaicie może wyglądać ich przyszłość. Bliźniacy nigdy nie próbowali poruszać tego tematu. Nigdy nie zapytali kiedy wrócą do mamy, albo czy w ogóle wrócą. Nigdy nie wyrazili chęci pozostania z nami na zawsze, nie mówiąc o prawdopodobieństwie zamieszkania z zupełnie inną ciocią i wujkiem... a tym bardziej z nową mamą i nowym tatą. Jednak jest to tylko kwestią czasu. Sasetka będąc w wieku chłopców, miała już pełną świadomość rozmaitych opcji i to ona najbardziej czekała na nową mamę.
Romulus z Remusem coraz częściej zaczynają wspominać swoją mamę, chociaż bliższa sercu jest ich babcia.
A mama? W naszej ocenie nie daje gwarancji, że kiedykolwiek poukłada sobie życie na trochę dłużej niż dwa, trzy lata. Zresztą sama mówi, że przecież teraz tak bardzo się stara. Ukończyła terapię, utrzymuje tę samą pracę, dba o mieszkanie, spotyka się z chłopcami. Tyle tylko, że to już było... już dwa razy w przypadku starszego rodzeństwa. Potem przestawała się starać i historia zaczynała się od początku. I jeszcze jest tata, który cały czas ma sądowy zakaz zbliżania się do mamy. Po wydanej opinii biegłych, nawet on się zmobilizował i zapałał nagłą miłością do dzieci. Wprawdzie nie za bardzo wie, jak się zachować na spotkaniu, ale przecież ważne są chęci. A co do zakazu zbliżania się do mamy, to przecież wystarczy, że ta odwoła wszystkie swoje wcześniejsze zeznania i sprawa będzie zamknięta.
Mama wszystkim się odgraża, że nie zgodzi się na odebranie jej praw rodzicielskich i nie zawaha się opowiedzieć swoją historię w telewizji. Nawet ma już własne hasło przewodnie: „Dzieci do mnie wrócą – wszystkie, albo żadne”. Nie wiem, czy będzie ono na tyle nośne, aby wzbudzić litość w widzach i wpłynąć na decyzję sądu. Nie wiem też, czy jakakolwiek telewizja zdecyduje się na historię, w której tle jest alkohol. W tym przypadku raczej trudno byłoby przemilczeć ten fakt.
Mama dość dobrze przygotowuje się do rozprawy. Jest inteligentna i ma duże doświadczenie w postępowaniach sądowych. Ma po swojej stronie prawnika i kuratora. Ten pierwszy wykorzysta wszelkie kruczki prawne... bo to jego praca. Ten drugi zna ją od kilkudziesięciu lat, gdy jako dziecko sama wychowywała się w zaburzonej rodzinie i skończyła w pieczy zastępczej. Wcale mu się nie dziwię, że w takiej sytuacji utożsamia dobro dzieci z dobrem ich mamy... przecież jest ona dla niego niemal jak córka.
Romulus i Remus nie mają nikogo, kto mógłby ich reprezentować przed sądem. Nie mają swojego prawnika, bo tego mogłaby wynająć najwyżej ich mama. Dlatego my postanowiliśmy być adwokatem chłopców i swoją wersję przedstawiliśmy biegłym psychologom. Ich decyzja, po części była więc oparta również na naszej opinii.
Nie wiem, jakie orzeczenie wyda sąd. Prawdopodobnie po tak jednoznacznej ocenie psychologicznej, poddającej w wątpliwość zarówno istnienie silnych więzi rodzinnych, jak też kompetencje rodzicielskie, raczej nie zdecyduje się na powrót chłopców do rodziców. Chciałbym, aby wszystko zakończyło się odebraniem praw rodzicielskich, nawet jeżeli konsekwencją tej decyzji byłoby niemal pewne odwołanie się od wyroku przez rodziców dzieci. Przeżyliśmy półtora roku, przeżylibyśmy razem jeszcze drugie tyle. Ale przynajmniej można by zacząć przygotowywać chłopaków na zamieszkanie w nowej rodzinie.
Istnieje też prawdopodobieństwo umieszczenia dzieci w rodzinie zastępczej... moim zdaniem duże prawdopodobieństwo. Nie byłby to zły pomysł, gdyby można było zagwarantować, że dzieci już nigdy nie opuszczą tej rodziny. Niestety nawet rodzice mający odebrane prawa rodzicielskie, jeszcze dużo mogą... zbyt dużo.



Obietnicę spotkania się w telewizji mamy też ze strony mamy Ptysi. Chociaż historia jej dzieci wydaje się dużo bardziej przykra niż historia bliźniaków, to tak naprawdę jest wiele faktów, które z łatwością można by tutaj ukryć. W decyzji sądu o czasowym umieszczeniu dzieci w naszej rodzinie zastępczej, nie ma żadnych konkretów, poza ogólnymi informacjami o skrajnym zaniedbywaniu całej trójki rodzeństwa.

Mama ucieka przed gniewem ojca ich wspólnej córki i spiskiem całej rodziny, której celem jest odebranie jej dzieci z chęcią wzbogacenia się na pozostaniu dla dzieci rodziną zastępczą. Exodus trwa wiele miesięcy, a trasa ucieczki biegnie prawie przez całą Polskę. W poszukiwaniach biorą udział sądy wystosowujące nakazy odebrania dzieci, pracownicy socjalni różnych instytucji zajmujących się rodziną i oczywiście policja. Nic więc dziwnego, że mama ukrywa się, zmieniając kilkakrotnie w ciągu miesiąca miejsce zamieszkania. Sypia z dziećmi w samochodzie, piwnicach i różnych odludnych miejscach. Sprytnie zaciera wszelkie ślady i stara się nie zwracać na siebie uwagi. Jak zarabia na życie? Żadna praca nie hańbi... przecież chodzi o przeżycie jej dzieci. W końcu coś idzie nie tak...
Zostaje osaczona, a dzieci trafiają do obcych sobie ludzi.

Są to zdecydowanie lepsze wydarzenia na napisanie scenariusza do programu telewizyjnego, niż historia mamy, która po raz trzeci próbuje wyjść z nałogu. Tutaj mamy zarówno melodramat, jak też sensację – samotna wilczyca z dziećmi, kontra bezduszny system. Nawet w pewnym momencie pojawia się szlachetny książę na białym koniu, który wydaje swój majątek, aby ratować oblubienicę.

Powyższej historii w zasadzie nie trzeba by podrasowywać jakimiś szokującymi elementami, bo sama w sobie powoduje, że u każdego powinno pojawić się współczucie dla tej dziewczyny.
Gdybym tutaj nawet zdecydował się stanąć przed kamerą, i opowiedział wszystko co wiem na temat przeszłości dzieci, to pewnie i tak niewiele bym wskórał. Najwyżej zobrazowałbym zachowania dzieci doświadczonych przez los, który powyżej opisałem.
Mógłbym powiedzieć, że rodzeństwo przejawiało dziwne zachowania o charakterze seksualnym, że strasznie przeklinało (nawet do teraz), było opóźnione w mowie (z czego powoli wychodzi), nie potrafiło się umyć, skorzystać z toalety. Mógłbym powiedzieć, że przejawia zachowania dzieci po traumie, ma zaburzenia więzi, zaburzenia o charakterze dysocjacyjnym, prawie każdy z trójki jest w dolnej granicy normy rozwojowej. Mógłbym też stwierdzić, że dzieci potrzebują jak najszybszego rozpoczęcia terapii psychologicznej, do czego potrzebne jest jednak przede wszystkim umieszczenie ich w docelowej, bezpiecznej rodzinie. Zapewne to ostatnie zdanie jeszcze bardziej zasugerowałoby odbiorcom potrzebę jak najszybszego powrotu dzieci do rodziny biologicznej.
Mógłbym jeszcze nieśmiało dodać, że mama wcale nie uciekała przed swoim byłym partnerem i jego rodziną... nie sądzę jednak, aby ktoś zwrócił na to większą uwagę.

Mama z kolei pochwaliłaby się wynajęciem mieszkania i przygotowaniem pięknego pokoju dla każdego z rodzeństwa. Opowiedziałaby, że ma stałą pracę, że jest opiekuńcza, a dzieci zapewne nie zaznają już żadnej krzywdy, bo nie jest w tej chwili z żadnym przemocowym partnerem. Dla ich dobra, na wszelki wypadek, pozostanie samotna do końca życia.
Opowiedziałaby, że wynajęła najlepszego w kraju prawnika, który będzie ją reprezentował w sądzie, że wydała na ten cel już tyle pieniędzy, iż można by kupić za to połowę mieszkania. Wszystko z miłości do dzieci.

Całość zapewne spowodowałaby wzbudzenie litości i współczucie w widzach (a może nawet uruchomiła jakąś zbiórkę pieniędzy na prawnika). Bo przecież ile z takich osób miało kiedykolwiek do czynienia z rodziną, której odebrano dzieci? Ile ma większe pojęcie o powodach odbierania dzieci, o tym co się wcześniej dzieje zanim do tego dojdzie, ile razy najpierw podawana jest pomocna dłoń? Ile osób odróżnia więź od więzów, albo wie co to jest dysocjacja? Ilu z nich odbierałoby taki program rozumowo, a nie emocjonalnie?

Sporo już napisałem na tym blogu o Ptysiach. Ktoś kiedyś w komentarzu zadał nawet pytanie, czy możliwy jest powrót dzieci do takiej rodziny?
Owszem, jest możliwy. Wszystko polega na zbudowaniu odpowiedniej atmosfery, odpowiedniego wizerunku rodziny. Tym zajmuje się Helmut (czyli ten rycerz na białym koniu). W ostatnim czasie chyba stwierdził, że jego osoba szkodzi całej sprawie, więc oficjalnie usunął się w cień. Formalnie nie są już parą z mamą dzieci... jest już tylko historią tej rodziny. Jednak czasami nie wytrzymuje nerwowo i po jakimś spotkaniu mamy z dziećmi, potrafi chwycić za słuchawkę i wysłać niewybrednego SMS-a, albo zwyczajnie zadzwonić ze swoimi uwagami. Stoi za rogiem, czy cały czas korzysta z podsłuchów? Często odnosimy wrażenie, że jest obecny przy rozmowie telefonicznej mamy z dziećmi lub z nami, i kontroluje każde wypowiedziane przez nią słowo. Bywa, że mama jest niegrzeczna, oskarżająca, wykrzykująca, by... za kilka godzin zadzwonić, że przeprasza i tak naprawdę bardzo się cieszy, że dzieci są pod naszą opieką.
Helmut założył nawet firmę handlującą zbożem w sieci. Zapomniał tylko utworzyć stronę internetową... chociaż niewykluczone, że specjalnie, bo być może ktoś zechciałby robić z nim interesy. Jednak umożliwia ona mamie osiąganie legalnych dochodów. Czy sąd rodzinny będzie dociekał, jaki jest status tej firmy (do kogo należy i czym się zajmuje)?
Mnie jednak cały czas zastanawia motywacja tego człowieka (to takie moje zboczenie zawodowe). Wynajął podobno za ciężkie pieniądze prawnika, który niby ma w swoim dorobku nawet wybronienie pedofili. O co mu chodzi? Żadne z dzieci nie jest jego, a mama (nie obrażając jej) ani piękna, ani przesadnie bystra. Może chodzi o młodość i uległość?
Albo to jednak piękna i czysta miłość? Czasami łapię się na tym, że też zaczynam tak myśleć. Dopiero jak od początku próbuję dopasować całą układankę, to pewne elementy znowu mi nie współgrają.


Najgorsze w obu historiach jest to, że zarówno Bliźniaki jaki i Ptysie, cały czas żyją w zawieszeniu. Terminy obu rozpraw nie zostały jeszcze wyznaczone, a przecież Romulus z Remusem mieszkają z nami już ponad rok. Obie mamy obiecują dzieciom, że kiedyś do niej wrócą, a my nie wiemy jak na to reagować. Nikt nie wie, co będzie dalej. Nawet nic nie jest mniej lub bardziej prawdopodobne. Wszystko jest ulotne, niepewne, nic nie jest własne... może z wyjątkiem półki w szatni „Chmurka”.




Najlepsze Blogi

wtorek, 16 lipca 2019

--- Szarańcza w Mielenku


Wyjazdy na wakacje z naszymi dziećmi zastępczymi zawsze budzą we mnie rozmaite (często skrajne) odczucia i przemyślenia.
Z jednej strony jest to wypoczynek, a przynajmniej oderwanie od dnia codziennego... co już samo w sobie jest przyjemne, ale jest to też ciężka i odpowiedzialna praca. Gdy rezerwujemy sobie lokum (mniej więcej w lutym), nigdy nie wiemy z jaką ekipą przyjdzie nam się zmierzyć w letnie miesiące. Bywało już, że na kilka dni przed wyjazdem zmieniała nam się obsada i trzeba było jakoś dopasować się do nowych warunków. Dlatego nigdy nie eksperymentujemy jadąc gdzieś „w ciemno”, licząc że jakoś to będzie. Od wielu lat, naszą metą jest Mielenko nad morzem, w którym wynajmujemy dwupokojowy domek (chociaż w zasadzie jest to fragment poniemieckiej stodoły) z własną wiatą w ogrodzie i dostępem do rozmaitych atrakcji (huśtawek, basenu, trampoliny).



W tym roku wyjeżdżaliśmy w minorowych nastrojach, ponieważ prognozy pogody na najbliższy tydzień nie napawały optymizmem. Mielenko przywitało nas ogromną ulewą i temperaturą 13 stopni. Naszym oczom jawił się obraz rozwrzeszczanej czwórki czterolatków, zamkniętych w jednym pokoju z niewielką ilością zabawek... głównie tych przeznaczonych do piasku. Tak więc nie za bardzo się Majce dziwiłem, że gdy tylko nieco się przejaśniło, już pierwszego dnia wygoniła wszystkich (niestety mnie też) na plażę. Ja nie za bardzo byłem szczęśliwy, ponieważ wiatr wiał jak w piosence Klenczona, zimno było jak w psiarni i do tego jakiś spychacz wykonywał syzyfową pracę przez prawie dwie godziny... on odgarniał piach z wejścia na plażę, a wiatr go ponownie nawiewał. Jedynym plusem było to, że byliśmy tam zupełnie sami (poza spychaczem oczywiście), co powodowało, że zupełnie nie musiałem się przejmować zachowaniem dzieci... mogły krzyczeć, biegać, sypać piaskiem, rzucać kamieniami. Nawet za bardzo się nie rozbiegały, pewnie w obawie, że mogą odfrunąć.



Nie tylko plaża była opustoszała, ale całe Mielenko było wyludnione. Zupełnie jak byśmy pojechali tam po sezonie. To że byliśmy jedynymi klientami pani Dorotki (właścicielki naszego pensjonatu), specjalnie mnie nie dziwiło, bo takie sytuacje już bywały. Jednak pusty plac zabaw i pusta restauracja (no... powiedzmy jadłodajnia), sprawiały wrażenie, jakby wszyscy wczasowicze wynieśli się do swoich domów.


Być może dzięki temu, bez skrępowania zaczęliśmy zaznajamiać nasze dzieci ze stołowaniem się „na mieście”. W ubiegłym roku (bliźniaki też już wówczas z nami były), po jednym obiedzie stwierdziliśmy, że kolejne będziemy już brać na wynos. Tym razem wcale nie było dużo lepiej. Jednak niewielka ilość klientów powodowała, że ci którzy przychodzili po nas, mogli nas obchodzić wielkim łukiem, bo ze znalezieniem wolnego stołu nie było żadnego problemu. Zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego, że jedni patrzyli na nas miłym wzrokiem, a inni traktowali jak zarazę... tylko nie bardzo wiedzieli jak się jej pozbyć. Pewnie nikt (może poza właścicielką lokalu) nie zwracał większej uwagi na to, że połowa posiłku naszych dzieci lądowała na stole (albo pod nim), że zużywaliśmy prawie wszystkie wystawione serwetki, albo w oczekiwaniu na jedzenie, dzieci okupowały atrakcje dla dorosłych (typu bilard). Dla przeciętnego zjadacza obiadu z pewnością większe znaczenie miał wpływ naszych dzieci na spokój przy spożywaniu posiłku. Niestety, do pełnej kultury w tym zakresie sporo jeszcze dzieciom brakuje Wprawdzie do rękoczynów raczej nie dochodziło, to jednak kłótnie i krzyki były na porządku dziennym. Nawet zwyczajna rozmowa w ich wykonaniu była w górnej granicy natężenia dźwięku. Chociaż to raczej jest skutkiem uczęszczania do przedszkola... chcesz być usłyszany, to musisz się wydrzeć.

Zastanawiałem się, czy takie zachowanie dzieci na wakacjach jest normalne, czy może należy za wszelką cenę je uciszać?


Majka kiedyś wdała się w dyskusję na jednym z forów, właśnie na ten temat. Nie udało mi się dotrzeć do tej rozmowy, ale jednym z jej wniosków było to, że już sam widok dzieci powinien być dla innych pewnym ostrzeżeniem: „uwaga, strefa wzmożonego hałasu!”.
Jednak my, starając się dbać o dobro wypoczywających urlopowiczów, wybieraliśmy zawsze miejsca nieco odludne, zarówno w restauracji, jak też na plaży. Staraliśmy się mieć wzgląd na osoby starsze i rodziców z malutkimi dziećmi w wózku. Najlepszym towarzystwem były rodziny z dziećmi w podobnym wieku do naszych, czyli wieku przedszkolnym. Niestety bywało, że ktoś przysiadł się po czasie trochę za blisko, i być może przeszkadzało mu to, że nasze dzieci biegają i krzyczą. Pewnie jedni mówili „jakie wstrętne bachory”, a inni „popatrz jak one cieszą się życiem”.

Mielenko ma akurat to do siebie, że nawet w okresie największego oblegania przez wczasowiczów, można znaleźć na plaży miejsca zupełnie ciche i puste. Wystarczy oddalić się kilkaset metrów od głównego wejścia i sprawa załatwiona.
My niestety musieliśmy być w pobliżu tego wejścia, ponieważ nasze dzieci odkryły w tym roku pewien przybytek o nazwie „toi-toi”, który uroczo nazywały „kibelem”. Nie było już opcji zrobienia siku pod wydmami, a chodzenie do „kibela” stało się pewnym zwyczajem, rozpoczynającym się już w momencie rozkładania przeze mnie parawanu. Gdy Remus po raz kolejny przychodził do mnie z prośbą „chcę siku”, to w duszy myślałem sobie „lej do wody, i tak majtki masz mokre”. Ale nie... kulturę trzeba krzewić od najmłodszych lat. No to chodziliśmy. Majka wyganiała mnie, ja ją. Dzieciakom było wszystko jedno... byle tylko pójść i nasycić się widokiem i wonią brei, do której można było po prostu nasikać. Ja wolałem, gdy szła Majka, bo matkę (czy też babcię) z dziećmi wszyscy przepuszczali w kolejce. Ja niestety zawsze musiałem odstać w ogonku z tupiącymi w potrzebie oddania moczu dzieciakami, a wychodząc bywały komentarze typu „niezła brygada tam była”. Nie wiedziałem wówczas, czy mam się uśmiechnąć, spłonąć rumieńcem i poczuć się jak pedofil wychodzący z toalety w towarzystwie trójki chłopców, czy też zabłysnąć jakimś dowcipem. Niestety to Majka jest mistrzynią ciętych i dowcipnych ripost. Ja zanim pomyślę, to już nie warto się odzywać.
Pewnego razu zostaliśmy zagadnięci „myśleliśmy, że tylko u nas taka wielka ekipa”. Na to Majka - „tylko u was jest trochę więcej dorosłych”.

Nie staraliśmy się zatem tłumić w naszych dzieciach ich ekspresyjności, za to bardzo walczyliśmy z przekleństwami. Niestety Ptysie strasznie przeklinają, a Bliźniaki chłoną to jak gąbka. Jeszcze kilka miesięcy temu Romulus z Remusem nie znali pojęcia dupa, czy pipa, a kupa była po prostu kupą. W domu za takie słowa jest wypad (czyli chwilowa izolacja od reszty towarzystwa)... ale co zrobić na plaży? A jeszcze gorzej w restauracji?
Pozostaje tłumaczyć. Tak więc tłumaczyliśmy, licząc na to, że z dwojga złego cała ferajna zacznie lecieć żargonem, którego nikt nie zrozumie. Nawet my dopiero jakiś czas temu zorientowaliśmy się, że pupalacha (w wersji lightowej – apupalaska), to nic innego jak dupa. Ciekawe jest to, że dzieci dużo szybciej niż my,uczą się swojego specyficznego języka.
Chociaż nie zawsze. Pewnego dnia podsłyszałem taką rozmowę między Romulusem, a Remusem:
  • Łapciuszki masz? Co?
  • Łapciuszki masz? Co?
  • Łapciuszki masz? Co?
  • Nie powtarzaj sto razy.
Chyba chodziło o paputki, ale pewności nie mam.
Czasami się cieszę, że nasze dzieci nie mówią jeszcze zbyt wyraźnie, bo zawsze mogę udawać, że ich nie rozumiem, albo że chciały powiedzieć zupełnie coś innego.
Pewnego razu powiedziałem do Remusa „Co tam leży? Czyjeś majtki?” Odpowiedź była krótka, aczkolwiek tak głośna, że wszyscy ją usłyszeli: „tak, Balbina je zasłała”.

Nazywałem nasze dzieci szarańczą, bo czasami odnosiłem wrażenie, że rzeczywiście potrafiłyby zjeść konia z kopytami. Ciągle były głodne i jedząc jeden posiłek, dopytywały kiedy będzie następny. Powtarzaliśmy im na obiedzie, że ziemniaki mogą zostawić, bo najważniejsze jest mięso i surówki. Na niewiele się to zdawało, bo wszyscy zaczynali od zjedzenia ziemniaków. Jednak z biegiem czasu, dzieci ogołacały cały talerz. Nie było więc wymówki, aby nie pójść na lody, czy gofry.



Pogoda w tym roku nie za bardzo nam dopisała, chociaż może to my (dorośli) mamy zbyt duże wymagania. Dzieci były przeszczęśliwe – a przecież o to głównie chodziło. Gdy drugiego dnia wylegliśmy na plażę pod pełną zasłoną chmur, nikt nawet nie pomyślał, aby dzieci smarować kremem. Wieczorem (przy kąpieli) zaczęliśmy śpiewać „jesteś spalona, mówię ci...”. Na szczęście od tego czasu minęło już parę dni, więc ani mama Bliźniaków, ani Ptysi, na spotkaniu z dziećmi nie mówiły o braku odpowiedzialności rodziców zastępczych, a tylko podziwiały piękną opaleniznę swoich pociech.

Wyjeżdżaliśmy trochę zmęczeni... Majka i ja, bo dzieci chętnie zostałyby dłużej. Pożegnaliśmy się z panią Dorotką (z naszego pensjonatu) i panią Kasią (z restauracji) do przyszłego roku. Przyjechaliśmy do domu, zaczęliśmy wspominać. Rzuciłem tak mimochodem „a może jeszcze jeden taki wypad w sierpniu?”.
Już mamy rezerwację.



poniedziałek, 8 lipca 2019

--- Masz wiadomość cz.2



Co słychać u naszych byłych podopiecznych?

Messenger li to, czy wczesny Białasek?






















Zacznę od Messengera, ponieważ nasze ostatnie spotkanie z chłopcem bardzo wpisuje się 
w tytuł tego posta. Pożegnaliśmy się pół roku temu, i jak do tej pory, jest to jedyny powrót dziecka z naszej rodziny do mamy biologicznej. Majka w tym czasie odwiedziła Messengera w jego domu trzy razy. Wprawdzie za każdym razem to ona się wprosiła w gości (pod pretekstem posiadania jakichś rzeczy dla małego), to jednak zawsze była bardzo miło przyjmowana i nigdy nie poczuła się jak intruz. Ja nie widziałem się z chłopcem ani razu, co zapewne było mu zupełnie obojętne... w końcu gdy się rozstawaliśmy, miał zaledwie cztery miesiące. Nie sądziłem, że kiedykolwiek jeszcze go zobaczę. A tu nagle... telefon od mamy. Majka usłyszała w słuchawce pytanie, czy bylibyśmy skłonni zaopiekować się Messengerem przez dwa dni i dwie noce. Mama dziecka razem ze swoim ojcem została zaproszona na wesele i nie za bardzo miała co zrobić ze swoim dziećmi. Starszego synka „upchnęła” u jakiejś znajomej, ale z młodszym miała problem. Nie dociekaliśmy, czy nikt nie chciał się podjąć opieki nad dziesięciomiesięcznym szkrabem, czy też mama nie do końca miała zaufanie do swoich znajomych lub dalszej rodziny. Było nam miło, że do nas to zaufanie miała.
Majka pojechała po chłopca późnym popołudniem. Wszystko było dobrze, dopóki Messenger nie zorientował się, że ma zostawić mamę i pojechać gdzieś z ciotką, którą nie za bardzo pamięta. Było więc trochę łez, ale już w samochodzie chłopak się uspokoił i przez ponad półgodzinną jazdę, nawet lekko zdrzemnął. Najgorsze było, gdy Majka weszła do domu i chłopiec nagle ujrzał mnie. Był taki ryk, że nawet Ptysie i Bliźniaki zaczęły się zastanawiać, czy aby one też nie powinny się mnie bać. Już wiedziałem, że lekko nie będzie. Nawet bez oporów przyjąłem do wiadomości, że na dwie noce mam wypad z naszej sypialni, bo moje miejsce zajmie dużo młodszy model.
Obawiałem się tylko tego, że następnego dnia miałem spędzić z Messengerem całe przedpołudnie. Balbina i chłopcy szli do przedszkola (czego jak dotąd po raz pierwszy żałowałem), a Majka jechała do PCPR-u na posiedzenie zespołu. Jak się następnego dnia okazało, posiedziała sobie dość długo, bo wróciła dopiero na obiad, odbierając po drodze przedszkolaki.
Cofnę się jednak do samego rana. Gdy Majka szykowała naszych „Odkrywców” i „Mądrale”, Messenger jeszcze spał. Niestety nie zdążyła dobrze przekręcić zamka w drzwiach, gdy usłyszałem ciche kwilenie. Odnosiłem wrażenie, jakby chłopiec coraz bardziej zbliżał się do mnie, bo dźwięk stawał się coraz głośniejszy, głośniejszy i głośniejszy. W końcu wziąłem głęboki oddech i wszedłem do sypialni. Mały leżał w mojej pościeli, z wielkimi oczami wlepionymi wprost we mnie. Gdy nie ujrzał spodziewanej mamy, a przynajmniej cioci – zaczął wydzierać się jeszcze bardziej. Zacząłem się zastanawiać, jak powinien się zachować zupełnie obcy facet, będąc sam na sam z zupełnie obcym i wydzierającym się wniebogłosy niemowlakiem. Logika podpowiadała mi, że najwłaściwszym rozwiązaniem byłoby wezwać policję, jednak tę wersję szybko odrzuciłem. Stwierdziłem, że najlepiej jak będę sobą i zajmę się tym, czym w takich sytuacjach jeszcze kilka miesięcy temu bym się zajmował w przypadku Plotki, czy jeszcze wcześniej z samym Messengerem. No ale wówczas on miał tylko niecałe cztery miesiące, więc zapewne nic nie pamięta.
Majka po odwiezieniu maluchów do przedszkola, stwierdziła że ma jeszcze trochę czasu. Doszła jednak do wniosku, że zamiast puścić się w regały, wróci do domu, bo być może potrzebuję wsparcia... albo może bardziej Messenger. Otwierając drzwi, była pewna, że usłyszy rozwrzeszczanego malca w towarzystwie wujka, któremu opadły już wszystkie ręce. A tu niespodzianka...
Nie wiem co było tego przyczyną (na pewno nie zmiana pieluchy), ale w chwili gdy rozpoczęliśmy poranną gimnastykę, jakby stopiły się wszystkie lody. Messenger najpierw przestał płakać, potem zaczął lekko się uśmiechać, aż w końcu rechotał już w głos. Czy zaczął coś sobie przypominać? Podobno niemowlęta mają bardzo dobrą pamięć węchową i głosową (w przeciwieństwie do wzrokowej), która potrafi utrzymać się przez całe życie. W każdym razie od tego momentu wszelkie marudzenia i płacze poszły w niepamięć.
Rozstanie z Messengerem po tych dwóch dniach było dla mnie chyba bardziej smutne, niż gdy pół roku temu Majka odwoziła go do mamy. Cały czas niepokoi mnie pytanie, co będzie dalej? Zgadzam się ze wszystkimi będącymi w temacie, że mama Messengera, jak żadna inna, zasługiwała na to, aby synek do niej wrócił. Gdy przyjeżdżała go odwiedzać, to całe spotkanie poświęcała jemu. Była w niego wpatrzona, zapominając o wszystkim, co dzieje się dookoła. Inne matki często w takich przypadkach siadają obok Majki i zaczynają plotkować, albo się nudzą i wyciągają smartfona lub prowadzą rozmowy przez telefon. Ta była inna. Była opiekuńcza, realizowała wszelkie zalecenia (łącznie z koniecznością porzucenia przemocowego partnera), a przede wszystkim była sobą. Nie próbowała grać, udawać kogoś, kim nie jest. Tyle tylko, że nie do końca jest normalna. Nie potrafi napisać SMS-a, ogarnąć komunikacji miejskiej... jest taką starszą wersją Kapsla. Nad wszystkim panuje dziadek Messengera, który pełni dla niego rolę ojca zastępczego. Chłopiec jest już jego trzecim dzieckiem (i jednocześnie wnukiem) zastępczym.

W przypadku, gdy dzieci są umieszczane w rodzinach adopcyjnych, wiele uwagi przywiązuje się do świadomości dziecka o swoim pochodzeniu. Dzieci te bardzo często chcą dotrzeć do swoich korzeni, odszukać swoich rodziców, a jeszcze częściej rodzeństwo. Bywa, że dzieci adopcyjne nie potrafią sobie radzić ze swoimi emocjami. Czasami pojawia się konflikt lojalnościowy, czasami dzieci tłumią swoje potrzeby i z pozoru sprawiają wrażenie idealnych. Być może jest to jeden z elementów skłaniających co niektórych ku teorii, że dziecku najlepiej jest w rodzinie biologicznej. Dziadek Messengera bardzo dobrze wywiązuje się ze swojej roli (zarówno dziadka, jak też ojca zastępczego). Asystentka rodziny, która od wielu już lat monitoruje całą sytuację, ma o nim jak najlepsze zdanie. A jednak dzieci wychowujące się w takich rodzinach nie zawsze do końca są szczęśliwe. One cały czas mają w świadomości, że ich życie jest bardzo kruche. One wielokrotnie zachowują się przeciwnie, niż dzieci adoptowane... one chcą zapomnieć swoją historię, chcą się wyrwać i zacząć wszystko od początku, na własny rachunek. Tak jest w przypadku dorosłej już siostry Messengera i tak było ze Sztangą, która kiedyś mieszkała razem z nami. Z kolei brat Messengera ma traumę rozstania. Myślę, że zarówno z mamą (która czasami była w jego pobliżu, a czasami nie), jak też z rodzeństwem. Gdy Majka zabierała Messengera, kilka razy się upewniał, pytając „ale na pewno nam go pani odda?”.
W przypadku mamy Messengera, nigdy nie będzie pewności, czy nagle znowu nie zapała jakąś miłością do kolejnego faceta i się nie wyprowadzi. Czy można zmienić swoje podejście do życia mając czterdzieści lat? Do tego dziadek chłopca jest już wiekowy. Jak długo jeszcze da radę opiekować się dziećmi? Jak długo pożyje? A przecież przed Messengerem jeszcze całe życie. Czy jego mama będzie w stanie się nim zaopiekować, gdy zabraknie dziadka? Czy ogarnie kwestie medyczne, edukacyjne? Czy zapanuje nad chłopcem w okresie dojrzewania?
Ta historia trochę przypomina rosyjską ruletkę. Jeden strzał i być może chłopiec znowu będzie musiał zmienić rodzinę.

To, jak wiele może się zmienić w życiu dziecka w sposób nagły, uzmysławia mi historia Białaska. Jeszcze trzy miesiące temu wspominałem o chłopcu. Mama biologiczna po wyjściu z więzienia nadal nie potrafi uporządkować swojego życia, co nie zmienia faktu, że cały czas deklaruje chęć odzyskania chłopca. Niestety mój optymizm, objawiający się tym, że odebranie jej praw rodzicielskich jest tylko kwestią czasu, zaczyna niepokojąco topnieć.
Cios przyszedł ze strony, po której najmniej się tego spodziewałem. Mama biologiczna dostała zielone światło od biegłych z Opiniodawczego Zespołu Sądowych Specjalistów. Nie stwierdzono wprawdzie, że jej kompetencje rodzicielskie w sposób cudowny się naprawiły i można oddać jej syna pod opiekę, ale wniosek był taki, że powinna dostać kolejną szansę. Jest jeszcze młoda i ma prawo błądzić. Uznano, że przecież ma potencjał, może się zapisać na kurs z podnoszenia kompetencji rodzicielskich. A to, że co chwilę zmienia pracę, to... przecież taki mamy rynek. Nie wymagam od psychologów przesadnej wiedzy z zakresu ekonomii, ale nie trzeba być orłem, aby wiedzieć, że pracy (przynajmniej w miejscu zamieszkania mamy) jest w bród. Można wybierać w ofertach, nawet nie mając skończonej żadnej szkoły. Problemem jest to, że trzeba umieć ją utrzymać. Być może byłoby warto zadać sobie pytanie, co jest przyczyną ciągłych zmian, i jak może się to przełożyć na opiekę nad dzieckiem. Może dobrze byłoby się zastanowić, dlaczego nie zagrzała długo miejsca nawet w firmie swojego ojca, który od samego początku deklarował jej pomoc. Stawiał jednak pewne warunki. Nie wiemy jakie, ale jak widać poprzeczka była podniesiona dużo wyżej. Jeżeli sędzina na najbliższej rozprawie podzieli zdanie psychologów, to mama biologiczna Białaska będzie mogła widywać się z synkiem osiem razy w miesiącu oraz mieć prawo go urlopować na kilka dni.
Zacznie się zatem typowa żonglerka dobrem chłopca i może dojść do bezpardonowej walki o dziecko pomiędzy mamą biologiczną, a mamą zastępczą (która tylko czeka, aby móc Białaska adoptować). My w tej rozgrywce z pewnością będziemy po stronie Ani (czyli mamy zastępczej). Będzie ona mogła liczyć nie tylko na nasze wsparcie, ale również pewne sugestie. W chwili obecnej mama biologiczna się stara, wymyślając dla syna rozmaite atrakcje po drugiej stronie miasta. Mama zastępcza jedzie więc ponad godzinę na spotkanie. Chłopiec bardzo lubi swoją mamę biologiczną, bo kojarzy mu się ona z czymś przyjemnym. Gdy jednak zaczyna być zmęczony i marudny, to mama przybija piątkę i mówi „to nara do przyszłego razu”. Kolejna godzina powrotu nie jest więc już tak przyjemna.
Jakie rady mamy dla Ani?
Przede wszystkim powinna opisywać dokładnie każdą sytuację, każde spotkanie, każdą rozmowę telefoniczną, czy wiadomość tekstową. Taki dziennik w oczach sądu uwiarygodnia rodzinę zastępczą i daje podstawę do wysnuwania pewnych wniosków. Można w ten sposób choćby określić, w jaki sposób zmienia się aktywność mamy (na przykład wzrost zainteresowania przed rozprawą lub badaniem więzi).
Ania nie powinna przystawać na propozycje mamy dotyczące miejsca spotkań. To mama ma być atrakcją dla dziecka, a nie ciekawe otoczenie i prezenty, które przynosi. Przecież codzienne życie nie polega na wiecznym spędzaniu czasu w wesołym miasteczku, ogrodzie zoologicznym, czy klubie malucha. Dlatego to rodzic zastępczy określa termin i miejsce, odpowiednio argumentując swoją decyzję. Nie jest to trudne, wystarczy powiedzieć, że chłopiec źle znosi dłuższą podróż samochodem. Mama zastępcza określa też czas przeznaczony na każde spotkanie (sądy najczęściej wyznaczają tylko ich ilość). Z własnych doświadczeń możemy podpowiedzieć, że spotkanie nie powinno przekraczać dwóch godzin. Przy dłuższym już wszyscy zaczynają się nudzić. Jeżeli mama biologiczna będzie się upierała co do lokalizacji, to można powiedzieć, że czas dowiezienia dziecka w określone miejsce przez rodzica zastępczego wlicza się do tych dwóch godzin. To rodzic biologiczny ma się starać i wykazywać dobrą wolę. Jeżeli mu się nie podoba, może złożyć odpowiedni wniosek do sądu. W zależności od odpowiedzi, postępowanie będzie trzeba na bieżąco modyfikować.
Ania powinna też trzymać się twardo ustalonego harmonogramu. Jeżeli mama biologiczna z jakichś powodów odwołuje wizytę, to nie jest ona przekładana, tylko zwyczajnie wypada.
Mama musi też mieć do czynienia z sytuacjami, w których dziecko nie jest idealne. Czasami jest zmęczone, czasami ma ochotę na coś, czego mama nawet nie jest w stanie się domyślić. I nawet nie chodzi o to, aby nie powiedzieć jej, że chłopiec musi mieć pieroga przekrojonego wzdłuż, a nie w poprzek, ale o to aby poznać jej reakcje na rozmaite sytuacje. Jeżeli sąd wyrazi zgodę na urlopowanie (w orzeczeniu najczęściej jest dodawane sformułowanie, że za zgodą rodziny zastępczej), to nie warto się przed tym bronić. Niech mama pobędzie z synem dzień, czy dwa. Niech jej aktualny partner zrozumie, co będzie oznaczało odzyskanie dziecka przez jego dziewczynę.

Wszystko, o czym powyżej napisałem, ma służyć budowaniu wizerunku mamy biologicznej, na podstawie którego, sąd będzie musiał wydać jakąś decyzję. Niestety czasami stosowane metody są bardzo brutalne, bo dziecko staje się narzędziem. Staje się przedmiotem, a nie podmiotem.

Czy cel uświęca środki? To Ania musi podjąć decyzję, na ile chce chronić Białaska w tej chwili. Zawsze może powiedzieć, że chłopiec nie jest gotowy na spędzenie choćby jednej nocy w obcym domu z niemniej obcymi sobie osobami. W zasadzie wystarczyłoby oprzeć się na fakcie, że Białasek zupełnie nie zna faceta mamy. Nie wiadomo też jak reagowałby na mamę biologiczną w miejscu, gdzie nie byłoby Ani. Bo to ona jest jego mamą i do niej tak właśnie się zwraca. Za to mama biologiczna jest tylko ciocią zapewniającą mu rozmaite atrakcje i wali jej „na ty”. Jest to skomplikowane, prawda?

Można spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chłopiec po ponad dwóch latach mieszkania w rodzinie, która jest dla niego jedyną rodziną, którą pamięta, i z którą się utożsamia – dałby emocjonalnie radę zamieszkać ze swoją mamą biologiczną? Wydaje mi się, że tak. Przy wdrożeniu w życie odpowiedniego procesu, rozłożonego w czasie i przy dobrej woli obu stron -zdecydowanie tak. Pytanie tylko, czy należy do tego dążyć, w imię zasady, że zawsze najlepsza jest rodzina biologiczna. Tutaj odpowiem – zdecydowanie nie.
Pamiętam jeszcze mamę biologiczną Białaska z czasu, gdy chłopiec mieszkał w naszej rodzinie. Pamiętam jej wzloty i upadki. Pamiętam jak potrafiła zniknąć na kilka tygodni, by pojawić się jako idealna mama, która nie może wytrzymać kilku dni bez zobaczenia synka. Pamiętam jak odwróciła się od niej cała rodzina, gdy odrzucała wszystkie wyciągane do niej ręce. Na końcu nikt nie chciał jej już wspierać, nikt nie zdecydował się na pozostanie rodziną zastępczą dla chłopca, chociaż takie możliwości też były brane pod uwagę.

Czy od tego czasu coś się zmieniło? Nie za bardzo wierzę w socjalizacyjną funkcję zakładów karnych. Nie za bardzo wierzę w zmiany oparte tylko na chceniu. Mama chłopca tak naprawdę nie zna dzieci. Idealizuje swojego syna, bo spotykają się w sytuacjach komfortowych dla obu stron. Jeżeli podniesie swoje kompetencje rodzicielskie poprzez nieopuszczanie zajęć, na które zostanie skierowana (a z pewnością potrafi na krótki czas się zmobilizować), to decyzja sądu może być różna. Trzeba zatem zrobić wszystko, aby pokazać sądowi jej prawdziwe oblicze... zwłaszcza, że ta potyczka nie jest równa. Mamę biologiczną wspiera asystent rodziny i prawnik (chociaż tego drugiego nie jestem pewny). Ich zadaniem jest „naprawienie” mamy, udowodnienie tego przed sądem i przywrócenie jej pełnych praw do opiekowania się synem. Wtedy zostanie odtrąbiony sukces.

Chciałem dzisiaj opisać jeszcze co słychać u Plotki, Sasetki i Maludy, Kapsla, Gacka...
Może następnym razem.
Historia Białaska od jakiegoś czasu nie daje mi spokoju i powoduje, że dokonuję ponownej analizy i oceny niektórych znanych mi wydarzeń. Kiedyś na jednym z forów  rozpocząłem dyskusję na temat sensu adopcji poprzez rodzinę zastępczą. Zdania były bardzo podzielone. Jedni uważali, że jest to alternatywna droga do adopcji, inni – że jest to jej obchodzenie i wciskanie się w kolejkę. Wówczas byłem raczej zwolennikiem pierwszej opcji, bo przecież umieszczając dziecko w rodzinie zastępczej z motywacją adopcyjną, ogranicza mu się kolejną przesiadkę z jednej rodziny do kolejnej. W tej chwili mam coraz bardziej mieszane uczucia. Czasami się zastanawiam, jak funkcjonuje dziecko, które musi się zmierzyć z niepewnością i lękiem swoich rodziców zastępczych, pojawiających się w obliczu możliwości powrotu do rodziny biologicznej. Mama Białaska sprawia wrażenie osoby bardzo opanowanej. Nie wiadomo, czy chłopiec ma takie same odczucia, a jeżeli nie, to jakie ma to przełożenie na jego zdrowie psychiczne.

Wspominałem jakiś czas temu o rodzicach, którzy bardzo chcieli zostać rodzicami dla naszych bliźniaków... najpierw zastępczymi, ale docelowo adopcyjnymi. Nie byli jednak gotowi na rozstanie, na porażkę... chociaż deklarowali, że są. W tej chwili zostali rodzicami dla innego chłopca – o bardziej przewidywalnej przyszłości. Reszta się nie zmieniła. Jak postąpią, gdy jakimś trafem znajdą się w sytuacji Ani?

Kim właściwie są rodzice zastępczy z motywacją adopcyjną? Czym różnią się od tych wybierających tradycyjną drogę do adopcji? Samo szkolenie i materiał, z którym trzeba się zapoznać, są raczej zbliżone. Zdecydowanie krótszy jest czas oczekiwania na dziecko, nieco niższe wymagania (choćby wiek, staż małżeński i konieczność bycia w związku)... ale też ogromne ryzyko. Czy warto je podejmować?

Zawsze interesowało mnie pytanie o motywacje, zarówno jeżeli chodzi o rodziców adopcyjnych jak też zastępczych. „Pragnę mieć dziecko”, „czuję taką potrzebę”, „nie potrafię żyć bez dziecka” - dla obu tych grup rodzin, są to błędne odpowiedzi, chociaż jakże normalne w przypadku osób zakładających rodzinę i myślących o dziecku biologicznym. Majka też na samym początku naszego związku (kiedy jeszcze nie byliśmy małżeństwem) mówiła, że chciałaby już być mamą, później że chciałaby już być babcią. Raczej jest to wewnętrzna potrzeba (a nawet egoizm), niż dojrzała decyzja (zwłaszcza w przypadku babci). W tej chwili jej potrzeby posiadania małego dziecka, zostały zaspokojone (a przynajmniej zamortyzowane) opieką nad dziećmi zastępczymi.

Jakie więc były nasze motywacje jako kandydatów na rodziców zastępczych? Wyzwanie, pasja, nadanie naszemu życiu większego sensu, czerpanie radości z wyprowadzenia dziecka z rozmaitych zaburzeń. Nie wiem, czy były to odpowiedzi pożądane, bo przecież trudno tutaj doszukiwać się choć krztyny altruizmu.
Dlaczego więc rodzice, którzy chcą adoptować dziecko, mają mówić że traktują przysposobienie jak misję, posłannictwo, poświęcenie? Tylko dlatego, że będą musieli zmierzyć się z historią swojego dziecka?

Wrócę jednak do prawdziwych motywacji rodziców wybierających drogę do adopcji poprzez pieczę zastępczą. Czasami nie są one tak oczywiste jak w przypadku mamy zastępczej Białaska, która jako osoba samotna nie miałaby większych szans na tradycyjną adopcję. Nam się jeszcze tacy rodzice nie zdarzyli (i mam nadzieję, że można ich porównać do kropli w morzu), ale bywają przypadki bardzo cynicznego podejścia do sprawy. W przypadku pieczy zastępczej, nie ma zakazu zobaczenia wcześniej dziecka, zapoznania się z nim, a nawet spotykania przez jakiś czas. Lecz nie to jest takie bulwersujące. Zdarzają się rodzice, którzy wybierają tę drogę, ponieważ doskonale wiedzą, iż w przypadku gdy nie zaiskrzy, to rodzinę zastępczą dużo łatwiej jest rozwiązać.