piątek, 28 lipca 2017

KAPSEL na wakacjach.

Zmotywowani udanym wyjazdem nad morze w ubiegłym roku, postanowiliśmy całą operację powtórzyć również tego roku. Wprawdzie obsada naszych dzieci zastępczych była już zupełnie inna, to jednak ilościowo wszystko pasowało – trzy sztuki.

Sasetka, pójdziemy do wody?
Na dobrą sprawę, gdyby nie Kapsel, to byłyby to nudne wakacje i za bardzo nie miałbym o czym napisać. Sasetka i Maruda są grzecznymi dziećmi, jakich większość nad morzem (… no może prawie większość). Dziewczynka chodzi za rączkę, chłopiec jeździ w wózku. Ten drugi posadzony na plaży, potrafi godzinami przerzucać piasek z jednej kupki na drugą. Ta pierwsza wprawdzie jest dużo bardziej odważna i czasami oddali się na odległość kilku metrów (również wchodząc do wody), to jednak jest bardzo posłuszna. Za to Kapsel … chyba tylko cud spowodował, że nie zagubił nam się na plaży.

Dla mnie było to bardzo ciekawe doświadczenie, ponieważ po raz pierwszy przebywałem z chłopcem przez prawie tydzień, non-stop. A dokładniej mówiąc, przez 24 godziny na dobę, ponieważ spaliśmy w jednym pokoju. Miałem więc okazję przyjrzeć się również jego zachowaniom nocnym i porannym. Przed wyjazdem, zastanawiałem się, jak bardzo zmęczony wrócę po tych wakacjach. A tu niespodzianka, bardzo miło wspominam spędzony razem czas. 


Dochodzę do wniosku, że w przypadku chłopca, jedynym i wystarczającym warunkiem jest akceptacja go takim, jakim jest. Nad ranem Kapsel śpiewał, ziewał, mówił do siebie, udawał karetkę pogotowia, szczekał, podnosił i opuszczał rolety, przestawiał meble … czasami na chwilę zajął się jakąś zabawką. Ja udawałem, że śpię (chociaż czasami zdarzało mi się faktycznie na jakiś czas przysnąć), bo wiedziałem, że jak tylko wstanę ... to dopiero się zacznie. Mogę więc z czystym sumieniem stwierdzić, że chłopak dbał o mój sen i w swojej ocenie pozwalał mi się wyspać.

Kapsel przez cały czas zadawał tysiące bezsensownych i powtarzających się pytań, na przykład przy obiedzie:„czy teraz jest rano?”, albo ciekawe pytanie: „dzisiaj jest słońce, … a czy jutro wyjeżdżamy?”. Być może czuł jakąś wewnętrzną potrzebę komunikowania się z nami w ten sposób, lub też stosował skróty myślowe, których my nie rozumiemy.
Stwierdziłem, że z uporem maniaka, będę mu odpowiadał (zupełnie się nie irytując). Nie wiem tylko, czy tą metodę wakacyjną można przenieść do naszego szarego, codziennego życia, w którym mimo wszystko, chcemy go czegoś nauczyć. A może właśnie nie powinniśmy go niczego uczyć? Ostatnio spotkaliśmy osobę, która jest pedagogiem specjalnym i na co dzień ma do czynienia z dziećmi pokroju Kapsla. Stwierdziła, że naszym zadaniem jest dać mu poczucie bezpieczeństwa, ciepła. Od nauczania jest przedszkole, logopeda, zajęcia z integracji sensorycznej. Układając puzzle z Majką, powinien mieć poczucie, że jest to zabawa. Teraz cały czas ma świadomość, że jest oceniany. Abstrahując już od tych konkretnych puzzli, chłopak ciągle upewnia się, czy dopasował właściwy kawałek do całej układanki. Gdy mówi, że coś jest zielone, to widzę w jego oczach, że obawia się, że to jednak nie jest zielone. Majka zrobiła kiedyś dość brutalny eksperyment. Powiedziała Kapslowi, że będzie mógł zjeść tyle truskawek, do ilu policzy. Za pierwszym razem doliczył do trzech. Za drugim … też tylko do trzech. Ostatecznie udała, że to był żart, więc zjadł całą miseczkę (jak inne dzieci), jednak ta sytuacja uzmysłowiła nam, że w jego przypadku, chcieć wcale nie oznacza móc.

Ponieważ Kapsel już dzień przed wyjazdem nad morze ciągle dopytywał, czy będziemy tam (na wakacjach) spać, zrobiłem sobie ciekawe doświadczenie, licząc ile razy zada to samo pytanie w dniu wyjazdu. Od momentu wejścia do samochodu, do czasu wieczornej kąpieli, było to 18 razy (prawdopodobnie było jeszcze kilka pytań, które zadał Majce, a ja tego nie słyszałem). Za każdym razem, ze stoickim spokojem, odpowiadałem: „tak, będziemy tam spać”.
W drodze na plażę (było to około 400 metrów), średnio 5 razy zadawał pytanie: „Czy idziemy nad morze?” Dotychczas miałem wrażenie, że odpowiadając Kapslowi po raz setny na jakieś pytanie, robię z siebie idiotę. Wydawało mi się, że on doskonale zna odpowiedź na zadane pytanie, tylko jakaś wewnętrzna siła każe mu to pytanie zadać ponownie. Teraz wydaje mi się, że chłopak pyta, bo tego nie pamięta. Kapsel zwyczajnie ma krótką pamięć … i to bardzo krótką.

Wujek! Będziemy tutaj spać?
Jednego dnia szliśmy z plaży na obiad. Każdy zastanawiał się, na co tym razem ma ochotę. Nawet trzyletnia Sasetka stwierdziła, że chce „schabowego”, a półtoraroczny Maruda powiedział „ooooo!” (nie znamy się jeszcze na tyle, aby zrozumieć, co miał na myśli, ale swoje zdanie wyraził).
Kapsel również się opowiedział – stwierdził, że zje schabowego. Pięć minut później zapytał „dokąd idziemy?”. Uzyskawszy odpowiedź, że na obiad, zapytał „a co będzie?” Na zadane pytanie: „a co wybrałeś przed chwilą?”, odpowiedział również pytaniem: „gofry?”. Po krótkiej konwersacji, ostatecznie potwierdził, że nadal chce schabowego. Jednak gdy na stół „wjechał” schabowy i mielone, stwierdził że przecież on chciał mielone. Niestety miał pecha, bo tego dnia mielone było moim wymarzonym daniem, musiał więc zadowolić się schabowym.
Wracając z obiadu, stwierdził że teraz idziemy na krewetki. Pomyślałem sobie ... dobrze, że na krewetki, a nie na ośmiorniczki, ale dla pewności zapytałem: „a co to są krewetki?”. Odpowiedział, że to takie coś, co ma czapeczkę i ogonek. Ostatecznie zaprowadził nas na gofry. Czapeczkę i ogonek zapamiętał z logo firmy, ale skąd słowo „krewetki”?

Kolejnym przykładem krótkiej pamięci, jest sytuacja gdy szliśmy brzegiem morza i Kapsel widząc molo zapytał, czy tam pójdziemy. Odpowiedzieliśmy, że nie tylko wyjdziemy na molo, ale również pójdziemy na lody. Minęły może dwie, albo trzy minuty, gdy doszliśmy do poziomu schodów. Kapsel już zapomniał, że mieliśmy wyjść i szedł dalej.
Zjedliśmy lody i zapytałem chłopca, czy wraca ze mną i Sasetką wzdłuż plaży, czy z Majką i Marudą przez las. Stwierdził, że pójdzie przez las. Po kilku minutach zaczął opowiadać co będzie robił, gdy będziemy wracać brzegiem morza. On nie zmienił zdania, on był przekonany, że zawsze chciał wracać plażą.
A gdzie ta bita śmietana?

Albo kolejna ciekawa sytuacja, gdy chłopiec bardzo chciał pójść na molo. Wprawdzie Majka pojechała już lasem z Marudą, a my razem z Sasetką wyszliśmy na plażę ponad kilometr za molo, to stwierdziłem, że skoro tak bardzo chce, to się cofniemy (zwłaszcza, że widziałem, iż Sasetka ma jeszcze spory zasób sił).




Spacerujemy więc sobie po tym molo, gdy nagle Kapsel zadaje pytanie:
  • A kiedy pójdziemy na molo?
  • Właśnie jesteśmy na molo.
  • Ale ja chciałem takie z bitą śmietaną.
Chłopiec poznał szereg nowych słów, jednak prawie tydzień zajęło mu rozróżnienie gofra od molo, a na parawan do dzisiaj mówi „szpadle”. Natomiast doskonale wie, co to wózek widłowy, podnośnik hydrauliczny. Bezbłędnie wskazuje i nazywa koparkę, lawetę. Odróżnia skuter wodny od motorówki. Wie też jak wygląda kuter, lecz cały czas mówi, że płyną „skutery” i „kutery”, chociaż w tym ostatnim przypadku, logiki nie można mu odmówić.
Czasami się zastanawiam, czy chłopak nie ma jakieś formy Zespołu Aspergera, mimo że nigdy żaden specjalista nie zwrócił uwagi na taką możliwość. Większość twierdzi, że chłopak jest opóźniony w rozwoju i stąd wynika jego niefrasobliwość (ot, taki siedmiolatek z umysłem czterolatka). Nasza fizjoterapeutka nawet uważa, że biorąc pod uwagę jego trudny poród, to i tak dobrze, że jest sprawny fizycznie i jako tako myśli.
Odpowiadamy mu więc na jego pytania, starając się wcześniej motywować go do poszperania w swojej pamięci, mówiąc dla przykładu „przypomnij sobie... przed chwilą zadałeś już to pytanie?” - czasami sobie przypomni. Chociaż Kapsel często pyta o coś, co naszym zdaniem zupełnie do niczego mu się nie przyda. Na przykład na wakacjach, co chwilę pytał, która jest godzina, choć nie zna się na zegarku, a nawet myli pory dnia. Rano, wieczór, noc – dla niego są to nadal pojęcia niezrozumiałe.

Cały czas staramy się tłumaczyć Kapslowi, że nie ma zagadywać obcych ludzi. Jest to trochę walka z wiatrakami, bo ci ludzie odbierają jego zainteresowanie bardzo pozytywnie i z uśmiechem.
Każdemu mówi „dzień dobry”. Któregoś dnia powiedział do przypadkowego mężczyzny „dzień dobry, ale ma pan fajny samochód”. Zwróciliśmy Kapslowi uwagę, że nie zna pana, a pan na to, że przecież właśnie się poznali.
W większości przypadków jego zaczepki są zbywane uśmiechem, lub krótką odpowiedzią. Bywa jednak, że niektórzy wdają się z nim w pogawędkę, co niestety dla Kapsla jest przysłowiową „wodą na młyn”. Jednak zdarzają się sytuacje, gdy obcy ludzie go irytują i sam kończy dyskusję.
Próbował któregoś dnia przedstawić swoje rodzeństwo zastępcze.
Aby to dobrze zobrazować, muszę uchylić rąbka tajemnicy, wyjawiając że Maruda to Jerzy.
Kapsel mówił do jakiegoś przypadkowo spotkanego faceta, że to jest Sasetka, a to Julek (Kapsel nie wymawia „r”). Ten chcąc być miłym, powiedział: „cześć Julek”. Kapsel na to : „nie Julek, tylko Julek”. I tak przez chwilę się przekomarzali, aż w końcu chłopak sobie odpuścił dalszą konwersację, stwierdzając zapewne niski poziom intelektualny swojego rozmówcy.

Jednak Kapsel najbardziej lubi się droczyć z trzyipółletnią Sasetką. Być może wynika to z tego, że w zabawach, w których należy wykazać się dobrą pamięcią i logiką, w większości przypadków ma z nią małe szanse.

Jak mam się z tym nie przewracać?
Niestety na wyposażeniu naszego domu (nad morzem) była hulajnoga. Tak więc każdą chwilę, którą spędzaliśmy w naszym ogrodzie (bo i coś takiego też mieliśmy na „wyposażeniu”), wykorzystywał na jeżdżenie alejkami i krzyczenie do Sasetki: „Nigdy mnie nie dogooonisz !!!”. Akurat w tym przypadku miał rację, bo dziewczynka jeszcze nie potrafi stanąć z nim w szranki w tej dyscyplinie.
Jednak najciekawsze były chwile spędzane w wiacie ogrodowej, tuż po kolacji. Bardzo przypominały mi one scenę z filmu „Szczęki”, w której Quint i Matt Hooper, przechwalali się, który z nich ma większe obrażenia po spotkaniu z rekinami. U nas było dokładnie tak samo: „a ja mam tutaj guza”, „a ja tutaj ból”, „a mnie boli ten siniak”, „a zobacz tą ranę”, „a ja tutaj mam plaster”, „a mnie boli ręka” i tak dalej. W tej rywalizacji, Kapsel zawsze był górą. Ilość odniesionych przez niego obrażeń mogłaby niejedną osobę skłonić do zadania sobie pytania, czy przypadkiem ktoś nie stosuje wobec niego przemocy fizycznej. Niestety chłopak przewraca się kilka razy dziennie (również idąc prostą drogą). Na szczęście szybko wstaje, otrzepuje się i mówi: „nic się nie stało”. Potrafi rzucić kamieniem do morza w taki sposób, że sam dostanie nim w głowę, albo nabije sobie guza niesioną przez siebie kłodą drewna.


Z tego względu Kapsel musiał być na plaży pod ciągłą obserwacją i niestety musieliśmy stosować szereg zakazów, jak choćby rzucanie kamieniami do morza bez naszej wyraźnej zgody (ponieważ chłopiec skupiał się tylko na samym fakcie rzucania i jednoczesna ocena, czy przypadkiem jakaś osoba nie jest w zasięgu jego rzutu, już go przerastała).
Chłopak nawet jeżeli nie oddalał się od nas na odległość kilkunastu metrów, to potrafił niespodziewanie przynieść jakąś piłkę, albo jeden sandał. Zawsze miał odnieść znalezisko w miejsce, z którego je zabrał – ale czy faktycznie było to „to miejsce”?.

Na szczęście większych strat materialnych nie mieliśmy. Wprawdzie połamał wanienkę, w której się kąpał oraz wróciliśmy mniej więcej z połową zabawek, którą przywieźliśmy, to zgodnie z Majką stwierdziliśmy, że liczyliśmy się z koniecznością pokrycia większych kosztów (zwłaszcza dotyczących wyposażenia domku, w którym mieszkaliśmy).
Wanienka była już stara, a brak sporej ilości zabawek spowodował, że mieliśmy trochę więcej miejsca w bagażniku. Najbardziej nas śmieszyło, jak Kapsel próbował tłumaczyć zaginięcie takiej, czy innej rzeczy. Zawsze mówił, że zabawki „zniknęły”, albo że Sasetka zakopała je w piasku. W pewnym sensie mówił prawdę. Sami widzieliśmy jak część z nich pochłonęło morze, a kilka znaleźliśmy za płotem sąsiada.
Znowu zniknęła łopatka?

Pewnego dnia wracaliśmy z plaży i przejechała obok nas na sygnale policja i karetka pogotowia.
  • Może ktoś się utopił – stwierdziłem.
  • Albo tylko jakaś stłuczka na jezdni – dodała Majka.
  • A może ktoś się pokłócił – skomentował Kapsel.
Cóż, każdy ma własne doświadczenia.

Miałem jeszcze w planie opisać dzisiaj aktualną sytuację chłopca w jego drodze do adopcji, jednak zostawię ten wpis na następny raz.
Niech ten artykuł pozostanie zbiorem anegdot i opisów zachowań Kapsla, które wzbudzają uśmieszek. My teraz też już się z tego śmiejemy. Pewnie dlatego, że jesteśmy tylko na chwilę, nawet jeżeli ta chwila będzie trwała może jeszcze trzy lata.






wtorek, 18 lipca 2017

--- Majka jest mikrochimerą!

Wyjazd na wakacje sprawia, że mając trochę więcej czasu niż zazwyczaj, wieczorami buszuję sobie po internecie (tak zupełnie dla przyjemności). Czasami trafiam na niewiele warte artykuły, ale często coś szczególnie przykuje moją uwagę. Tym razem dowiedziałem się, że Majka jest mikrochimerą. Na szczęście tylko „mikro”, bo gdyby była prawdziwą chimerą, to przynajmniej w połowie byłaby kozą.
Mikrochimeryzm polega na obecności w danym organizmie, niewielkiej liczby komórek, różniących się genetycznie od komórek gospodarza. W świecie zwierząt i roślin jest to zjawisko występujące dość często. W przypadku człowieka, mikrochimerami są głównie kobiety, ale również część populacji męskiej. Pewną wymuszoną formą mikrochimer, są osoby po przeszczepach albo transfuzji krwi. Jednak większość osób posiada w swoim ciele fragmenty obcego DNA, które znalazły się w ich organizmie w sposób zupełnie naturalny.
Już od dawna (końca XIX wieku) było wiadomo, że kobieta w czasie ciąży przekazuje swój materiał genetyczny dziecku. Jednak przez długi czas (aż do lat 90-tych XX wieku) tajemnicą było, że również dziecko wysyła swoje komórki do organizmu matki. Początkowo sądzono, że chodzi tylko o chłopców. Jednak okazało się, że zwyczajnie łatwiej było odnaleźć odmienne komórki zawierające chromosom Y. Tak więc, kobieta posiada w swoim organizmie pewną ilość komórek wszystkich swoich dzieci (również tych, które na wczesnym etapie ciąży zostały poronione).
Na dobrą sprawę „obce” komórki są zwalczane przez układ odpornościowy organizmu, jednak z jakichś powodów, część z nich pozostaje … i to pozostaje na długo – nawet kilkadziesiąt lat. Być może organizm w jakiś sposób się do nich przyzwyczaja, a nawet dochodzi do wniosku, że są one dla niego korzystne. Wykazano bowiem pewien pozytywny wpływ na organizm gospodarza. Czytałem o przypadku, gdy chora wątroba matki, została „cudownie” zregenerowana. Okazało się, że w większości składała się z „obcych” komórek dziecka danej kobiety. Niestety trzeba się też liczyć z negatywnym oddziaływaniem na organizm, co może prowadzić do pojawienia się chorób, które bez istnienia komórek z innym DNA, zwyczajnie by nie zaistniały. Na dobrą sprawę wszystko jest jeszcze na etapie badań i spekulacji (chociaż może nie dotarłem do najnowszych opracowań). Z wyczytanych informacji wynika, że „obce” komórki chronią przed chorobą Alzheimera i rakiem piersi, ale z kolei mogą się przyczyniać do rozwoju nowotworu jelita grubego.
Wszystkie nie swoje komórki można spotkać niemal w każdym narządzie. Chociaż nie jest ich dużo (aczkolwiek dla mnie 1:1000 to jest bardzo dużo), to jednak występują nie tylko we krwi, ale również wątrobie, nerkach, sercu, a nawet mózgu.
Dlaczego te badania tak bardzo interesowały naukowców (poza czystą ciekawością)? Przede wszystkim chodziło o możliwość prowadzenia nieinwazyjnych badań prenatalnych, które aktualnie już się wykonuje. Wystarczy pobrać próbkę krwi matki, wyizolować fragmenty komórek z obcym DNA i wykryć ewentualne najczęstsze zaburzenia chromosomowe płodu.
Zastanawiałem się, skąd wiadomo, że dana komórka jest akurat komórką dziecka, z którym aktualnie kobieta jest w ciąży (a nie na przykład dziecka z poprzedniej ciąży). Okazuje się, że materiał genetyczny płodu zawarty w krwi matki, może stanowić aż do 20% całego wolnego DNA. Trudno więc się pomylić.

Ale to jeszcze nie wszystko. A właściwie najciekawsze mam do opisania. Kilka lat temu zostały przeprowadzone kolejne badania, których celem było określenie hipotetycznego wpływu potomków płci męskiej, na pewne predyspozycje do chorób neurologicznych występujących głównie u mężczyzn. Tym razem były to pośmiertne badania mózgu. Okazało się, że również kobiety, które nie rodziły chłopców, też miały obce komórki z chromosomem Y. Odsetek przypadków był na tyle duży, że wątpliwe było postawienie tezy, iż kobiety te w swoim życiu poroniły lub dokonały aborcji chłopca, czy też same w życiu płodowym wchłonęły brata bliźniaka. Do tego ten materiał genetyczny często nie pochodził od jednej osoby. W każdym razie, wnioskiem z tych badań było podobno również to, że mikrochimerą można zostać także poprzez spermę.
Jeżeli tak jest faktycznie, to Majka cały czas ma mnie w swojej głowie (a dokładniej w mózgu).

Myślę, że naukowcy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa w temacie mikrochimeryzmu. Nigdzie tego nie znalazłem, ale zacząłem się zastanawiać, że skoro potwierdzono pewien wpływ obcych komórek na rozwój lub hamowanie niektórych chorób, to być może te, które są obecne w mózgu, mają jakiś wpływ na osobowość, albo postrzeganie pewnych rzeczy.
Już nieraz w swoim życiu spotykałem się z przykładami osób, którym po przeszczepie lub transfuzji krwi, w jakiejś mierze zmieniał się charakter. Prawdę mówiąc, opowieści te wkładałem między bajki – a może niesłusznie.
Albo to, że małżonkowie się do siebie upodabniają ... Samego faktu nie podważam, bo widzę to nie tylko po sobie, ale również obserwując wiele znanych mi par. Zawsze jednak sądziłem, że przyczyną jest wspólnie spędzany czas, wspólne plany, marzenia, dążenie do określonych celów. A może prawda jest o wiele bardziej tragiczna? Może Majka powoli staje się mną?

Mam nadzieję, że tak nie jest, chociaż czytałem o dużo bardziej abstrakcyjnych wnioskach.
Okazuje się, że te badania naukowe potwierdzają teorię o Niepokalanym Poczęciu i Wniebowstąpieniu Maryi. Bo przecież, skoro komórki Jezusa znajdowały się w jej ciele, to nie po to, aby zostały sprofanowane obecnością komórek Józefa, no i … siłą rzeczy musiały pójść do nieba.

Ciekawe, prawda?


środa, 12 lipca 2017

--- Historia jednego komentarza.

Wprawdzie pod moimi postami nie ma zbyt wielu komentarzy, to jednak bardzo się cieszę, że często pojawiają się „perełki”. Są to wpisy najczęściej bardzo merytoryczne i rozbudowane, które z pewnością zabrały ich autorom sporo czasu. A jednak zechcieli się podzielić swoimi spostrzeżeniami.

Ostatni komentarz, który za chwilę przytoczę, spowodował swego rodzaju „burzę mózgów”. Zwłaszcza Majki i moją, ale nie tylko.
Żeby nie „gadać po próżnicy”, zacznę może od tego tekstu:

powiem uczciwie, że kontynuacja spotkań z RZ w sytuacji, w której dziecko przebywało w niej na tyle długo (lub z taką jakością kontaktu), że wykształciła się silna więź, jest dla mnie oczywistą sprawą. Trudno mi nawet przyjąć, że to mogłoby być przedmiotem większych rozkmin, bo jest tak naturalne i z ludzkiego punktu widzenia, i też z punktu widzenia literatury. Problemem czy raczej niewiadomą to mogą być tu rodzice adopcyjni, ale to jest jeszcze inna sprawa i moim zdaniem to kolejny słaby punkt systemu. Z jednej strony rozumiem ich narracje, że 'wreszcie weźmiemy nasze dziecko do prawdziwego domu" itd., ale z drugiej strony ktoś (konkretnie: pracownicy OA, którzy mają przygotowanie pedagogiczne i psychologiczne) powinien temu zdecydowanie dawać odpór i pokazywac, jakie mogą być koszty szybkiego przejścia.
Ucinanie nożem jedynej stabilnej i bezpiecznej relacji emocjonalnej, jaką dzieci zdązyły zbudować, jest zwyczajnym okrucieństwem, nawet jesli jest podejmowane w dobrej wierze. I nie zdziwiłabym się, gdyby jej konsekwencją było wyhodowanie porządnego RADu, a lepszym scenariuszu - poważnych problemów adaptacyjnych, które oczywiście nie wylezą po dwóch miesiącach, tylko będą się ciągnąć latami, przy czym z dużym prawdopodobieństwem nikt tu nie doda dwóch do dwóch, tylko będzie szukać przyczyn gdzie indziej. I błędnie. Dzieci nie są przedmiotami, które się przenosi z dobrego do lepszego, tylko po prostu są porzucane kolejny raz, sorry. I żaden nowy pokój, nowa mama i morze miłości nie zmienią tego, co czuje mały człowiek - dezorientacja, odrzucenie, przerwanie.
Analogicznie nie mam wątpliwości, że szybka rewizyta jest w interesie i dziecka, i jego nowej rodziny. To jest moment, w którym dorośli muszą (ok, powinni, bo niestety nikt nic nie musi) zrobić sobie porządne ćwiczenie z wejścia w perspektywę dziecka i poczucia jego emocji, a te są trudne i stoją w poprzek własnych wizji, jak to w momencie wejścia do nowego domu świat zaczyna się układać, buduje się miłość i zamykamy się na zewnętrzny świat, aby nam nie przeszkadzał. No niestety to tak nie działa, nawet jeśli powiedzenie tego głośno może być ciosem w miłość własną rodziców.
A skoro już piszę bez owijania w bawełnę to pociągnę ten trend i napiszę, że szokują mnie bocianowe opowieści z nutą licytacji na to, kto szybciej miał swoje dzieci w domu. "Nasz synek już po tygodniu był z nami - chwali się mama - i choć był mocno związany z RZ to wszystko jest ok". Serio? Z czyjej perspektywy jest ok? Rodzica czy dziecka? I jaka jest czasowa głębia tej perspektywy- pół roku?
Więzi nie da się przenieść, więzi można zbudować z nową osobą. Warunkiem powodzenia jest czas i niezrywanie więzi poprzednich, a raczej stopniowe ich rozluźnianie. Bardzo rozciągnięte w czasie, ze wsparciem albumu ze zdjęciami, z podtrzymywaniem wspomnień. Z szanowaniem historii dziecka. Kiedyś wierzyłam w przeniesienie, dziś nie - i nie z powodu doświadczeń własnych, a cudzych. Mozna sobie zbudować piękną wizję, ona zacznie się chwiać dopiero po latach, jesli ten element nie zostanie dopilnowany. A płatnikami będą rodzice, właśnie ci szczęśliwi, że po tygodniu zabrali dziecko z RZ.
Ostatnie dni spędzilam m.in. na rozmowach z terapeutą, który pracuje z dorosłymi adoptowanymi. I ten motyw porzucenia powraca, czy nam się to podoba czy nie. Nie tego porzucenia pierwotnego, przez rodziców biologicznych, ale tego porzucenia wtórnego, szybkiego ułożenia dziecku życia w nowym domu, bez wrażliwości na to, że robi się w ten sposób wielką krzywdę ukochanemu dziecku.”

Tekst ten zrobił bardzo duże wrażenie na Majce. Na mnie w zasadzie też, chociaż tego rodzaju poglądy są mi bardzo bliskie. Majka napisała e-maila do Sensei (mamy Smerfetki), aby przeczytała ten komentarz i w jakiś sposób się do niego odniosła. My byliśmy gotowi podjechać do nich choćby na godzinę czy dwie (mimo, że za chwilę wyjeżdżamy na wakacje).
Rozważania trwały dość długo … do następnego dnia. Mogę się tylko domyślać, jak bardzo Sensei i Kano starali się wybrać najlepszą drogę postępowania. Ostatecznie podjęli decyzję, że pierwsze spotkanie z nami będzie jednak we wrześniu (tak jak to zostało wstępnie ustalone). Dziewczynka bardzo dobrze zaadaptowała się w nowej rodzinie. Nie widać w niej lęku. Powiela zarówno dotychczasowe schematy (choćby poranne rytuały), jak również zdobywa nowe doświadczenia i umiejętności (na przykład zgłaszanie potrzeby skorzystania z nocnika)... a przecież zupełnie naturalną rzeczą mogłoby być pewne (chwilowe) uwstecznienie się w rozwoju.
Strach przed tym, co ewentualnie mogłoby się wydarzyć, gdybyśmy ją odwiedzili po tych kilkunastu dniach od odejścia z naszej rodziny, jest bardzo silny. Mają go nie tylko rodzice adopcyjni, ale również Majka … i ja w pewien sposób też. Chociaż gdybym miał podjąć decyzję, to jednak wybrałbym wariant spotkania się. Mam wrażenie, iż Smerfetka jest już na tyle blisko ze swoimi rodzicami (w końcu jej zachowanie potwierdza to, iż czuje się bezpiecznie), że gdyby nas nagle zobaczyła, to powiedziałaby swoje „czeeeść” … i tyle. A być może gdzieś tam w jej główce zostałaby jakaś informacja, że nadal istniejemy.
W każdym razie Smerfetka nie jest wyjątkiem spośród dotychczasowych dzieci, które odchodziły do rodzin adopcyjnych. Nie przypominam sobie sytuacji, abyśmy któreś dziecko odwiedzili wcześniej niż po dwóch miesiącach po rozstaniu. Chociaż kilka razy zdarzyły się krótkie, wcześniejsze spotkania dzieci z Majką (choćby na rehabilitacji, czy w sądzie) i nic strasznego się nie wydarzyło. W każdej z dotychczasowych rodzin jest dobrze. Mogę mieć tylko nadzieję, że nigdzie nie tyka jakaś bomba z opóźnionym zapłonem.

Za to rodzice Gacka nie mieli najmniejszych wątpliwości, czy powinniśmy się spotkać. Właśnie kilka godzin temu byliśmy u chłopca w odwiedzinach. Nie obawiałem się tej wizyty, chociaż byłem ciekawy jak chłopiec zareaguje na nasz widok.
Okazało się, że Gacek zachowywał się tak, jak byśmy się rozstali kilka godzin wcześniej, czyli z wielkim luzem. Gdy odchodził istnieli już tylko mama i tata, a ciocia Majka i wujek Pikuś byli jedynie tłem. I tak też było dzisiaj, mimo że nasz widok, gdy stanęliśmy w progu, bardzo go ucieszył (chociaż trudno powiedzieć, czy bardziej chodziło o nas, czy o dzieci, z którymi przyjechaliśmy). Jedyną rzeczą, której w tej chwili mu brakuje, jest właśnie towarzystwo dzieci. Z relacji rodziców wynikało, że Gacek przechodził dzisiaj samego siebie. Nieustanie biegał, roznosił talerzyki, kubeczki, sztućce (zachowywał się jak prawdziwy gospodarz). I chociaż zabawa była przednia, pożegnanie przeszło z uśmiechem, przybijaniem piątki, rozdawaniem i przesyłaniem buziaków. Nie było smutku, płaczu – żadnych oznak tęsknoty za tym, co było kiedyś. Już jesteśmy wstępnie umówieni na kolejne spotkanie. Kilkanaście minut temu zadzwoniła Lassie (mama Gacka - niejadka), że po naszym wyjściu, chłopiec zjadł cały słoiczek obiadku (co mu się w zasadzie nie zdarza), więc zawsze będziemy mile widziani w ich domu. Chociaż moim zdaniem, przyczyna tkwi w tym, że nasze dzieci dały mu trochę do wiwatu ... i musiał uzupełnić stracone kalorie.  

Żałuję, że nie doszło do spotkania ze Smerfetką. Wydaje mi się, że mogłoby ono wyglądać podobnie, a jeżeli jednak byłoby inaczej, to na bazie porównań zachowań tej dwójki, można by wyciągnąć jakieś wnioski. Jednak doskonale rozumiem decyzję Sensei i Kano, tym bardziej, że pierwotnie to my ich namawialiśmy, aby pierwsza wizyta odbyła się dopiero po kilku miesiącach. Być może zwyczajnie zachłysnąłem się teorią o konieczności szybkiego spotkania się z rodzicami zastępczymi. Być może powinienem jeszcze coś więcej poczytać.
Pamiętam, że po pierwszej wizycie u Hawranka, chłopiec przy pożegnaniu bardzo się rozpłakał. Być może było to tylko związane z tym, że świetnie się bawiliśmy i nagle stwierdziliśmy, że musimy odejść. Przypuszczalnie w jakiś sposób nas pamiętał (niekoniecznie na poziomie rozumowym). Jego rodzice twierdzili, że zachowanie chłopca było zupełnie inne, niż w stosunku do znanych już sobie osób (cioć, wujków). Teraz widujemy się co kilka miesięcy. Cieszy się, gdy nas widzi, ale odchodząc tylko przybija piątkę i wsiada do samochodu swoich rodziców (albo nas odprowadza wzrokiem do samochodu).

Cały czas chodzi mi po głowie stwierdzenie, że dziecko powinno spotkać się z rodziną zastępczą w krótkim czasie po odejściu do rodziny adopcyjnej. Tylko czy jest to tydzień, dwa … a może również miesiąc, czy dwa?

Zaczęliśmy też z Majką rozważać pewne analogie do rodziców biologicznych.
Skoro dzieci odchodząc do rodziny adopcyjnej powinny spotykać się z nami tuż po odejściu (aby nie zrywać bezceremonialnie więzi), to pewnie takie same zasady obowiązują w przypadku przejścia do nas z rodziny biologicznej.
Dotychczas staraliśmy się trzymać rodziców biologicznych z daleka od ich dzieci przez pierwsze trzy, cztery tygodnie (aby te zdążyły się poczuć u nas dobrze). A może właśnie powinniśmy pozwolić, aby rodzice przyszli w odwiedziny po kilku dniach (nawet jeżeli pozornie jest to ze szkodą dla każdego)?
Siedmioletni Kapsel początkowo bardzo przeżywał spotkania z mamą. Trudno było nad nim zapanować zarówno przed spotkaniem, jak też po. Miewał ataki agresji, rzucał się na podłogę. Psycholog twierdził, że jest to dowód na to, że nadal istnieją silne więzi z mamą i o ile jest szansa na powrót chłopca do niej, to należy te kontakty utrzymywać (nawet kosztem „rozwalonych” dni).
W tej chwili Kapsel nadal spotyka się z mamą (chociaż ma ona już odebrane prawa rodzicielskie), ale raczej traktuje ją jak każdą inną ciocię, z którą zdarza mu się pójść na spacer. Więzi między nimi osłabły … tak samoistnie. Za to są one coraz silniejsze między nami. Ja właśnie coś takiego nazywam procesem przenoszenia więzi – w tym wypadku ze swojej mamy biologicznej na mamę zastępczą. Prawdopodobnie w przypadku, gdy uda się znaleźć dla chłopca rodziców adopcyjnych, to te pierwotne więzi (z mamą biologiczną) przestaną istnieć. Jednak już obecna sytuacja wskazuje, że nie zostaną one brutalnie zerwane, bo ich wygaszanie trwa już od dobrych kilku miesięcy.

Ciekawe jest to, że teoretycznie mama Kapsla powinna być dla niego wielką atrakcją. Gdyby Majki nie było w pobliżu, to nakarmiłaby go kilogramem cukierków, chipsów, kupiłaby mu colę, hamburgera i wiele podobnych rzeczy. Majka czasami już przymyka oko, jak mama z babcią dają Kapslowi potajemnie cukierki, kupują frytki ...
A jednak ta ciocia, która ma zasady, jest teraz najważniejsza. Kapsel na co dzień wspomina mamę tylko wtedy, gdy ma posprzątać swój pokój. Wówczas są lamenty „mamo, gdzie jesteś” - chociaż już ostatnio coraz rzadziej. Chyba załapał, że to do niczego nie prowadzi.

Jednak kontynuując wątek komentarza (który zacytowałem), stwierdziliśmy z Majką, że może dobrze byłoby pójść za ciosem i doprowadzić do szybkiego spotkania Sasetki i Marudy ze swoimi rodzicami biologicznymi. Wprawdzie zakładaliśmy, że reakcje dzieci mogą nie być najlepsze (półtoraroczny Maruda cały czas był „na piersi”, czego Majka niestety nie może mu zapewnić), to jednak będzie to też jakaś droga do nawiązywania więzi z nami (mając wciąż silne więzi z rodzicami). W końcu jednoczesny widok rodziców biologicznych i zastępczych, powinien sugerować dzieciom, że chyba się lubimy. Nie wiem co z tego wyjdzie, bo mama nie „pociągnęła” tematu, a tata stwierdził, że przecież on pracuje. Tak więc póki co ze spotkania nic nie wyjdzie.

Ze wspomnianego komentarza zaciekawiło mnie zwłaszcza jedno stwierdzenie:

Ostatnie dni spędzilam m.in. na rozmowach z terapeutą, który pracuje z dorosłymi adoptowanymi. I ten motyw porzucenia powraca, czy nam się to podoba czy nie. Nie tego porzucenia pierwotnego, przez rodziców biologicznych, ale tego porzucenia wtórnego, szybkiego ułożenia dziecku życia w nowym domu, bez wrażliwości na to, że robi się w ten sposób wielką krzywdę ukochanemu dziecku.”


Czyż nie wypływa z tego wniosek, że największą krzywdę wyrządzają dziecku rodzice zastępczy?
Większość rodziców biologicznych, tuż po odebraniu im dzieci, bardzo się mobilizuje. Chcą się spotykać z dzieckiem, przyjeżdżać do niego przynajmniej raz w tygodniu. Z biegiem czasu te spotkania stają się coraz rzadsze, mniej regularne, często w końcu ustają. Jednak z punktu widzenia dziecka, być może pozwalają mu płynnie wniknąć w nową rodzinę.
Gdy dla porównania weźmiemy rozstanie z rodziną zastępczą, w sytuacji gdy dziecko zostaje przysposobione, to często ten proces jest wielokrotnie krótszy i kończy się zerwaniem jeszcze silnych więzi. Być może dlatego, dla dzieci adoptowanych, o wiele trudniejszym jest zrozumienie, dlaczego zostali oni porzuceni przez rodzinę zastępczą, a nie biologiczną.

Przyszła mi jeszcze na koniec do głowy pewna myśl. Dlaczego zarówno na szkoleniach dla rodzin adopcyjnych, jak też zastępczych, nie wspomina się jak powinien wyglądać proces przekazania dziecka? Na naszym szkoleniu wiele się mówiło o więziach. Jednak dotyczyło to tylko relacji dziecko-rodzic biologiczny w odniesieniu do relacji dziecko-rodzic zastępczy. Nikt nas nie uczył, jak powinniśmy powierzyć dziecko rodzicom adopcyjnym. Nikt nas też nie sprawdza, czy robimy to dobrze. Ten temat nie istnieje … również w ośrodkach adopcyjnych. Przynajmniej taki mam obraz po kilkuletnim poznawaniu tego systemu … chociaż może gdzieś jest inaczej.
Zastanawiam się, czy jest to jakieś niedopatrzenie, czy też celowe działanie. Wydaje mi się, że jednak bardziej słuszna jest ta druga opcja. Po co tłumaczyć rodzicom zastępczym, że nawet kilkutygodniowe spotkania z rodzicami adopcyjnymi, to nie wszystko, że należałoby się jeszcze spotykać z dzieckiem później? Po co o tym samym mówić rodzicom adopcyjnym, skoro wiadomo, że większość rodzin zastępczych nie jest takim sposobem rozstawania się z dzieckiem zainteresowana? Większość rodzin zastępczych ogranicza spotkania na etapie zapoznawania się, do minimum. Dlaczego? Bo nie ma warunków, bo pod opieką jest siódemka, ósemka dzieci zastępczych, a do tego często własne małe dzieci biologiczne. Przychodzą w odwiedziny rodzice biologiczni, przychodzą rodzice adopcyjni. Nie ma miejsca, nie ma czasu na nic, a tu jeszcze teoria o konieczności spotykania się, gdy dziecko zamieszka już w rodzinie adopcyjnej.

A przecież może być tak jak u nas. Trójka, czasami czwórka dzieci pod opieką … luzik.
Dzisiaj załadowaliśmy całą aktualną trójeczkę do samochodu i pojechaliśmy w odwiedziny do Gacka. Gdybyśmy mieli siódemkę, to … przede wszystkim rodzice Gacka by nas nie zaprosili.

Coraz bardziej widzę potrzeby zmian w systemie opieki zastępczej. Zresztą nie tylko ja, bo widzą to również pracownicy PCPR-ów, Ośrodków Adopcyjnych. Nie jest też prawdą, że nie ma chętnych do pozostania rodziną zastępczą zawodową, która jest alternatywą w stosunku do domu dziecka. Jednak wiele z tych rodzin nie może się doprosić przeszkolenia, a innym (widząc przykłady rodziny dziesięcioosobowej) zwyczajnie opadają ręce.
Dlaczego jest jak jest? Nie wiadomo o co chodzi? Wiadomo.

Tak więc trochę sobie porozmyślałem. A wszystko to, przez jeden komentarz.


wtorek, 4 lipca 2017

--- 19 małych murzynków.

Był taki film oparty na powieści Agathy Christie – „Dziesięciu małych murzynków” i wyliczanka, która zaczynała się mniej więcej tak:

„Dziesięciu małych murzynków razem obiadowało,
wtem jeden się zakrztusił, dziewięciu pozostało”.

Ja mogę napisać o naszej rodzinie:
„Dziewiętnastu małych murzynków razem z nami mieszkało,
szesnastu poszło do mamy i troje pozostało.”

Wyszła z tego pewnego rodzaju fraszka, ale poeta ze mnie żaden, więc na stworzenie dłuższego wiersza nie będę się porywał.
Za to przy okazji faktu, że właśnie naszą rodzinę opuściła kolejna dwójka dzieci, troszkę spróbuję się zastanowić nad całym procesem adopcji, jaki musieli przejść nowi rodzice Smerfetki i Gacka.
Ostatni okres pobytu obu dzieci w naszej rodzinie jeszcze opiszę. Teraz chciałbym się skupić tylko na pewnych mechanizmach.
Zacznę może od samego końca, czyli etapu zapoznawania się dzieci ze swoimi rodzicami. Przede wszystkim chcę zwrócić uwagę (o czym już wielokrotnie pisałem), że powinien być to właśnie proces, a nie ostre cięcie (chociaż o takich modelach adopcji też słyszałem). Moim zdaniem powinno być to przeniesienie więzi, a nie zerwanie i nawiązanie nowych. Nawet jeżeli dziecko przebywa w jakiejś placówce (domu dziecka, czy domu pomocy społecznej), to najczęściej nawiązuje więzi bezpieczne, wybierając sobie jakiegoś opiekuna, którego preferuje. Również w takiej sytuacji, nie trzeba ich zrywać - można je przenieść.

Tuż przed odejściem wspomnianej dwójki maluchów, Majka była na konferencji poświęconej właśnie więziom, prowadzonej przez dr Szumiło. Osoba ta jest nie tylko autorytetem w zakresie FAS, chociaż z tym tematem jest najbardziej utożsamiana.
Majka, jak zwykle to bywa na tego rodzaju prelekcjach, nie omieszkała skorzystać z prywatnej audiencji u prowadzącej (już po wykładzie). Tym razem jej wątpliwości wzbudzały kontrowersje związane z faktem spędzania nocy w rodzinie adopcyjnej (na etapie spotykania się z dzieckiem przebywającym jeszcze w rodzinie zastępczej). Głównie chodziło o Smerfetkę, ponieważ w przypadku innych dzieci, nie mieliśmy takich wątpliwości (chociaż model taki wypracowaliśmy sobie dopiero po trzecim, albo czwartym dziecku przekazanym rodzinie adopcyjnej). Dziewczynka była jednak specyficznym przypadkiem. Przede wszystkim przebywała u nas bardzo długo jak na standardy pogotowia rodzinnego – ponad dwa lata. Chociaż może ważniejszą kwestią jest fakt, że była z nami od urodzenia. Nie miała więc żadnych wcześniejszych doświadczeń, które mogły w jakiś sposób zaburzyć jej osobowość. Więzi między nami były bardzo silne. Obawialiśmy się, że przebywanie w domu rodziców adopcyjnych na etapie zaznajamiania się z nimi, może spowodować, że w momencie gdy dziecko odejdzie na stałe, nadal będzie czekało na powrót do naszej rodziny.

W przypadku Smerfetki, tylko ja stałem na stanowisku, że powinna ona wyjeżdżać do przyszłych rodziców adopcyjnych, również na noc (innego zdania była Majka, rodzice adopcyjni i psycholog). Generalnie z dość dużym dystansem podchodzę do rozmaitych opinii psychologów (gdy sytuacja nie jest jednoznaczna). Jednak tym razem bardzo się cieszę, że intuicja mnie nie zawiodła, a przynajmniej, że moja teoria została potwierdzona przez nie byle jaki autorytet. Powiem nawet więcej, Majka dowiedziała się czegoś, co zaskoczyło wszystkich (również mnie – a może przede wszystkim mnie). Żeby dokończyć proces przeniesienia więzi, powinniśmy spotkać się z dzieckiem w stosunkowo krótkim czasie od momentu odejścia do nowej rodziny (i jeżeli jest taka możliwość i obopólna zgoda, to również w późniejszym okresie). Dziecko w takim przypadku nie będzie miało poczucia straty, nie poczuje się odrzucone. Będzie widziało, że my nadal istniejemy, tylko nie jesteśmy już najważniejsi. Mnie ta teoria przekonuje i sądzę, że w przypadku kolejnych dzieci, będziemy starać się jej trzymać. Nie wiadomo tylko jak na to będą zapatrywać się kolejni rodzice. Mają pełne prawo powiedzieć do nas: "sorry, ale chcemy o was zapomnieć".
Tym razem, rodzice Gacka już zapowiedzieli odwiedziny za tydzień (zresztą jego mama też była na tym szkoleniu, więc trochę się nasłuchała). Rodzice Smerfetki pominęli to milczeniem, więc sądziliśmy, że pewnie pierwsza wizyta będzie za kilka miesięcy (dokładniej – na początku przyszłego roku). Nie mieliśmy absolutnie żadnych pretensji, bo w końcu taką wersję ustaliliśmy wcześniej. Zresztą sam mam wątpliwości, czy powinno nastąpić szybkie spotkanie z dziewczynką. W jakiś sposób jednak traktuję Smerfetkę jako wyjątek potwierdzający regułę.
Jednak dzisiaj zadzwoniła Sensei (mama Smerfetki). Opowiedziała co u nich słychać, jak funkcjonuje dziewczynka i … zasugerowała, że może jednak byśmy się spotkali w najbliższym czasie. Majka wymiękła (chociaż gdybym to ja rozmawiał przez telefon, to pewnie miałbym podobne odczucia). Cały czas mamy nie najlepsze wspomnienia związane ze spotkaniem Majki z Chapickiem (po miesiącu od odejścia chłopca z naszej rodziny). Chociaż to była adopcja zagraniczna i siłą rzeczy odbyły się tylko trzy spotkania w ramach poznania nowych rodziców (można więc przypuszczać, że proces przenoszenia więzi jeszcze się nawet nie rozpoczął). Wracając do Smerfetki, dziewczyny ustaliły w końcu, że pierwsze odwiedziny będą we wrześniu.

Jak długi jest okres zapoznawania się z dzieckiem przez rodziców adopcyjnych?
Wygląda to bardzo różnie. Wiele zależy od dziecka i jego przyszłych rodziców. Może nie tyle od woli tych rodziców, co możliwości (jak choćby w przypadku wspomnianego Chapicka).
Lassie i Barry, to rodzice Gacka. Przyjeżdżali do chłopca równy miesiąc, dzień w dzień. Do tego często zabierali go do siebie rano i odwozili wieczorem. W ostatnim czasie chłopak spędzał w ich domu weekendy, poznał nową rodzinę, zaprzyjaźnił się z psami. Odchodząc był już bardziej ich, niż nasz. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy było to, że rodzice wsiadając w samochód, po 20 minutach byli u nas.
Z kolei Sensei i Kano (czyli rodzice Smerfetki) niestety mieszkają w dość znacznej odległości od naszego domu. Na dobrą sprawę, przejazd w obie strony zabierał im więcej czasu, niż sam pobyt z dziewczynką. Chociaż, gdy sobie podliczyliśmy (bo Majka wszystko skrzętnie notuje), to kilkanaście spotkań było. Smerfetka bardzo lubiła towarzystwo swoich rodziców. W dniu rozstania zwyczajnie powiedziała do nas z uśmiechem „czeeeść”. Jak do tej pory wszystko jest dobrze. Wydaje mi się, że w tej chwili bardziej brakuje jej towarzystwa Gacka, bo z relacji rodziców wynika, iż zachowuje się dokładnie tak samo jak w dniach (a właściwie o porankach), które on spędzał w rodzinie Lassie i Barry'ego.
Gdy byli razem, to po przebudzeniu zamieniali sypialnię w pokój, przez który przeszła trąba powietrzna. Gdy była sama, to brała jakąś książeczkę, przychodziła do mnie do łóżka, przytulała się. Nie mogę powiedzieć, że była smutna … ale była jakaś wyciszona, inna. Ciekawy jestem jak zachowuje się Gacek, nie widząc po przebudzeniu Smerfetki. Podejrzewam, że w jakiś sposób podobnie, bo nie słyszałem opowieści, że wchodzi do szafy, szuflady czy pod tapczan, że ściąga obrazki ze ściany, że … W zasadzie to nie powinienem tego opisywać, bo może się okazać, że nie nadaję się na ojca zastępczego..., ale jednak napiszę. W kooperacji ze Smerfetką potrafili ściągnąć przytwierdzone do szafy lustro (które wydawało się być solidnie zamocowane). Na szczęście okazało się nietłukące. Udało też im się wysadzić w powietrze grzejnik, którym w okresie zimowym dogrzewaliśmy w nocy nasz pokój. Nie mam pojęcia co zrobili, ale nagle usłyszałem „pssssyt” i cała zawartość oleju wyciekła na podłogę. O ile zdjęcie lustra wyraźnie sprawiło im przyjemność, o tyle historia z grzejnikiem wyraźnie ich przestraszyła, ponieważ w ciągu kilku sekund byli już przy mnie.
Cieszymy się, że rodzice Gacka i Smerfetki chcą utrzymywać z sobą kontakty – zwłaszcza dlatego, że była to ich inicjatywa. Dzieci są niemal w tym samym wieku i przez rok stanowiły dla siebie rodzeństwo. Czasami się kochali, czasami się pobili. Czy ta przyjaźń ma szansę przetrwać? Miło by było.

Wrócę jednak do wykładu dr Szumiło. Jednym z zagadnień były tak zwane „zwrotki”, czyli dzieci, które „nie sprawdziły się” w charakterze dziecka adopcyjnego, bądź zastępczego i zostały zwrócone tam skąd zostały zabrane, czyli do systemu pieczy zastępczej. Jako ciekawy przykład, została przedstawiona historia dziewczynki, którą adoptowali rodzice… wydawać by się mogło, że z zasadami. Albo może bardziej, z nietypowymi zasadami. Było to małżeństwo żyjące "na poziomie", posiadające wysoki status społeczny, dbające o zdrowie, mające szereg zainteresowań.
Jednak problemem było to, że nie chcieli podążać za dzieckiem, ale wtłoczyć je w założone sobie wcześniej schematy. Hodowali fretki. Nie na skórki, ale jako zwierzęta domowe. Mieli dwie fretki, które o godzinie dwudziestej wyjmowali z klatek, następowała toaleta, czesanie, głaskanie, karmienie. W tym czasie, dziecko które adoptowali było przyzwyczajone do czytania bajek. Okazało się, że ten konflikt interesów tak ewoluował, że wszystko zakończyło się rezygnacją z adopcji. Prawdopodobnie, gdyby dziewczynka urodziła się w ich rodzinie, to miałaby swoją fretkę i zamiast bajek cieszyłaby się z tego, że może ją głaskać.

Trochę okrężną drogą, ale w końcu dochodzę do sedna sprawy.
Jak działa w naszym kraju system adopcji?
W zasadzie, każdy ośrodek adopcyjny rządzi się swoimi prawami.

- Jeden opiera się na autorskim programie szkoleń, inny korzysta z pewnych metod zapożyczonych – w pewnym sensie uniwersalnych i sprawdzonych (choćby „Pride”).
- Jeden ośrodek w procesie adopcji dobiera rodziców do danego dziecka (poszukując takich rodziców, którzy najlepiej zaspokoją jego potrzeby), inny proponuje każde dziecko wszystkim rodzicom według kolejności na liście (jedynym kryterium jest wiek i płeć).
- Jeden ośrodek rozgrzebuje rany i sugeruje inne rozwiązania (choć przecież wiadomo, że nikt nie chce adoptować dziecka bo ma taki kaprys), drugi ogranicza się do podstawowego wywiadu.
- Jeden przychodzi z wizytą domową zwyczajnie porozmawiać, inny zagląda do lodówki.
- Jeden proponuje rodzicom adopcyjnym również noworodki (o które cały czas może upomnieć się mama biologiczna), inny bierze pod uwagę tylko dzieci wolne prawnie.

Pewna różnorodność postępowania nie jest w mojej ocenie czymś złym. Jednak będąc rodzicem adopcyjnym bardziej domagałbym się jawności i otwartości ze strony ośrodków adopcyjnych. Gdybym był lekarzem pragnącym dziecka zdrowego, to być może wybrałbym ośrodek proponujący dzieci według listy kolejkowej. Przebywając w ośrodku, w którym byłbym dobierany do dziecka, to mógłbym czekać wiele lat – bo przecież szkoda „zmarnować” takiego rodzica dla zupełnie zdrowego dziecka. Z kolei gdybym był rodzicem po traumach związanych z poronieniami, to pewnie nie chciałbym zgłosić się do ośrodka, który wcześniej zaproponowałby mi kilkoro dzieci upośledzonych (mimo, że byłbym gotowy tylko na adopcję dziecka zdrowego).
Zarówno Smerfetka, jak i Gacek, nie byli pierwszymi dziećmi proponowanymi ich aktualnym rodzicom adopcyjnym. W tym ośrodku obowiązuje "lista". Założeniem takiego postępowania jest danie każdemu dziecku maksymalnych szans na adopcję. Niby dzieci są najważniejsze, jednak czasami mam wątpliwości, czy to ich hipotetyczne szczęście, powinno być realizowane kosztem (wielokrotnie ciężko poranionych emocjonalnie) dorosłych. Działanie na emocjach, często daje zupełnie niezamierzone efekty.

Wydaje mi się, że rodzice zgłaszający się do ośrodków adopcyjnych, zazwyczaj nie mają pojęcia o istnieniu pewnego rodzaju „polityki” tychże instytucji.
A czy mają pojęcie o tym jakie mają prawa? Czy w ogóle mają jakieś prawa?
W tym momencie pozwolę sobie zacytować wypowiedź bloo z forum „Nasz Bocian”.
Gdybym swoimi słowami chciał przekazać dokładnie takie same treści, to z pewnością tak dobrze bym tego nie ujął.

z procedurą adopcyjną problem jest taki, że kiedy się już szczęsliwie zakończy i dziecko jest w domu, to zapomina się o wszystkich wybojach. Personel ośrodka, który wcześniej odbieraliśmy różnie, teraz staje się "aniołem, który odnalazł nasze dzieciątko". I tu możliwości krytyki wygasają, bo włączają się wdzięczność i lojalność wobec oa, co też powoduje, że następni kandydaci na rodziców adopcyjnych będą musieli przechodzić tę drogę samotnie, aż sami adoptują i wtedy im też włączy się wdzięczność etc., a potem schemat powtórzy się dla kolejnych kandydatów.

Ci, którzy nie adoptują, bo nie dostaną kwalifikacji albo w ogóle nie dostaną się na kurs, w końcu opuszczą forum, więc ich głos przestanie się liczyć, zawsze zresztą jest marginalny.
Tym samym utrwala się jedynie pozytywna opowieść o procedurze adopcyjnej, a ci, którym się nie udało, no cóż, są sobie winni.
Ja nie jestem rodzicem adopcyjnym, ale przyglądam się adopcji od wielu lat i często zastanawiam się, czy coś się zmieni? Czy dojdzie kiedykolwiek do jakiegoś ruchu rodziców adopcyjnych na rzecz zmiany sytuacji? Chyba nie, bo komu ma na tym zależeć, skoro są jedynie zwycięzcy (a ci siedzą cicho i zapominają to, co złe) i przegrani (a ci zaraz po porażce adopcyjnej wypadają z gry i przestają się udzielać)?
Nimrod ma rację co do zupełnej nieprzejrzystości opiniowania w ośrodkach; wystarczy poczytać forum eksperckie, aby dowiedzieć się, że w Polsce dyskwalifikacja adopcyjna jest nieodwołalna, bo nie ma nawet instytucji, urzędu, komisji, czegokolwiek, do których skresleni kandydaci mogliby się odwołać i zażądać ponownego zbadania własnej sprawy.
Opinie psychologiczne o kandydatach są... niejawne. Ludzie wypełniają testy, rozmawiają z psychologiem, a nie mają nawet prawa do kopii własnej dokumentacji psychologicznej.
W ośrodku katolickim wystarczy nie być katolikiem czy nie donieść zaświadczenia od proboszcza i do kursu nie przystąpisz (choć ustawa mówi jasno, ze wyznanie w ogóle nie ma znaczenia przy procedurze kwalifikacyjnej).
Miesiąc temu moja znajoma usiłując umówić się na spotkanie w jednym z oa usłyszała, że jest to niemożliwe, bo ma 4 lata stażu, a ośrodek życzy sobie 5 lat stażu (ponownie - ustawa nie precyzuje długości stażu, jest to kolejne tworzenie państwa w państwie przez ośrodki adopcyjne).

I tak dalej, i w ten deseń, a o tych wszystkich sprawach się milczy, bo przecież jak się raz fiknie i wierzgnie, to pod znakiem zapytania postawi się swój własny proces adopcyjny, więc nikt nie chce tego robić (co rozumiem w pełni).

Z in vitro różnica jest taka, że in vitro jest leczeniem płatnym. Jest usługą. Nie podoba się w jednym ośrodku? Idzie się do drugiego. Można trafić na najbardziej chamskiego lekarza w Rzeszowie, ale to nie wpływa na to, że miesiąc potem można się zapisać do innego super lekarza w Krakowie i zacząć leczenie od nowa, bez żadnych ogonów, bez żadnych zamkniętych furtek. Jak jest po bandzie to jest rzecznik praw pacjenta, komisja etyki lekarskiej, sąd czy choćby portal znanylekarz. Jest tez prawo konsumenckie, wadliwie napisane umowy o leczenie mogą trafić do UOKiKu i kończy się ułańska fantazja.
Giełda pacjencka funkcjonuje, kliniki dostosowały się do rynku i wiedzą, że rynek będzie weryfikowac ich zyski - partacze, ale też chamscy lekarze się długo nie utrzymają.
Z adopcją to tak nie działa - papiery idą za ludźmi, więc każdy się dwa razy dobrze zastanowi nad tym, czy chce być niepokorny (czytaj: zawalczyć o siebie czy po prostu zadać niewygodne pytanie) i narobić sobie potencjalnie w papiery, czy nabrac wody w usta i przecierpieć w imię przyszłego celu, dziecka. A w każdym momencie tego procesu można dostać czerwoną kartkę bez prawa odwołania się, bo tu nie ma prawa ani przepisów, które stanęłyby po stronie kandydatów.

Moja obserwacja jest taka, że pacjenci są o wiele bardziej krytyczni wobec klinik niż kandydaci wobec ośrodków, i powodem nie jest to, że pacjenci mają więcej powodów do krytyki, a kandydaci mniej.
Stawki tej gry są inne, proces adopcyjny jest matnią zależności i dyscypliny.

Jasne, że są fajne i przyjazne ośrodki adopcyjne. Nie mówię, że nie ma. Ale całość tego systemu jest co najmniej zastanawiająca i marzę o tym, aby ktoś wreszcie skontrolował polski system adopcyjny od podszewki, zwracając uwagę również na prawa kandydatów, a nie tylko na ich obowiązki.”

Ciąg dalszy dyskusji jest tutaj.