czwartek, 21 września 2017

--- Maroko

Kilkanaście ostatnich dni spędziliśmy na wakacjach w Maroku. Fascynujący kraj, fascynujący ludzie. Razem z Majką nie za bardzo przepadamy za zwiedzaniem cudów architektury. Również historia ma dla nas znaczenie tylko w sensie epizodycznym, kiedy to pojedyncze osoby lub sytuacje, w sposób diametralny zmieniają jej bieg. Bardziej pociąga nas przyroda i klimat tworzony przez taką czy inną społeczność. Tak było i tym razem. Wybraliśmy się do muzułmańskiego kraju i byliśmy niezmiernie ciekawi czym on nas zaskoczy. Majka sporo czytała przed wyjazdem, jednak temat, który nas interesował był traktowany marginalnie.




Nas interesowało to, jak żyje przeciętna rodzina. Kim jest statystyczna mama, czy tata … no i dziecko. Naszym celem było poznanie zupełnie innej kultury. Niektórzy odbierają ją jako kulturę strachu. Zastanawialiśmy się, czy będziemy w stanie ją chociaż częściowo zrozumieć.

Zanim przejdę do opisywania życia mieszkańców Maroka, muszę zrobić krótki, ale bardzo istotny wstęp. Maroko jest krajem muzułmańskim, ale nie jest krajem arabskim. Prawie 70% mieszkańców stanowią Berberowie (a tylko niecałe trzydzieści – Arabowie). Nawet wśród Berberów występują ogromne różnice związane z kulturą, językiem, wyglądem, czy stylem życia. Jedyne, co łączy tych wszystkich ludzi, to religia. Mieszkają w tym kraju również chrześcijanie i Żydzi, ale są to ułamki procenta.
Od 1999 roku, kiedy królem został Mohamed VI, wiele się w tym kraju zmieniło. Do tej pory rządził jego ojciec Hassan II, który był zwykłym dyktatorem, likwidującym swoich przeciwników wszelkimi dostępnymi środkami. Po jego śmierci, Mohamed VI zaczął od zmiany prawa. Przede wszystkim zrezygnowano z prawa szariatu. Kobiety uzyskały równe prawa jak mężczyźni we wszelkich sferach życia. Mogą więc zakładać własne firmy, brać udział w życiu politycznym, otrzymują identyczne wynagrodzenie co mężczyźni (na tym samym stanowisku), mają prawo do rozwodów, alimentów, mogą … bardzo wiele mogą, chociaż nie zawsze chcą.

Jedną z kluczowych zasad, które zostały wprowadzone bodajże w 2005 roku, była monogamia. Był to szok. Rozpoczęły się protesty … kobiet. Prawdopodobnie było to związane z faktem, że w Maroku jest dużo mniej mężczyzn niż kobiet, dla których małżeństwo jest priorytetem.
Aby wilk był syty i owca cała, wprowadzono ustawę, wedle której mężczyzna może poślubić kolejną żonę, ale tylko w przypadku, gdy wykaże, że jest w stanie ją utrzymać, oraz każda z dotychczasowych żon, wyrazi na to zgodę.

W Maroku w pełni legalne są środki antykoncepcyjne i tabletki wczesnoporonne. Do niedawna była dozwolona aborcja w przypadku konieczności ratowania życia matki. W tej chwili rozszerzono ją o przypadki, gdy do poczęcia dojdzie podczas gwałtu, oraz gdy matka zdecyduje się na aborcję z powodu trudnej sytuacji materialnej.

Niewątpliwie kobieta w Maroku jest bardzo mocno wspierana przepisami prawa. Nie oznacza to jednak, że z tego prawa korzysta, a nawet że che korzystać. Maroko jest krajem ogromnych skrajności we wszelkich aspektach. Są ludzie bardzo bogaci i bardzo biedni, wykształceni i analfabeci, żyjący po europejsku i w średniowieczu.
Mottem tego kraju jest „Bóg, Ojczyzna, Król”. Jako osoba, która zetknęła się z tą kulturą w sposób nagły (bez większego przygotowania merytorycznego), powiedziałbym że powinni to hasło zmienić na „Bogactwo, Rodzina, Honor”.

Bóg, Ojczyzna, Król

Bardzo rzadko dochodzi tutaj do zawierania małżeństw z miłości. Wprawdzie aktualny król twierdzi, że w jego przypadku tak właśnie było, to jednak większość zgodnie uważa, że albo udaje, albo miał farta, dostając dwa w jednym. W Maroku funkcjonuje pojęcie małżeństwa kontraktowego. Zostaje spisywana umowa pomiędzy rodzinami małżonków, która niewiele różni się od umowy biznesowej. Ponieważ najważniejsze jest bogacenie się w ramach rodów, często dochodzi do małżeństw wśród bliższego lub dalszego kuzynostwa.
W ostatnim czasie zauważa się też swego rodzaju europeizację rodziny. Rodzi się coraz mniej dzieci oraz coraz bardziej akceptowalną formą jest bycie singlem.
Tak jednak jest na północy, która jest synonimem wszelkiego rodzaju dóbr. Zupełnie inaczej jest na biednym południu. Tutaj nadal podstawową wartością jest wyjście za mąż i posiadanie gromadki dzieci. W tych regionach, wielokrotnie nikt nigdy nie słyszał, że coś się zmieniło już prawie 20 lat temu. Często zawierane są małżeństwa z dziewczynkami,(chociaż prawo już wyraźnie mówi o pełnoletności małżonków). No ale nikt nie chodzi do urzędów. Wszystko odbywa się według znanych od wieków obrzędów i rytuałów. Tak samo łatwo jest pojąć dziewczynę za żonę, jak też się z nią rozwieść (wypowiadając trzy razy słowo „talak”, czyli „rozwodzę się z tobą”).
Na południu istnieje zasada, że im więcej dzieci w rodzinie, tym lepiej. Z jednej strony dzieci są polisą ubezpieczeniową na starość, a z drugiej pomagają utrzymać rodzinę … bo jeden pójdzie paść kozy, drugi uzbiera chrust na opał, trzeci zorganizuje wodę, czwarty coś sprzeda na targu, piąty zaopiekuje się młodszym rodzeństwem i tak dalej.

Władze w Maroku zaczynają przywiązywać coraz większą wagę do wykształcenia. Robią więc co mogą aby zachęcić rodziców, by ci posyłali dzieci do szkół. Teoretycznie istnieje obowiązek szkolny w zakresie sześciu klas szkoły podstawowej. Jest to jednak tylko teoria, ponieważ trudno w praktyce wyegzekwować przymus kształcenia dzieci w szkole. Stosuje się więc szereg zachęt i ułatwień. Wszystkie podręczniki są darmowe oraz co kwartał przysługuje zasiłek na przybory szkolne. Można więc powiedzieć, że nie istnieje bariera finansowa, która uniemożliwiałaby podstawową edukację. 


Kolejka po zasiłek na przybory szkolne
Niestety prawda jest taka, że dzieci najczęściej muszą pracować od najmłodszych lat. A szkoła? Praktycznie dzieci uczą się do godziny osiemnastej (z przerwą między jedenastą a trzynastą). Potem trzeba wrócić do domu, wielokrotnie kilka kilometrów piechotą. Wielu rodzin nie stać na taki luksus. Bywa więc, że dzieci opuszczają szkołę o jedenastej i już nie wracają, bo trzeba iść do pracy. Bywa, że są gośćmi w szkole, a niektóre nawet nie są zapisywane na zajęcia. Oficjalne dane mówią, że 85% dzieci uczęszcza do szkoły. Jednak ta liczba jest podobno mocno zawyżona. Drugą stroną medalu jest to, że większość osób (zarówno dzieci, jak też ich rodziców) uważa czas spędzony w szkole za zmarnowany. Najczęściej jest tak, że dziecko jest przyuczane do zawodu swoich rodziców i gdy dorasta przejmuje rodzinny biznes. Skoro więc ojciec jest fryzjerem, nigdy nie chodził do szkoły i nie potrafi czytać, to po co dziecku znajomość matematyki, historii, literatury, skoro z góry wiadomo, że też zostanie fryzjerem.
Szkoła średnia jest już dla wybranych. Przede wszystkim dlatego, że jest płatna. Do matury podchodzi około 10% młodzieży z danego rocznika. Do tego jest ona niezmiernie trudna. Należy zaliczyć egzamin z 16 przedmiotów. Nauki ścisłe są zdawane w języku francuskim, a humanistyczne w arabskim. Przed osobą, która zda wszystkie egzaminy, otworem stoją wszelkie uczelnie świata, ponieważ matura ma status międzynarodowy.
Trudno nie chylić czoła przed takim abiturientem. Już sam fakt biegłego posługiwania się trzema, a nawet czterema językami, skłania do refleksji, że szkoła średnia w Maroku, z pewnością nie jest dla każdego. Ciekawe jest jednak to, że wielu młodych ludzi nie traktuje szkoły średniej jako drogi do zdobycia dobrego zawodu i dobrej pracy. Również wśród bardzo bogatych rodzin, jak też rodzącej się klasy średniej, działa dokładnie taki sam mechanizm, jak w przypadku wspomnianego wcześniej fryzjera. Co z tego, że dziewczyna, czy chłopak skończą medycynę, czy też historię sztuki? Skoro wywodzą się z rodziny bankierów, to w znacznej większości zostaną bankierami. Jeżeli sprzedają samochody, to z dużym prawdopodobieństwem będą to robić do śmierci. Rodzinny biznes jest świętością i trzeba o niego dbać. Skoro można mu poświęcić małżeństwo, to tym bardziej karierę zawodową.

Tradycja i wychowanie, są dla Marokańczyków jak narkotyk, do którego wracają, gdy tylko go poczują. Nie ma znaczenia, że ktoś wyjedzie do Europy na studia. Nie ma znaczenia, że potrafi się tam bawić po europejsku … pić (chociaż islam tego zabrania), imprezować, ubierać się u najlepszych projektantów mody, jeździć najdroższymi samochodami. Wraca do rodzinnego domu i staje się takim, jakim był przed wyjazdem. Wraca wiara w czary, dżiny, rzucanie uroków. Na szczęście w Maroku nie ma tradycji związanych ze skrajnym islamem (rozumianym jako polityka a nie religia), ponieważ korzenie, czy też tożsamość są jednym z podstawowych filarów życia tych ludzi. Pozwoliło mi to zrozumieć, dlaczego (niestety) muzułmanie mieszkający w Europie od kilkunastu lat, a nawet będący potomkami imigrantów z Afryki, nagle zaczynają przejawiać zachowania, które zupełnie do nich nie pasują. W tym przypadku oni nie wracają do ojczyzny, ale to ona zaczyna przyjeżdżać do nich.

Wracając do czarów … Wydawać by się mogło, że mają one niewiele wspólnego z medycyną. A jednak w Maroku mają. Dzieci szkolne mają dostęp do bezpłatnej opieki medycznej. Co więcej, istnieje coś takiego jak karta rodziny, w której między innymi są wpisywane wszelkiego rodzaju szczepienia. Jeżeli dziecko nie ma koniecznych wpisów, rodzic nie załatwi nic w żadnym urzędzie, dopóki nie uzupełni zaległości. Mając na względzie coraz silniejszy ruch antyszczepionkowy w naszym kraju, można by stwierdzić, że Maroko to państwo represyjne. Może tak, może nie. W każdym razie Afryka to nie to samo co Europa (biorąc pod uwagę higienę, dostęp do służby zdrowia i zjadliwość rozmaitych paskudztw, które w naszych warunkach klimatycznych nie mają szans na przeżycie).
Możliwość darmowego leczenia dziecka nie do końca jest doceniana przez rodziców. Z jednej strony, często występuje problem dowiezienia dziecka do lekarza oddalonego o wiele kilometrów, a drugą sprawą jest brak wiary w skuteczność leczenia. Marokańczycy (podobnie jak my) uważają, że konieczne jest leczenie przyczynowe, a nie objawowe. A co jest przyczyną choroby? Oczywiście to, że ktoś rzucił urok. Trzeba więc przede wszystkim znaleźć tę osobę. Jeżeli się uda, to jest szereg sposobów, aby chory szybko wyzdrowiał. Wystarczy chociażby niepostrzeżenie coś jej ukraść i to spalić. Gorzej, gdy nie wiadomo kto rzucił urok. Wówczas w sukurs przychodzą rozmaici szamani ze swoimi odwiecznymi praktykami. Wielokrotnie jest to tańsze niż dowiezienie chorego do lekarza i … co ciekawe, podobno często przynosi skutek. Jako Europejczyk, powiedziałbym, siła autosugestii. Nasza przewodniczka na wycieczce też jest Europejką (i to pełną gębą, bo z Wrocławia). Po kilkunastu latach przebywania w krajach afrykańskich, patrzy na to już zupełnie inaczej niż ja, chociaż barbarzyńskie sposoby odczyniania czarów też nie do końca jej pasują. Istnieje bowiem pewna metoda na uzdrowienie człowieka, na którego rzucono urok, gdy nie wiadomo kto jest sprawcą. Trzeba rozpalić w beczce ognisko, odszukać kameleona i żywcem wrzucić go do tego ogniska. Jeżeli eksploduje, to czar pryska. Jeżeli się zwęgli, to … trzeba szukać kolejnego kameleona, a najlepiej udać się do szamana.
Czy mieszkańcy bogatej i światłej północy kraju są mniej przesądni? Do lekarzy pewnie chodzą dużo częściej. Jednak gdy taki młodzieniec umówi się ze swoją dziewczyną i podjedzie po nią swoim porsche, to z pewnością do jej domu nie wejdzie. Nie dlatego, że nie wypada, albo jest nieśmiały i obawia się jej rodziców. Problem polega na tym, że istnieje mnóstwo sposobów, aby rzucić czar na wybranka i sprawić, aby zakochał się wbrew swojej woli. A takiego ryzyka żaden chłopak się nie podejmie.

Czas więc coś napisać o zawieraniu małżeństw. Jak wcześniej wspomniałem, w Maroku mamy do czynienia z małżeństwami kontraktowymi. Oczywiście dotyczy to głównie sytuacji, gdy przyszli małżonkowie mają jakiś majątek. Gdy są biedni jak mysz kościelna, to rzadziej sporządza się jakieś umowy przedślubne. Nie oznacza to, że są to małżeństwa zawierane z miłości. Marzeniem takiej biednej dziewczyny jest wyjść za mąż. Jak najwcześniej i nieważne kim będzie wybranek. W zasadzie im starszy tym lepszy, bo pewnie ma więcej kóz, a być może nawet jakiegoś wielbłąda.
Zwyczajów zawierania małżeństw jest pewnie tyle samo co rozmaitych dialektów języka berberyjskiego (ponad 120). Zresztą z tymi dialektami jest tak, że potrafią się one różnić tak bardzo, że osoby z różnych plemion (a jest ich chyba 56, albo coś koło tego), zwyczajnie nie potrafią się porozumieć. Dlatego też powszechne nauczanie, w którym dzieci uczą się zarówno języka arabskiego jak i francuskiego, jest z punktu widzenia państwa tak ważne.
Jednak można wyciągnąć pewnego rodzaju medianę rytuałów zaślubin. Cała ceremonia trwa trzy dni. Po dokonaniu różnego rodzaju zwyczajowych obrzędów, które mnie akurat za bardzo nie interesowały, dochodzi do nocy poślubnej. Panna młoda jest ubrana przez swoją mamę w szereg rozmaitych warstw. Twarz najczęściej jest zakryta. Również każdy palec z osobna ma swoją ozdobę, którą pan młody musi rozsupłać zanim wreszcie odda się rozkoszy szczęśliwego małżonka. Tradycja ta wynika z tego, że dawniej pan młody nie miał zielonego pojęcia, jak wygląda jego (wybrana przez rodzinę) wybranka. Tak więc stopniowe rozdziewanie jej ze wszystkich szatek, miało na celu powolne oswajanie się z jej wyglądem (aby przypadkiem nie dostał zawału serca). W obecnych czasach, po spisaniu umowy małżeńskiej, istnieje coś w rodzaju okresu narzeczeństwa. W związku z tym, młoda para doskonale wie jak wygląda, ale zwyczaj „rozbierania cebulki” pozostał. Trudno powiedzieć, jak dalece się znają w sensie fizycznym, ponieważ cnota wcale nie jest atrybutem Marokańczyków (przynajmniej jak na standardy kraju muzułmańskiego). W dniu ślubu mniej więcej jedna trzecia mężczyzn nie jest już prawiczkami i jedna szósta kobiet nie jest dziewicami. Podobno istnieje cały szereg sposobów na udawanie dziewictwa. W każdym razie, pani młoda ma przed sobą dwa wyzwania. Najpierw musi przekonać poślubianego chłopaka (czasami pięćdziesięcioletniego), a potem wszystkich gości. Jak to robi … nie wiem, zwłaszcza że nawet będąc dziewicą, nie jest to proste. Tak czy inaczej, przez kolejne dwa dni musi chodzić w sukience upapranej krwią.
Ten czas spędza w towarzystwie damskiej części gości weselnych, a pan młody przebywa w otoczeniu innych mężczyzn oraz swojej mamusi, która robi mu masaż pleców.
Cóż, taki zwyczaj. Chociaż gdyby bliżej przyjrzeć się naszym zabawom weselnym, a w szczególności gościom zalegającym pod stołami i w innych dziwnych miejscach, to można dojść do wniosku, że ich wesele bardziej przypomina nasze imieniny u babci Stasi – pełna kultura.

Wspomniałem o pewnych rytuałach, symbolach które mają na coś wskazywać. Tego rodzaju zachowań jest dużo więcej i przeciętny Europejczyk może się w tym zagubić, a nawet wrócić do domu z wielbłądem zamiast swojej żony. Podstawowa zasada … jak nie rozumiesz, to zawsze kiwaj głową, że nie. Podobno jedno uściśnięcie dłoni (lub przedramienia) oznacza zaproszenie do rozmowy, ale już dwa uściski – są zachętą do seksu. Dwa uściski ramienia mówią: „ubierz się ździro, masz za krótką spódniczkę”. Nasza przewodniczka uprzedzała dziewczyny z grupy, że lepiej ubierać się nie za bardzo „kuso”. Marokańscy panowie spotykają się w kawiarniach, ale nie siadają przy stołach. Bardziej przypomina to kino lub teatr. Krzesła ustawiane są w rzędach, a sceną jest główne wejście. Gapią się i komentują.



Nasz przewodnik chciał nas rozweselić.
Majka któregoś dnia pożałowała, że założyła bardzo krótkie spodenki. Stanął taki jeden jakieś półtora metra przed nią i zaczął gapić się na jej nogi. Spojrzała na niego, po czym szybko odwróciła wzrok. Po kilku minutach chciała sprawdzić, czy nadal stoi w tym samym miejscu. Ponownie spojrzała mu w twarz. Niestety (jak się później dowiedzieliśmy), drugie spojrzenie oznacza zaproszenie (niekoniecznie do rozmowy). Facet zaczął do niej cmokać, robić jakieś dziwne miny. Musiałem wstać i wziąć ją za rękę, aby mu pokazać, że to jest „moja kobieta”. Akurat w Maroku, kobieta będąca w towarzystwie mężczyzny, jest zupełnie bezpieczna.

A ja chciałem dotrzymać mu towarzystwa.
Za to mieliśmy w grupie propozycję kupna jednej z naszych dziewczyn. Pewnie gdybym był na miejscu jej męża, albo gdybym to ja otrzymał propozycję kupna Majki, to też bym spanikował i szybko zamknął temat. Jednak rozważając czysto hipotetycznie, chętnie zadałbym pytanie (które doskonale rozumieją): „How much?”. Marokańczycy mają opanowane liczby w każdym języku, nawet polskim.
One camel, two camels ... myślę, że za Majkę zbyt dużo wielbłądów bym nie dostał, bo jak na standardy marokańskie jest zbyt wychudzona.






Odszedłem trochę od tematu rodziny... no to wracam. Co robią Marokańczycy w dorosłym życiu?
Wszystko, aby zarobić. Mają jednak swój honor - nie żebrzą. O wiele więcej żebraków jest na naszych ulicach. Nie kradną. Nie zabierają tego co do nich nie należy. Któregoś dnia zapomniałem zabrać z restauracji aparat fotograficzny. Już prawie wsiadałem do busa, gdy przybiegł kelner pytając, kto go zostawił. Często dzielą się z innymi tym co mają, zwłaszcza z Syryjczykami, którzy również tam szukają schronienia. I nie są to tylko puste słowa (wynikające z zapisów Koranu). Nie oddają tego co im zbywa, ale to, co stanowi dla nich realną wartość.
Za to się targują. Jest to chyba podstawowa umiejętność, ponieważ również dzieci pięcio-sześcioletnie potrafią negocjować ceny (choćby sprzedając daktyle). Ja po tygodniu też się tego nauczyłem. Majka kupiła kilka chust. Przy pierwszej, chłopak wyszedł od ceny 200 dirhamów. Targowaliśmy się, bo wiedzieliśmy, że tak trzeba. Gdy w końcu ją kupiliśmy za 70 dirhamów, wydawało nam się, że zrobiliśmy interes życia. Dwa dni przed wyjazdem, taką samą chustę (tylko w innym kolorze) kupiliśmy za 20 dirhamów.
Mieszkańcy południa nie wezmą pieniędzy za nic. Chłopiec, który był naszym przewodnikiem po pustyni też chciał sprzedać to co sam wyrzeźbił w kamieniu. Wiedzieliśmy, że jego rodzina ma trudną sytuację finansową i każdy z domowników stara się jak może. Kupiliśmy więc za kilkanaście euro wielbłąda, który wygląda jak pies z garbem (oczywiście się targując), mając świadomość, że podobne figurki na straganie można kupić za jedną czwartą tej ceny. Jednak gdybyśmy chcieli mu zwyczajnie dać te pieniądze (za nic), to by ich nie przyjął.
Zupełnie inaczej jest na bogatej północy. Tutaj jest mieszanka bogactwa i ubóstwa, prawość próbuje walczyć z korupcją, standardy europejskie wciskają się tam, gdzie nie są mile widziane.
Na południu, dzieci które nas mijały uśmiechały się i mówiły do nas „mahlaan” czyli coś w rodzaju „cześć”, albo "salam alejkum" - "pokój z wami". Najwyżej chciały nam sprzedać jakieś daktyle. Na północy się nie uśmiechają, za to wyciągają ręce po pieniądze … i wcale nie dla siebie, ani dla swojej rodziny. Pewne sfery życia opanowała mafia. Czy ją ktoś kontroluje? 
Maroko jest stowarzyszone z Unią Europejską, co powoduje płynięcie szerokiego strumienia środków inwestycyjnych. Jednak przeciętny Marokańczyk (zwłaszcza ten z biednego południa) wcale nie kwapi się do zaciągania kredytów. Tamtejsi ludzie żyją na miarę swoich możliwości.

XVIII wieczna budowla z gliny.
Moją uwagę zwróciło mnóstwo (z pozoru) niewykończonych domów. Wybudowana jest jedna kondygnacja, albo dwie, po czym na ostatniej zbudowane są tylko ściany z wystającymi prętami zbrojeniowymi. Taka sytuacja ma miejsce niezależnie od zastosowanej technologii. Istnieją domy budowane z cegły ceramicznej, albo chociaż cementowej. Jednak to jest drogie. Nadal najpopularniejszym sposobem budowy domów jest glina, kamienie i sieczka (wymieszane, tworzą ogromne bloki służące do budowy). Przyczyn niewykończonych domów jest kilka. Przede wszystkim chodzi o pieniądze. Młodą rodzinę stać najwyżej na postawienie jednej kondygnacji. Albo zaczynają od zera, albo dobudowują się na domu swoich rodziców. Nadal pozostawiają wystające pręty z dwóch powodów. Po pierwsze, być może ich dzieci będą chciały dobudować kolejne piętro, a po drugie (co ma chyba większe znaczenie), taki dom, zgodnie z przepisami budowlanymi, nie jest jeszcze ukończony, co w świetle tamtejszego prawa zwalnia od płacenia podatku od nieruchomości. Dochodzi też możliwość korzystania (zwłaszcza w upalne noce) z pokoju „pod gwiazdami”.


Trudno uwierzyć, że to tylko glina, słoma i trochę kamieni.


Wbrew pozorom, ten dom jest zamieszkany.
W większych miastach istnieje możliwość uzyskania mieszkania socjalnego (nawet do 140 m2, w zależności o wielkości rodziny). Niestety te lokale nie cieszą się dużą popularnością. Marokańczycy są przyzwyczajeni do wolności, swobody, przestrzeni. Mieszkanie z sąsiadem za ścianą nie jest ich marzeniem … a do tego parkingi są przeznaczone tylko dla samochodów, a osiołka do mieszkania zabrać nie można. Niektóre z plemion Berberów nadal prowadzą koczowniczy tryb życia, co wbrew pozorom wcale nie przeszkadza im w posyłaniu dzieci do szkół.


Namiot plemion koczowniczych.

Tutaj mieszkają kozy.
Pozostał mi jeszcze do opisania ostatni etap życia człowieka z Maroka. Tym etapem życia jest śmierć. Wyszedł dość specyficzny oksymoron, ale niech tak będzie.
Tutaj jest ona czymś zupełnie naturalnym, na co nie należy zwracać większej uwagi. Zmarłego trzeba przygotować na nową drogę życia, zupełnie tak samo jak kogoś, kto przeprowadza się do innej miejscowości.
Pochówku należy dokonać w ciągu 24 godzin (ze względu na panujące upały) i nikogo nie obchodzi, czy rodzina z dalszych terenów zdąży przyjechać, czy też nie. Nieboszczyka owija się materiałem i wiezie na cmentarz. Jeżeli jest on blisko (kilka kilometrów), to zmarłego kładzie się na czymkolwiek (drzwiach, łóżku) i zanosi. Jeżeli cmentarz jest daleko, to wynajmuje się samochód ciężarowy (rzadziej karetkę pogotowia z pobliskiego szpitala). Zmarłych układa się na prawym boku, twarzą skierowaną w stronę Mekki. Aby się nie przewrócili, wykopuje się bardzo wąski grób (zawsze na szerokość pięciu dłoni). Nasza przewodniczka zadała kiedyś pytanie swoim marokańskim znajomym: „co będzie, gdy nieboszczyk będzie „brzuchaty” i będzie miał ze 130 kilogramów”. Odpowiedź była prosta i chyba wcale nie zaskakująca: „Jak był dobrym człowiekiem, to się zmieści”. W ceremonii pogrzebowej biorą
Kuchenka.
udział tylko mężczyźni. Kobiety mogą przyjść na cmentarz dopiero po trzech dniach. Czasami zdarza się, że idą kilkaset metrów za konduktem żałobnym, jednak nigdy nie wchodzą na teren cmentarza. Zmarłym nie stawia się pomników. Czasami odwiedza się to miejsce z okazji jakichś świąt, jednak najczęściej, po kilku latach nie wiadomo już gdzie leży dana osoba. Nie wspomina się też w jakiś szczególny sposób osób zmarłych. Od powyższych zasad są czasami wyjątki, zwłaszcza na europeizującej się północy. Tam wielokrotnie wszystko wygląda tak jak u nas. Wystarczy nawet spojrzeć na sam cmentarz.



Cmentarz na południu Maroka.




Nas Europejczyków, może przerażać świadomość, że w Maroko nie ma jakiegoś kultu zmarłych, że się ich nie wspomina, nie dba o ich groby. Ale być może to logika Marokańczyków jest dużo bardziej racjonalna niż nasza. Przecież osoba zmarła jest już zupełnie gdzie indziej. Według ich wierzeń, do raju wiedzie cienki most, grubości włosa. Jeżeli ktoś był dobrym człowiekiem, to nie ma problemu z przejściem po nim na drugą stronę. Pozostali spadają do krainy, którą możemy nazwać piekłem, czyśćcem, albo jeszcze inaczej. Jednak można ją opuścić i udać się do raju (chociaż nie zapamiętałem co trzeba zrobić, aby tego dostąpić). A tam, można spodziewać się krainy z krystalicznie czystą wodą (która dla Marokańczyków jest symbolem życia), krainy mlekiem i winem płynącej. Każdy mężczyzna będzie miał 72 wiecznie odradzające się dziewice (zwane hurysami), a sam ciągle będzie miał 30 lat (aby mógł się nimi cieszyć). Zaciekawiło mnie, skąd będą brane te dziewice. Otóż sprawa jest całkiem prosta. Będą to zwyczajne kobiety, które żyły kiedyś na ziemi. Niestety im nie dane będzie cieszyć się rajem, bo nadal będą musiały służyć jakiemuś mężczyźnie. Z tego faktu wypływa być może niezbyt duże przywiązanie mężczyzny do swojej żony (bo przecież kiedyś najprawdopodobniej zostanie ona hurysą innego faceta). Za to dużą wagę przykłada się do przyjaźni męsko-męskiej. Bywa, że na ulicy można spotkać parę chłopców (w różnym wieku), trzymających się za rękę. Są to faktycznie przyjaciele (i ta przyjaźń wcale nie jest jakąkolwiek przykrywką innej orientacji seksualnej).

Prawdę mówiąc, moje wyobrażenie marokańskiego mężczyzny trochę się zmieniło … a nawet bardzo. Krótko mówiąc, maminsynek i pantoflarz, mocny w gębie, pewny siebie w towarzystwie kolegów. A z drugiej strony, bardzo rodzinny, uczynny w stosunku do innych, gościnny.
Wiele o człowieku mówią jego oczy. Ich oczy są radosne, pełne sympatii. Przez cały czas pobytu spotkałem tylko jednego, który patrzył na nas jak na intruzów (chociaż robił wszystko co do niego należało). Nie był to jednak wzrok pogardy … bardziej dumy z tego kim jest. I pewnie gdyby spojrzał mi prosto w oczy, to ja nie byłbym tak dumny jak on. Widok pijanych, przewracających się na lotnisku Polaków (tuż po wyjściu z samolotu), raczej powodował poczucie wstydu (zwłaszcza w kraju, w którym picie alkoholu jest grzechem).

Bardzo interesowało nas, jak w Maroku wygląda system opieki zastępczej i adopcja dzieci.
Na dobrą sprawę, można powiedzieć, że ten temat praktycznie nie istnieje. Są sądy rodzinne, które w wyjątkowych sytuacjach (gdy nikt z rodziny nie chce się podjąć opieki nad dzieckiem spokrewnionej osoby) odbierają matce prawa rodzicielskie. Zdarza się to jednak stosunkowo rzadko, a dziecko umieszczane jest wówczas w sierocińcu. Takie dziecko można adoptować.
Istnieją jednak prywatne instytucje, przypominające nasze domy dziecka. Do tych placówek trafiają dzieci zarówno z sierocińców, jak też bezpośrednio z ulicy – dzieci bezdomne, o które nikt się nie upomni. System kontroli takich ośrodków jest niejasny, a do tego wszechobecna korupcja powoduje, że z przebywającymi w nich dziećmi, można zrobić co się chce. Podobno większość z nich wcale nie trafia do rodzin adopcyjnych. Istnieje więc handel ludźmi do różnych celów, o czym wszyscy wiedzą, ale nikogo to nie interesuje i się o tym nie mówi.

Wiele osób pytało mnie po powrocie, jak mi się podobało?
Sam nie wiem. Nie moja bajka i nie chciałbym w niej zamieszkać.
Pracujące dzieci, wszędzie pałętające się koty (również w ekskluzywnych restauracjach), tępione psy (jako nieczyste – zwłaszcza te czarne) poszukujące schronienia z dala od skupisk ludzkich, wychudzone i poranione konie ciągnące bryczki. Góry … nasze ładniejsze (i nie trzeba ich lizać przez papierek), ocean … tylko trochę cieplejszy niż nasz Bałtyk a słońce zachodzi z drugiej strony.
Pustynia … ta akurat robi wrażenie. Turyści… oblegający tylko hotelowe baseny – na plaży nie ma ich rano, nie ma ich w południe, nie ma ich wieczorem.
Pojechałem, zobaczyłem, było inaczej. Nie wiem, czy chciałbym tam kiedyś powrócić.
Wiem jednak, że było warto. Na południu Maroka zobaczyłem szczęśliwych ludzi. Może biednych, ale wolnych. I to nie w jakimś wymiarze politycznym. Tam czułem się dobrze.


Pustynia, która mnie zachwyciła.

Namioty w oazie na pustyni.





Nawet odrobina zieleni cieszy oko.

Jakby widok z łazika Curiosity.

Prawie jak nad Bałtykiem, tylko zachodzące słońce z prawej strony.

Niby pięknie, ale już chciało się wracać.

Majka w trakcie opalania.

Majka po opalaniu.