środa, 15 sierpnia 2018

--- Cover


Kilka tygodni temu, gdy mieszkała jeszcze z nami Sasetka z Marudą, natknąłem się na pewien artykuł na Majki facebooku. Wpis ten jednocześnie mnie zaciekawił i zaniepokoił. Po kilku dniach próbowałem dotrzeć do niego ponownie, ale mi się nie udało, a niestety nie zapamiętałem autora tekstu.
Postanowiłem zatem napisać coś podobnego, tylko odnoszącego się bezpośrednio do naszej rodziny, a zwłaszcza do mnie. W muzyce taka osobista interpretacja utworu nazywana jest coverem. W przypadku tekstu pisanego chyba nie ma odpowiedniego określenia, a jeżeli już, to raczej nazywa się to plagiat. No bo po cóż ktoś chciałby drugi raz pisać coś podobnego.
Chociaż z drugiej strony, znane są pojedyncze przypadki. Któż z nas nie czytał z rumieńcami na twarzy XIII księgi Pana Tadeusza. Podobno istnieje też Pan Tadeusz w wersji dla informatyków:
Wojski chwycił w dłonie klawisze i przycisnął enter,
z loudspeakerów popłynęły wtedy dźwięki z zamętem”.
Moim zdaniem... kiepskie.

W każdym razie poczułem wówczas potrzebę napisania tego co zapamiętałem.
Nie opublikowałem tego na blogu z dwóch powodów. Po pierwsze nie mogłem odnieść się do pierwowzoru, a po drugie nie chciałem po raz kolejny pisać przytłaczającego wpisu.
Na samym początku, moim zamiarem było, aby ten blog był radosny, aby pokazywał innym rodzinom zastępczym i kandydatom na takie rodziny, że to co robimy jest piękne.
I w sumie takie jest, tyle że są sytuacje, które mogą się pojawić zupełnie nieoczekiwanie i niekoniecznie zgodne z pierwotnymi wyobrażeniami. Jeżeli więc zawsze pisałbym radośnie, to niekoniecznie prawdziwie.

Kilka dni temu, zupełnie przypadkowo udało mi się odnaleźć oryginał na blogu Lady Makbet, na który chętnie zaglądam. Stwierdziłem, że może warto odkurzyć to co sam kiedyś napisałem. Trochę wszystko rozbudowałem o aktualne sytuacje.

Oto wersja, którą kiedyś przeczytałem:


A to mój „cover”:

Od jakiegoś czasu klimat zmienia się w zastraszającym tempie. Jest środek lata, a gdy spoglądam przez okno, widzę pełno śniegu. Co więcej, chmury śniegowe tworzą się nawet wewnątrz domu. Czasami moja sypialnia jest tak zasypana, że nie mogę nadążyć z odgarnianiem. Praktycznie z niej nie wychodzę. Większą część dnia spędzam w łóżku z łopatą pod ręką. Nie mogę spać. Budzę się co kilkanaście minut, aby sprawdzić, czy nie pada. Śnią mi się koszmary.
Najlepsza pogoda jest o szóstej nad ranem. Wówczas Majka daje mi do karmienia Ploteczkę, a sama idzie na piętro do bliźniaków. Sasetka z Marudą najczęściej jeszcze smacznie śpią. Jest to jeden z nielicznych momentów w ciągu dnia, gdy czasami wychodzi nawet słońce.
Aura w sposób nagły zmienia się kilkanaście minut przed ósmą. Budzi się Kapsel. Jego mogliby zatrudnić w instytucie geoinżynierii. Nie jako specjalistę, ale jako czynnik umożliwiający modyfikację pogody. Schodzi jak stado koni, potem albo jest spokojny, albo się awanturuje. Nie ma to większego znaczenia – zawsze wówczas spadają największe płaty śniegu.
Po chwili przychodzą bliźniacy, a Majka wyjeżdża z Kapslem i Sasetką do przedszkola. Cała trójka dwulatków domaga się śniadania i zmiany pieluchy. Najgorsze są dni, gdy wszyscy mówią „ble”.
Ale przecież nie mogę rzucić łopaty. Pakuję więc wszystkich do swojego łóżka i próbuję ogarnąć sytuację. Przecież nie mogą łazić po śniegu – jeszcze się przeziębią. Trwa to czasami nawet kilkanaście minut.

Po powrocie Majki z przedszkola zabieram się do mojej pracy zawodowej. Nie opuszczam jednak łóżka, bo przecież wiem, że w każdej chwili mogę znowu musieć odgarniać śnieg. Włączam telefon, odczytuję wiadomości mailowe. Czasami „skrzynka” jest pusta i żadnych przychodzących sms-ów. Zaczyna się przejaśniać. Po chwili słyszę „pip-pip”. Jakieś opóźnienie na łączach. Jednak przyszły wiadomości: „proszę o kontakt, pilne”, „od rana nie mogę się do pana dodzwonić – czekam na wiadomość”, „kiedy mogę liczyć na obiecane zmiany w programie?”, „proszę się zdalnie połączyć, bo mi się konta nie bilansują”, „nie mogę zrobić transmisji z banku”, i tak dalej.
Patrzę więc sobie na ten telefon i już wiem, że za chwilę zacznę pracę niczym w centrali telefonicznej. Do tego komentarze typu: „dlaczego ma pan ciągle zajęte”, albo „no wreszcie się pan obudził”. A przecież nie śpię już od piątej.
Albo „siedzę na komputerze” jakiegoś klienta, dzwoni drugi - „proszę się z nim rozłączyć, ja mam ważniejszą sprawę”.
Pamiętam też taką rozmowę:
  • Proszę zrobić jakąś zmianę w programie, bo nasza „główna” ciągle wchodzi do różnych funkcji i nas blokuje, albo zmienia dane, o których nie ma pojęcia.
  • To proszę jej ograniczyć prawa dostępu tylko do korzystania ze sprawozdawczości.
  • Nie mogę, przecież to główna księgowa.
Tak więc patrzę na ten telefon, który za chwilę rozgrzeje się do czerwoności. Zaległe prace programowe czasami sięgają kilku tygodni. Patrzę na te chmury nade mną i ten malutki guziczek w telefonie... naciskam. Przecież znowu muszę odśnieżyć.

Życie towarzyskie zamiera. Tłumaczę znajomym, że mam mnóstwo obowiązków. Niektórzy to rozumieją, inni nie. Chociaż może z grzeczności nic nie mówią, a tak naprawdę uważają mnie za leniwego dupka. A przecież wszystko przez ten cholerny śnieg.
Nie wiem jak Majka ze mną wytrzymuje. Zawsze byłem katastrofistą. Gdy gdzieś wyjeżdżaliśmy, to wiedziałem, że na pewno samochód się zepsuje, albo samolot spadnie, a w najlepszym razie zostaniemy okradzeni. Wiedziałem, że jak wyjedziemy do Afryki, to z pewnością nabawię się rozstroju żołądka i będzie obciach, gdy będę musiał zatrzymać autokar i zrobić kupę na środku pustyni. W Maroku na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, ale teraz Majka planuje Kenię. Już wiem, że będę miał dwie opcje. Albo „zesram” się w fotel, albo wyjdę na zewnątrz i zeżre mnie jakiś lew, albo inna pantera. Na samą myśl, widzę jak zbierają się w pokoju ciemne chmury i zaczyna padać śnieg. Nie wiem czy pojadę... kto za mnie będzie sprzątał?

Niedawno musieliśmy podjąć decyzję o uśpieniu Furii. Jej przednia łapa ważyła prawie tyle co reszta ciała. Nie chciała wychodzić na spacery. Patrzyła na mnie i prosiła o śmierć.
Bałem się tego dnia. Wiedziałem, że będzie tak sypać, że będę miał problemy z przekopaniem się do samochodu. Od rana zaczęło świecić słońce. Nie potrafię tego zrozumieć. Pożegnałem jednego z moich nielicznych przyjaciół, a mimo wszystko była piękna pogoda. Stopniał cały śnieg w domu i w ogrodzie. Furia miała szczęście – była tylko psem. Ja niestety jestem człowiekiem.

Wkrótce odwieziemy Kapsla do DPS-u. Tym razem z pewnością słońce nie zaświeci. Majka z nim pojedzie. Ona na razie potrafi przenikać przez zaspy.
Ja ciągle czekam w gotowości z łopatą w ręce, bo przecież w każdej chwili może zejść lawina. Już prawie nic nie jem, nie golę się, nie kąpię... tylko czekam. Przecież nie chcę umierać przywalony zwałami śniegu we własnym domu.

Może powinienem zacząć szukać pomocy u psychologa, a może nawet psychiatry. Jednak gdy takie myśli przychodzą mi do głowy i wyglądam przez okno, to śnieg sięga dachu. Musiałbym wydrążyć tunel na ponad sześć metrów. Nie jestem w stanie. Wracam więc do łóżka – tutaj jest bezpiecznie.

Na szczęście powyższy tekst nie jest jeszcze wołaniem o pomoc, a przynajmniej tak mi się wydaje. Jednak w każdym poruszonym powyżej wątku jest ziarno prawdy. Niestety ziarno ma to do siebie, że w którymś momencie zaczyna kiełkować.
Zacząłem się zastanawiać nad tematem istnienia depresji w życiu rodzin zastępczych. Jest to choroba, która może przybierać różne oblicza, a do tego przez jakiś czas można z nią żyć, udając że nie istnieje. Co więcej, w przypadku rodziców zastępczych może być skrzętnie ukrywana, bo przecież jej ujawnienie może doprowadzić do rozwiązania rodziny.
Być może tak właśnie działa cały ten system. Może wszyscy dobrze wiedzą, że depresja jest tylko kwestią czasu.
Może dlatego rodziny zastępcze podpisują umowy tylko na cztery lata, a nie umowy o pracę. W przypadku jakichkolwiek podejrzeń, wystarczy jej nie przedłużyć.
Udanie się po pomoc do psychologa i rozpoczęcie terapii, może więc być czynnikiem dyskwalifikującym. Łatwiej więc udawać, że wszystko jest w porządku.

Dlatego Kapsel był dla mnie ważną lekcją. Jeszcze kilka miesięcy temu wierzyłem w to, że znajdzie się dla niego rodzina i tam gdzie mogliśmy, to jej szukaliśmy. W którymś momencie zrozumiałem, że to nie ma sensu. Cały czas myślałem o dobru chłopca, zapominając o dobru rodziny, w której miałby zostać umieszczony. Być może pierwszy rok czy dwa, byłyby dla niego lepsze niż pobyt w placówce. A co potem?
Kapsel po pewnym czasie wyczerpywał pokłady cierpliwości wszystkich osób, z którymi miał kontakt. Może dobrze, że spędził z nami aż dwa lata. Może trudne dzieci powinny właśnie tak długo przebywać w pogotowiach rodzinnych. Może udało nam się w ten sposób uchronić jakąś rodzinę przed depresją. A może jest zupełnie inaczej? Może to tylko my nie podołaliśmy?
Nieważne... od kilku dni za oknem świeci słońce.








sobota, 11 sierpnia 2018

--- Wakacje 2018

Najpierw był strach przed wodą...

Spędziliśmy kolejne wakacje z naszymi dziećmi zastępczymi. Jak co roku, pojechaliśmy nad morze do Mielenka. Tym razem było to nieco większe wyzwanie, bo nie dość, że czwórka dzieci, to jeszcze była to bardzo absorbująca obsada. Tylko z Ploteczką nie mieliśmy problemów. Bliźniacy po raz pierwszy zobaczyli wielką wodę i wielką piaskownicę. Było wielkie „WOW” i wielkie pilnowanie, aby się nie zagubili, albo fala ich nie zmyła.
później zaślubiny z morzem,



na końcu wchodzili do wody przy każdej okazji.





























No i jeszcze trzeci bliźniak, czyli Kapsel. Po pierwszym dniu i nocy zacząłem żałować, że zdecydowaliśmy się na ten wyjazd. Później było już dużo lepiej... chociaż może właściwsze byłoby określenie, że zacząłem się przyzwyczajać, albo zwyczajnie nastąpiło odprężenie i oddech od codzienności. Majka nie musiała gotować, ja nie musiałem pracować. Większość czasu spędzaliśmy na spacerowaniu, zabawach i wylegiwaniu się na plaży. Chociaż na tej plaży to tylko Ploteczka ze mną się wylegiwała. Pozostała trójka rozłaziła się na wszystkie strony i sam nie wiem, jak Majce udało się nad nią zapanować.

Tylko Kapsel wolał zabawy w piasku.


Po powrocie przeczytałem swój opis z poprzednich wakacji. W przypadku Kapsla nic się nie zmieniło. Chłopiec stoi w miejscu w każdej dziedzinie. Nawet nie urósł ani o centymetr, tylko trochę utył.
Wakacje są okresem, w którym szczególnie zauważam odmienną osobowość Majki i moją. Nie wiem dlaczego, ale zawsze jesteśmy pewnego rodzaju atrakcją. Teoretycznie wyglądamy na dziadków, którzy zabrali swoje wnuki na wakacje. A jednak ludzie nie tak nas odbierają .I my również odmiennie postrzegamy ich zainteresowanie. Ja czuję się trochę jak małpka w cyrku, za to Majka tylko czeka na okazję, aby móc opowiedzieć kim jesteśmy i na czym polega rodzicielstwo zastępcze.
O ile na plaży, ja zajmowałem się Plotką, a Majka uganiała za chłopakami, to na placu zabaw role się odwracały. Młodych fascynowało wszystko, zjeżdżalnie, huśtawki, karuzele, liny, rura strażacka. Kapsla bardziej pobudzało zainteresowanie ze strony innych osób. W pewnym momencie odwróciłem od niego wzrok na kilkadziesiąt sekund. Gdy go ponownie dostrzegłem, był już bramkarzem w meczu kilkunastolatków. Na szczęście go nie zabili, a przynajmniej nie zbili okularów (których przecież nie zdjął). Jednak dla przebywających na placu mam, frapujące było to, że chłopcy do mnie mówią „tato”, a do Majki „ciocia”. Może dobrze, że poruszyły z Majką ten temat, bo do bliźniaków to jeszcze mógłbym się przyznać... ale do Kapsla? Jednak najbardziej fascynuje mnie kreatywność osób (kobiet), które „zżera” ciekawość. Na przykład pytanie do Majki: „a pani jeszcze karmi piersią?”.

Niestety pełnienie roli ojca Kapsla, jest dla mnie trudne. Gdyby on chociaż wyglądał na niepełnosprawnego? Ale nie. Każdy kto go poznaje, uważa że jest to bardzo rezolutne dziecko... może tylko trochę wścibskie i upierdliwe – a do tego niewychowane. Niezmiennie każdemu mówi „dzień dobry” i wszystkich zagaduje. Pyta „dokąd pani idzie”, „co pan teraz będzie robił”. Zmieniło się to, że już nie każdemu prawi komplementy. Nadal ma zajawki w stylu „ale ma pan ładny samochód”, albo „ma pani piękny kapelusz”. Bywają jednak też komentarze typu „a dlaczego ma pani takie brudne nogi?”. Albo zwroty zupełnie bez sensu, na przykład „pani będzie pierwsza”. Pierwsza do czego? Co chłopiec miał w tym momencie na myśli?

Kapsel znowu poznał kilka nowych słów i znowu wszystko myli. Zapamiętał zwrot „bale słomy”. Jednak nie potrafi go odmieniać przez przypadki. Mówi: „ale tu dużo bale słomy”.
Już wie, że molo to nie gofr, ale to pierwsze usilnie nazywa mostem. Z kolei na paralotnię mówi spadochron, na huśtawkę „huźdawa”... a nawet „chuźdawa”.

Bywają sytuacje, z których wypada nam się tylko śmiać, chociaż wielokrotnie są one niebezpieczne. Pewnego razu Kapsel zobaczył paralotnię. Na szczęście byliśmy tylko na deptaku w kierunku morza, gdy nagle zaczął biec krzycząc „dogonię cię” (czyli ten spadochron). Wrócił po chwili ze słowami „za wysoko leciał, a ja jeszcze nie umiem latać”. Aż strach pomyśleć co będzie, gdy w pewnym momencie stwierdzi, że jednak potrafi.
Innego dnia rysował na stole w ogrodowej wiacie. Majka poszła na trawę się opalać. Aby nie czuł się osamotniony, powiedziała „przyjdź do mnie, weź koc, książeczka jest sztywna, więc możesz rysować na kocu”. Chłopak zapamiętał tylko ostatni zwrot. Wziął koc, położył go na stole, na nim książeczkę... i rysował dalej.
Albo innego dnia, krzyczy do mnie „wujek, wujek – to jest prawdziwa mewa!”. W zasadzie wyglądała tak samo jak inne, które widywał wcześniej. Może jednak dla niego była wyjątkowa. A może to nie była mewa? Zdaniem Kapsla, wszystkie pióra, które znalazł, należały do orła.
Cały czas uważa, że Majka jest ciocią dla wszystkich. Któregoś dnia jedna z mam, zwróciła się do swojego dziecka „Małgosiu przepuść panią”. Na to Kapsel „to nie pani, tylko ciocia”.
A tak trochę odchodząc od tematu, to muszę stwierdzić, że facetom trochę brakuje kultury. Jeździłem nad morzem wózkiem bliźniaczym. Nie zdarzyło mi się, aby któryś gdzieś mnie przepuścił. Nie chodzi mi o kolejkę po lody czy gofry, ale zwykłe powiedzenie „proszę” w przejściu, w którym nie da się minąć. Kobiety są w tym względzie dużo milsze.

Wracam do Kapsla.
Nasza pani Dorotka schowała tym razem hulajnogę (być może pamiętając wybryki sprzed roku). Niestety zabraliśmy dla bliźniaków rowerki. Rok temu Kapsel krzyczał „już mnie nie dogonisz”, tym razem „ja tobie ucieknę”.
Chłopiec jest dzieckiem, za które nieustannie trzeba się wstydzić. Choćby dlatego, że sika byle gdzie. Do tego ściąga wszystko i świeci gołym dupskiem. Nie potrafi zrozumieć, że istnieje coś takiego jak rozporek. Któregoś dnia poczuł potrzebę na środku chodnika. Majka chciała go lekko popchnąć, aby chociaż wszedł na trawnik. Był już chyba w stanie lekko niestabilnym, bo wyrżnął się jak długi na beton. Na szczęście „ptaszka” sobie nie uszkodził, a jeszcze większe szczęście, że nikt z przechodniów tego nie skomentował.
Chłopak jest nieustannie głodny, chociaż je dużo więcej niż ja. Musimy go pilnować, bo nie dość że próbuje wylizywać talerze (również nie swoje), to łupem staje się dla niego także jedzenie leżące pod stołem (które komuś wypadło na podłogę).
Wybraliśmy się też na spacer drogą rowerową. Co chwilę przejeżdżał jakiś rower, gokart, elektryczna hulajnoga, a nawet quad. Kapsel nie wie, która to strona prawa, a która lewa. Dla uproszczenia powiedziałem, że ma iść po tej stronie, po której idę ja. Chłopak co chwilę wybiegał na środek, albo przechodził na drugą stronę (twierdząc, że chciał kogoś przepuścić).
Gdy w którymś momencie ponownie wyszedł na środek i usłyszałem dzwonek roweru z tyłu, to wydarłem się na niego: „na lewo, czego nie rozumiesz!!!”. Wyszło na to, że ostatecznie ja dostałem „zjebkę” od rowerzystki: „nie krzyczeć, nie krzyczeć” i od Majki: „zachowuj się chociaż przy ludziach”.
I pomyśleć, że kiedyś byłem oazą spokoju.

Życie wakacyjne Kapsla było identyczne jak rok temu. Wstawał między szóstą a siódmą i nie potrafił zająć się sam sobą. Odpalałem więc laptopa i próbowałem połączyć pracę zawodową z wypoczynkiem. On w tym czasie robił wszystko, aby zwrócić na siebie uwagę. Śpiewał, mówił do siebie, przestawiał meble, podnosił i opuszczał żaluzje, kilka razy chodził do toalety. Zapalał i gasił nocną lampkę, mówił do siebie szeptem, używając niezrozumiałych słów, niczym szaman voodoo. Nawet próbowałem wspólnie z nim coś zrobić – nic z tego nie wychodziło. Starałem się podążać za jego umysłem, rozmawiać, opowiadać, odpowiadać na jego pytania. Pewnego ranka stwierdził „to ciebie urodził wujek Jarek”. Gdy zrobił coś źle, to mówił, że jego ręka się denerwuje.

Dla Kapsla cały czas ideałem jest mama. Ona ma wszystko... rower, gokarta, paralotnię.
Tylko ona go kocha, tylko ona się o niego troszczy. Z nami nie ma prawie żadnych więzi. Bez problemu zostałby dalej nad morzem... sam, z byle kim (nawet z panią, z którą zamienił kilka słów na plaży).
Chłopak jednak dysocjuje. Czasami mówi, że mama na niego krzyczy. Majka przez jakiś czas myślała, że chodzi mu o nią, bo przecież mama na spotkaniach zachowuje się całkiem przyzwoicie. A jednak... Kapsel idąc do swojego pokoju, wchodzi do innego świata. Wchodzi do świata, w którym jest jego mama, w którym jest jego wujek, w którym przeżywa to, co było kilka lat temu. Twierdzi, że jego mama krzyczy na niego, gdy jest w pokoju na piętrze. Patrzy na Majkę, a widzi swoją mamę i jej zachowania sprzed kilku lat.
W tej chwili mamy już orzeczenie o niepełnosprawności, zapewnione miejsce w Domu Pomocy Społecznej (który dla niego wybraliśmy) i decyzję sądu o natychmiastowym umieszczeniu chłopca w tej placówce. Mama Kapsla zupełnie nie kojarzy pewnych faktów. Trzeba jej tłumaczyć to samo po kilka razy, a i tak zapewne zada te same pytania jeszcze wielokrotnie. Czasami się zastanawiam, kto tu jest „umiarek” - Kapsel, czy ona.
Majka chyba faktycznie wchodzi w okres żałoby. Ja, póki co, cieszę się, że za kilka dni chłopiec przestanie być naszym dzieckiem zastępczym. Nie wiem co będzie, gdy do tego dojdzie, ale na tę chwilę chciałbym o nim zapomnieć. Kilka lat temu nie sądziłem, że będę mógł o jakimś dziecku napisać takie słowa.

Ale miało być o wakacjach.
Romulus i Remus są w trudnym momencie swojego życia. Dwa i pół roku...
Jednak to jest normalne, że chcą zaznać wszystkiego, że chcą poznać cały świat.
Porównujemy chłopców do Marudy, bo przecież są mniej więcej w tym samym wieku.
Przepaść. Z Marudą niedawno rozmawiałem przez telefon. Z bliźniakami często trudno się porozumieć będąc twarzą w twarz. Jednak są to dzieci, o których za rok pewnie będę pisał tak jak o Marudzie. Potrzeba jednak czasu, aby chłopcy nauczyli się pewnych zasad.
Chociaż nad morzem byli przeciętnymi dwulatkami... może nawet jednymi z bardziej „wychowanych”. Fajni byli. Do tego mają duży potencjał. Zwłaszcza Remus jest wybitnie uzdolniony muzycznie. Nauczył się śpiewać kilka piosenek, choćby „Panie Janie”. Kapsel z tego „kawałka” zna tylko „bim, bam, bom”, a najczęściej śpiewa „ooo!, oooooo!, oo..oo!” .
Pobyt nad morzem spowodował też to, że Romulus coraz bardziej zaczął się otwierać, zaczął się zmieniać. Do tej pory zachowywał dystans (chociaż potrafił się przytulać). Był złośliwy, rzadko się uśmiechał, gryzł, szczypał, wyrywał zabawki, uderzał. Być może dopiero na wakacjach poczuł, że jest równoprawnym członkiem stada... takim samym jak Remus.

No i Ploteczka.
Nie wiem, czy dziewczynka zauważyła, że byliśmy nad morzem. Za chwilę znowu tam pojedziemy. Jest jedynym dzieckiem, które będzie z nami przez większą część urlopu Majki. Tylko na czas naszego wyjazdu w góry, pójdzie na wakacje do innej rodziny zastępczej. Nawet rozważaliśmy możliwość zabrania jej z sobą, ale chyba byłoby to dla niej dużo bardziej męczące.
Dziewczynka na szczęście nie weszła jeszcze w okres lęku separacyjnego.
Jest fantastyczna i gdybym był młodszy, to pewnie zostałaby moją czwartą córką. Jednak trzymam się ustalonych z Majką zasad. Plotka zasługuje na młodych rodziców, którzy jeszcze będą w stanie poskakać z nią na trampolinie, pojeździć rowerem i rozwiązać równanie różniczkowe.