piątek, 22 lipca 2016

--- Moje, "nie moje" dziecko.

Wielokrotnie opisywałem historie dzieci, które spędziły w naszym pogotowiu rodzinnym kilka lub kilkanaście miesięcy. Jednak dotychczas nie spróbowałem tego w żaden sposób podsumować.
Kim są gdy do nas przychodzą i kim są kiedy odchodzą do innych rodzin adopcyjnych lub zastępczych?
Nie wgłębiając się zbytnio w temat, powiedziałbym, że są przeciętnymi dziećmi, jakich miliony na świecie, jedne lepsze - inne gorsze, jedne mądrzejsze - inne trochę mniej, jedne ładniejsze – inne mniej, jedne zdrowsze … i tak dalej.
Dla nas, jako rodziców zastępczych, nie ma większego znaczenia … „pochodzenie” dziecka. Naszym zadaniem jest stworzenie mu domu, stanie się dla niego rodziną.
Po jakimś czasie, pojawia się ktoś, kto chce dla tego dziecka zostać całym światem.
Rodzice adopcyjni, po wielomiesięcznych (a często wieloletnich) rozważaniach określają, jakie dziecko chcieliby przyjąć pod swój dach. Niektórzy chcieliby adoptować tylko malutkie i zupełnie zdrowe dziecko, inni być może nieco starsze (nawet kilkuletnie), jeszcze inni dopuszczają rozmaite zaburzenia a nawet choroby, z którymi będą musieli się zmagać przez całe życie.
Cała historia medyczna znajduje się w dokumentacji ośrodka adopcyjnego, który proponuje dziecko danym rodzicom. Są to jednak suche fakty, podobnie jak informacje o rodzicach biologicznych (wynikające z postanowienia sądu, ewentualnie krótkich notatek koordynatora pieczy zastępczej, a czasami opinii ośrodków pomocy społecznej).
Czy to wystarcza rodzicom adopcyjnym? Okazuje się, że chyba tak.
Oczywiście nie jest to regułą, jednak dla wielu rodziców adopcyjnych, proponowane im dziecko jest osobą znikąd, jest „dzieckiem z chmur”, które w wyobrażeniach przebywało w bliżej nieokreślonym miejscu, czekając na ich miłość, akceptację i troskę, które w ich świadomości tak naprawdę zaistniało w dniu, w którym zostali poinformowani przez ośrodek adopcyjny i … uważają, że dla jego dobra trzeba zrobić wszystko, aby jak najszybciej trafiło pod ich dach.
Staram się to rozumieć …, być może na ich miejscu postępowałbym dokładnie tak samo.
Jednak jako rodzic zastępczy, patrzę na cały proces adopcji przez nieco mniej różowe okulary (a może po prostu podchodzę do sprawy w sposób mniej emocjonalny). Każde dziecko (nawet kilkudniowe) ma swoją historię, którą dobrze by było poznać.

Mało którzy rodzice interesują się rodziną biologiczną dziecka. I wcale nie chodzi mi o to, aby podtrzymywać jakiekolwiek kontakty z nimi...

Dawno temu, gdy byłem jeszcze nastolatkiem, interesowały mnie tematy natury filozoficzno-psychologicznej. Był to czas, w którym zasady eugeniki były już od dawna skompromitowane przez nazistowskie Niemcy, za to popularność ponownie zdobywała idea wpływu środowiska na zachowanie człowieka. „Tabula rasa” jako punkt wyjścia i możliwość plastycznego modelowania zachowań ludzkich (co zresztą było na rękę klasie rządzącej), były obowiązującą doktryną.
Dzisiejsze badania i nauka zajmująca się genetyką, każą nieco inaczej spojrzeć na tą sprawę, również w kontekście adopcji dziecka. Oczywiście współcześni natywiści nadal polemizują ze współczesnymi empirystami, co ma większy wpływ na naturę człowieka: geny, czy środowisko?
Gdybym sam miał to ocenić (opierając się na różnych opracowaniach, a nawet własnych doświadczeniach), to powiedziałbym: fifty-fifty. Oznacza to jednak, że być może wpływ genów na życie człowieka jest w pewien sposób marginalizowany przez rodziców adopcyjnych.
Oczywiście, że fakt, iż ktoś ma loki na głowie, albo posługuje się lewą ręką, nie ma większego znaczenia i jest tylko jego urodą. Jednak geny są odpowiedzialne za posiadanie predyspozycji do zdobywania różnych umiejętności (czasami będących wadą, a czasami zaletą). Na szczęście, istnieje ścisła zależność między genotypem a środowiskiem. W niektórych warunkach, pewne geny mogą się uaktywnić, w innych zostaną stłumione.
Do mnie przemawiają zwłaszcza badania dotyczące bliźniąt jednojajowych, które jakby nie było, są pewnego rodzaju naturalnymi klonami (100% zgodności genetycznej). Rodzeństwa takie, wychowywane w różnych rodzinach i z dala od siebie, wykazują niesamowite podobieństwo zachowań. Natomiast zupełnie inaczej może wyglądać sytuacja, gdy bliźnięta te wychowują się razem. Często jedno z nich zaczyna dominować nad drugim, zupełnie zmieniając jego zachowania.
Wynika z tego, że geny, to tylko pewne predyspozycje, mogące uaktywnić takie czy inne zachowania. W tym kontekście, jak najbardziej zasadne byłoby poznanie rodziny biologicznej dziecka. Niekoniecznie osobiście, ale choćby z opowiadań. Z mojego doświadczenia wynika, że rodzice adopcyjni wielokrotnie nie chcą tego słuchać. Podświadomie wypierają wszelką wiedzę dotyczącą rodziców biologicznych swojego dziecka.
Znam rodzinę, która wiele lat temu adoptowała dwie dziewczynki. Zapytałem, co wie o rodzicach biologicznych swoich dzieci? Okazało się, że praktycznie … nic.
Jako rodzice zastępczy, w większości przypadków, mamy kontakt z rodzicami biologicznymi dzieci, które u nas przebywają. Jesteśmy pewnego rodzaju skarbnicą wiedzy na ich temat dla rodziców adopcyjnych. Dlaczego najczęściej nie chcą z niej skorzystać?

Geny, to nie tylko predyspozycje do pewnych zachowań, ale również do dziedziczenia rozmaitych chorób. Dlaczego nikt nie robi pod tym kątem wywiadu z rodzicami biologicznymi? Dzisiejszy poziom nauk medycznych pozwala na wczesne wykrywanie wielu schorzeń. Można by to kontrolować, mając świadomość powtarzających się chorób w rodzinie biologicznej dziecka. Brak wiedzy w tym zakresie z pewnością nie pomaga.

Jeszcze kilka lat temu uważałem, że psycholog jest potrzebny tylko w sytuacjach kryzysowych. Teraz dochodzę do wniosku, że dobrze jest mieć go „pod ręką” również na co dzień. Rodzice adopcyjni bardzo często mają tendencję do „zagłaskiwania kota na śmierć”, a z kolei dla dzieci adopcyjnych, okres dojrzewania może być bardziej burzliwy (niż to ma miejsce w przypadku dzieci biologicznych). Mieliśmy kiedyś kontakt z pewną panią psycholog, która mawiała, że bycie dobrą matką, to bycie dość dobrą matką. Wielokrotnie się zdarza, że problemy z dziećmi tkwią w ich rodzicach (tych, którzy wychowują). Nawet rodzice biologiczni często nie potrafią tego faktu zaakceptować. W przypadku rodziców adopcyjnych, jest to jeszcze trudniejsze. Niestety najczęściej nie widzą w tym swojej winy. Zdarzało mi się już słyszeć komentarze, że za zachowanie i charakter dziecka w 70% odpowiadają geny, 20% to zasługa otoczenia (głównie szkoły i kolegów), a tylko 10% to wpływ wychowywania przez rodziców. Tak więc w przypadku problemów, najłatwiej wszystko zrzucić na geny.
Prawdę mówiąc, nigdy nie drążyłem tematu wspierania rodzin adopcyjnych przez ośrodki adopcyjne, pod kątem pomocy psychologicznej (już w czasie przebywania dziecka w rodzinie). Rodzice zastępczy taką pomoc mają (przynajmniej u nas i w kilku innych miejscach w kraju, o których wiem).

Na dobrą sprawę, to co napisałem powyżej, jest nazbyt rozbudowanym wstępem do tematu, który chciałem poruszyć. Już w czasach szkolnych, często miałem pod wypracowaniem, uwagę nauczyciela: „zbyt długi wstęp”. Skoro do dzisiaj niczego się nie nauczyłem, to może faktycznie należy jeszcze bardziej docenić znaczenie genów.
Postaram się, aby rozwinięcie było zdecydowanie krótsze.

Dzieci, którymi się opiekujemy i przez jakiś czas je wychowujemy, w większości przypadków mają rozmaite zaburzenia. Biorąc pod uwagę zarówno swoje doświadczenia, jak też znanych mi rodzin zastępczych, mógłbym powiedzieć, że zupełnie zdrowych dzieci przebywających w opiece zastępczej jest mniej niż 30%. Nie biorę przy tym pod uwagę chorób czy też zaburzeń, które nie wynikają bezpośrednio z tego, w jakich warunkach i z jakimi bodźcami stykało się dziecko zarówno w życiu płodowym, jak też we wczesnym okresie rozwoju (np. różnego typu alergie).
Większość dzieci zostaje u nas umieszczonych z powodu zaniedbań. Ich przyczyną są najczęściej różnego rodzaju uzależnienia i brak wsparcia w najbliższej rodzinie rodziców dziecka. Jednak mógłbym to wszystko sprowadzić do jednego określenia. Chodzi o stary (może nawet kilkudziesięcioletni) neologizm: „tumiwisizm”. Tym rodzicom naprawdę wszystko „wisi”, chociaż starają się udawać, że jest inaczej. W zdecydowanej większości nie stać ich nawet na jeden przyjazd w tygodniu, aby spotkać się ze swoim dzieckiem. Jak więc uwierzyć w dbałość w okresie prenatalnym oraz w pierwszych miesiącach życia dziecka (które są najważniejsze dla jego rozwoju emocjonalnego). Nawet jeśli dziecko pod względem medycznym jest zupełnie zdrowe (pomijając nawet lekkie opóźnienia ruchowe wynikające z zaniedbań), to jednak nigdy nie wiadomo, jakie zostały poczynione szkody w psychice. Mieliśmy wątpliwą przyjemność poznać mamę, która poszła na imprezę, pozostawiając w domu dwoje rodzeństwa (chyba 2 i 3 latka). Impreza trochę się przeciągnęła … Po trzech dniach opieka społeczna (zawiadomiona przez sąsiadów) weszła do mieszkania – na szczęście dzieci przeżyły. Mnie tylko zastanawia, jak ten fakt wpłynął na ich psychikę? Jakie spustoszenie w umyśle dziecka powoduje bicie, molestowanie, odrzucenie?
Na szczęście ogromną zaletą jest umiejętność zapominania. W większości jest to zupełnie naturalny proces, chociaż w wielu wypadkach może być mechanizmem obronnym umysłu (co oznacza, że kiedyś te wspomnienia mogą powrócić). W każdym razie, powoduje to, że dzieci bardzo szybko dostosowują się do nowych warunków. Dzieci kilku-kilkunastomiesięczne, nawet już po kilku tygodniach (a nawet kilkunastu dniach) potrafią zapomnieć dotychczasowych opiekunów i od samego początku umieją nawiązać więzi (o ile zostały tego nauczone) z nowymi rodzicami.
Chociaż z drugiej strony, już wielokrotnie mieliśmy do czynienia z sytuacją, gdy dziecko potrafiło sobie przypomnieć pewne szczegóły z życia, z okresu gdy nie miało nawet roku. Jakiś czas temu opisywałem historię Iskierki. Dziewczynka nie jest już z nami od ponad roku. Niedawno zaczęła opowiadać swojej mamie, że Majka sadzała ją na deseczce. Po dłuższej analizie tego co mówi, okazało się, że chodzi o nakładkę na ubikację – wszystko co powiedziała było prawdą. Zresztą ja sam mam wspomnienia z bardzo wczesnego dzieciństwa. Pamiętam stertę gruzu leżącego pod ścianą kuchni, gdy przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Było to prawie pół wieku temu i nawet moi rodzice tego nie pamiętają. Jednak dla mnie, są to wspomnienia bardzo żywe. Podobnie pamiętam historię, gdy ugrzązłem w błocie (miałem wówczas około czterech lat). Niewiele się namyślając wyszedłem z butów (na szczęście miałem kalosze, więc było łatwo) i w samych skarpetkach wróciłem do domu.
Jakie wspomnienia (gdzieś w podświadomości) przechowują dzieci doświadczone przez los (albo bardziej przez własnych rodziców)?
Pewnie dlatego, rodzice adopcyjni najchętniej decydują się na maluchy (im młodsze, tym lepsze).
Niedługo nasza rodzina powiększy się o sześciolatka. Problemem nie jest dla nas ani jego wiek, ani zaburzenia, które posiada i które będziemy się starali zredukować do minimum. Obawiamy się, że nawet gdyby udało nam się doprowadzić go do stanu pełnej normy rozwojowej, szanse na adopcję ma niezbyt duże – po prostu jest „za stary” - przykre. Być może po raz drugi będziemy liczyć na adopcję zagraniczną.
Czy oznacza to, że wymagania rodziców adopcyjnych są zbyt wygórowane?
Gdy staram się spojrzeć na proces przysposobienia oczami rodziców adopcyjnych, to pewnie też chciałbym dziecko jak najmłodsze, z jak najmniejszym bagażem doświadczeń. Chociaż z drugiej strony, nie wszystkie doświadczenia są złe. Nie wszystkie mają negatywny wpływ na rozwój młodego człowieka.
Prawdopodobnie (mając kilkuletnią praktykę w charakterze rodzica zastępczego) byłbym bardziej otwarty na dzieci z zaburzeniami.
Pod jednym z niedawnych postów, znalazłem komentarz, który moim zdaniem wart jest zacytowania:

"a. 30 czerwca 2016 12:08
"W czasach PRL-u, dużo częściej dochodziło do rozmaitych spotkań, w których alkohol lał się strumieniami. Kim są FAS-owcy z tamtych lat?"

Postawiłeś pytanie, które i ja często sobie w myślach zadaję. I powtórzę Twoje zastrzeżenie: nie bagatelizuję problemu FAS żadną miarą. Po prostu mam świadomość, ze my, ludzie z tamtego pokolenia (PRL i wódencja jako element niezbędny każdych imienin i spotkania rodzinnego) byliśmy prawdopodobnie nierzadko wspomagani kieliszeczkiem dla kurażu, dla lepszej zdrowotności ciąży, a przecież nie pochodziliśmy z rodzin, które - ujmując to obrazowo- nie trzeźwiały. Mimo to nikt nie wiedział wtedy o FASie, wiec nikt się nie zastanawiał, czy ta etykieta nie powinna być nam przypisana zmieniając diametralnie nasze życie, choćby w zakresie decyzji rodziców adopcyjnych. Dziś jest inaczej. To dobrze, że mówi się głośno o FASie, a jeszcze lepiej, że prowadzi się społeczne kampanie profilaktyczne. Mam za sobą setki dyskusji na forach rodzicielskich, gdzie uparcie powtarzałam "nie ma bezpiecznej dawki alkoholu w ciąży". Mimo to mam te same wątpliwości, co Ty, bo etykieta FAS ma również tę drugą, ciemną stronę. Oddala dziecko, każe na nie patrzeć podejrzliwie, w jakiś sposób monstroizuje FASowców jako tych, których szanse na normalność są często odbierane również społecznie po prostu na podstawie załozenia, że FASowiec nie ma prawa odnaleźć się w normalnej rzeczywistości i bedzie generować problemy w rodzinie.
Spędziłam ostatnio kilka dni w pogotowiu rodzinnym. Były tam maluchy z FASem. Nawet dla mnie, osoby ze zdawałoby się dobrze ułożonym poglądem na FAS, było zaskoczeniem zrozumienie, że tak, to są normalne dzieci. Bawią sie, śmieją, jedzą jogurt. Przyniosą wiele szczęścia rodzicom, którzy zdecydują się nimi zostać. Bardzo bym chciała, aby FAS przestał być traktowany jak jeż, i aby zaczął być traktowany normalnie, bez przekreślania tych dzieci.”




Wrócę jednak do tego, kim są dzieci odbierane swoim rodzicom. Mogę powiedzieć, że w większości przypadków, są to dzieci, którym się „nie przelewa” (w sensie zamożności). Jednak nie to jest powodem przekazania ich do rodzin zastępczych lub adopcyjnych. Oprę się może na kilku cytatach dostępnych na stronie:


Analiza akt 43 spraw przekazanych przez sądy rejonowe, wskazanych pod koniec 2015 r. przez Ministerstwo Sprawiedliwości nie potwierdziła, aby wyłączną przyczyną umieszczenia dziecka w pieczy zastępczej były warunki materialne i socjalne rodziny.”

W analizowanych przez Rzecznika Praw Dziecka sprawach do najczęściej występujących w rodzinie problemów lub czynników skutkujących koniecznością ingerencji sądu w rodzinę należały: choroba alkoholowa rodziców (52% analizowanych przypadków); zaniedbania opiekuńczo-wychowawcze, w tym zdrowotne i higieniczne (39% analizowanych przypadków); przemoc, w tym przemoc fizyczna, psychiczna i seksualna (36% analizowanych przypadków); trudna sytuacja materialna rodziny (21% analizowanych przypadków); brak odpowiedniego nadzoru ze strony rodziców (18% analizowanych przypadków); zaburzenia psychiczne rodziców (12% analizowanych przypadków) i pozostawienie dziecka pod opieką innego członka rodziny lub w szpitalu (27% analizowanych przypadków).”

Wielokrotnie dzieci z bardzo ubogich rodzin bywają szczęśliwe i takie nie są umieszczane w rodzinach zastępczych, ani nie trafiają do adopcji. Dzieci, które przychodzą do naszego pogotowia rodzinnego są często bardzo smutne (i wcale nie wynika to z faktu odseparowania ich od rodziców). Niczego od nas nie chcą, nie płaczą. Czasami taki stan mija dopiero po kilku tygodniach.
Staramy się, aby dzieci odchodząc do nowej rodziny, były radosne. Do tej pory nam się to udaje.






sobota, 9 lipca 2016

--- Wakacje z duchami.

W tym roku postanowiliśmy wyjechać na wakacje również z naszymi dziećmi zastępczymi. Sytuacja była o tyle sprzyjająca, że po odejściu Chapicka do włoskiej rodziny adopcyjnej, mieliśmy pod opieką tylko Smerfetkę i Białaska. Uznaliśmy, że w takim składzie wypoczną nie tylko dzieci, ale również my. Zarezerwowaliśmy pokój nad morzem i czekaliśmy tylko na dobrą pogodę. Jednak kilka dni przed wyjazdem, przyszedł do naszej rodziny dziesięciomiesięczny Gacek. Trochę było nam żal rezygnować z wyjazdu, więc mimo że jeszcze zbyt dobrze nie poznaliśmy chłopca, postanowiliśmy nie rezygnować z naszych planów. Domówiliśmy tylko dodatkowy pokój, kupiliśmy kolejne łóżeczko turystyczne i pojechaliśmy. Obawialiśmy się podróży, ponieważ dodatkowe dziecko wymusiło wyjazd dwoma samochodami. Tak więc kilkugodzinną jazdę nad morze, dzieci musiały spędzić we własnym towarzystwie. Tylko Białasek mógł trochę „pogadać” ze mną, bo jechał na przednim siedzeniu mojego samochodu. Okazało się, że droga minęła dzieciom bardzo szybko, ponieważ cała trójka, w większości ją przespała.



Zamieszkaliśmy w pokojach wydzielonych z części dawnej stodoły. Można więc powiedzieć, że zagościliśmy w gospodarstwie agroturystycznym, chociaż jedynym zwierzakiem, którego można było zauważyć, był kot. Jednak dla nas i naszych dzieci, ważny był głównie duży, pięknie utrzymany ogród, z poustawianymi wiatami, będącymi alternatywą na ewentualną deszczową pogodę. Jednak aura nam dopisała, mieliśmy tylko jeden dzień z deszczem.





Postanowiliśmy zachować identyczną jak w naszym domu, obsadę w nocy. Tak więc Smerfetka z Gackiem, spali w jednym pokoju ze mną, a Majka z Białaskiem, w drugim. Nie spodziewałem się jakichś nieprzewidzianych wydarzeń. Okazało się jednak, że pierwsza noc była dla trójki z mojego pokoju niemałym horrorem. Udało nam się smacznie spać do godziny drugiej (co niestety dla mnie oznaczało niecałe dwie godziny snu). Pierwsza obudziła się Smerfetka. W domu, nawet jeżeli coś takiego jej się przydarzy, to po kilku minutach marudzenia, sama dalej zasypia. Tym razem jednak było inaczej. Obudziłem się również ja i na końcu Gacek. Każde z nas próbowało podsypiać, jednak co jakiś czas budził nas jakiś dziwny „chichot”. Najpierw zacząłem podejrzewać o to Gacka, ponieważ ma on umiejętności brzuchomówcze (potrafi wydawać dźwięki, a nawet artykułować sylaby, nie otwierając ust). Smerfetka raczej odpadała, bo ona operuje dużo wyższym brzmieniem. Zacząłem też posądzać o ten śmiech, jedną z zabawek, która została w ogrodzie, jednak dźwięk ten wyraźnie dobiegał gdzieś z wnętrza budynku (a przecież wiedzieliśmy, że poza nami, nikogo w nim nie ma). Wprawdzie osobiście nie za bardzo wierzę w duchy (tym bardziej dzieci nie mają pojęcia co to takiego), to jednak chichot nie pozwolił nam zasnąć głębszym snem do ósmej rano (nawet mleko i smoczki nie pomagały). Gdy już przyszła błoga chwila i cała trójka popadła w objęcia Morfeusza, to przyszła Majka i kazała się zbierać na plażę. Do dzisiaj nie mam pojęcia co to było, a kolejne noce przesypialiśmy już spokojnie. Pani Dorotka (właścicielka pensjonatu) zaklinała się, że nie były to dodatkowe atrakcje, które funduje urlopowiczom. Ponieważ nie lubię rzeczy niewyjaśnionych, cała nasza trójka jednogłośnie uznała, że ciocia Majka musiała mieć jakieś dziwne sny i śmiejąc się, nie pozwoliła nam się wyspać.

Wakacje z dziećmi, były też dla mnie ciekawym doświadczeniem. Wydawało mi się, że nie będziemy w żaden sposób wzbudzać sensacji. W końcu uznałem, że przecież bywają dziadkowie, którzy zabierają swoje wnuki na wczasy i na taką rodzinę moim zdaniem wyglądaliśmy. Największą atrakcją dla innych jest zawsze wózek trojaczy. Jednak tym razem wzięliśmy dwa osobne wózki (trojakiem po plaży nie dałoby się przejechać, chociaż bliźniakiem też nie było łatwo). Najpierw byliśmy wielką zagadką dla właścicielki restauracji (albo raczej wakacyjnej jadłodajni), w której jedliśmy obiad. Znamy się od wielu lat i pewnie pamięta nas również z okresu, kiedy przyjeżdżaliśmy z naszymi córkami. A tu nagle trójka berbeci. Muszę przyznać, że zachowała klasę, bo było widać, że męczy ją pytanie: „kim one są?”, ale skupiła się na pytaniach ogólnych: „jak mają na imię?”, „w jakim są wieku?” itp. Kolejka przy barze stawała się coraz dłuższa, a ona cały czas oddawała się rozmowie z nami, pewnie licząc na to, że Majka uchyli rąbka tajemnicy. Nie wiem dlaczego (przecież moja żona bardzo lubi się chwalić naszymi dziećmi zastępczymi), jednak Maja pozostawiła ją z tymi wątpliwościami do następnego dnia. Ale za to jak już zaczęła opowiadać, to przyszedł tego posłuchać cały personel – panie kucharki, sprzątaczki … a nawet pies (który jednak szybko uciekł, bo czułości Smerfetki nie przypadły mu do gustu).

Nie przypuszczałem, że plaża jest miejscem, w którym można dowiedzieć się o sobie wielu ciekawych rzeczy. Chyba mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że każde, nawet szeptem wypowiedziane zdanie, lecąc z wiatrem, jest doskonale słyszane nawet kilkadziesiąt metrów dalej.
Zawsze mi się wydawało, że rodzina z kilkorgiem dzieci (wyglądająca na szczęśliwą), motywująco wpływa na innych. Pokazuje swoim przykładem, że wielodzietność nie jest niczym strasznym, a przynajmniej uzmysławia mamom z jednym dzieckiem, jak mają dobrze. Po części pewnie tak jest, jednak efektem ubocznym jest wzmożone przeklinanie. Najczęściej słyszane zdania, brzmiały mniej więcej tak:
Ja pier...lę, bliźniaki i jedno takie trochę starsze”.
Ty, patrz tego z bliźniakami, ale ma prze...ne”.
O k...wa, zobacz tych”.
Osobną sprawą były rozważania, kim my dla tych dzieci jesteśmy (dziadkami czy rodzicami?), no i czy Smerfetka jest nieco wyrośniętym „trzecim bliźniakiem”, czy też opóźnionym w rozwoju dzieckiem z poprzedniej ciąży.

Jednak któregoś dnia wracaliśmy z plaży i nagle przez mijających nas ludzi, zostaliśmy zagajeni słowami: „widzę, że wam też nie jest lekko”. Spojrzałem na nich … wózek bliźniaczy, a przy nim trzeci, niewiele lepiej chodzący niż Smerfetka. Oni ..., przynajmniej ze dwadzieścia lat młodsi od nas. I wówczas zrozumiałem tych wszystkich ludzi, których przez kilka dni wysłuchiwałem na plaży, ponieważ w tym momencie przychodziły mi na myśl dokładnie takie same zdania.
Jednak chyba wypływa z tego bardzo pozytywny wniosek. To co przeraża u innych, często u siebie samego jest „bułką z masłem”.