niedziela, 14 stycznia 2024

VIP



Podobno w niektórych miejscach przyjmowane są zakłady bukmacherskie pod hasłem: „wrócą – nie wrócą”. Ze swojej strony dam pewnego rodzaju handicap obstawiając, że „wrócą”. Nawet mógłbym obstawić konkretny zakład, że wrócą w marcu.
Nie słyszałem natomiast, czy ktoś próbuje przewidzieć wynik zdania logicznego: „będzie dalej pisał – nie będzie”. Tutaj nie postawiłbym złamanego grosza na żadne ze stwierdzeń. Pisanie o Majce i o mnie ma sens jedynie w kontekście przebywających z nami dzieci, a niestety pęd społeczeństwa do zachowania prywatności i anonimowości jest tak wielki, że za chwilę będzie można pisać tylko o sobie.

Inna sprawa, że wyszedłem z wprawy i napisanie jednego zdania idzie mi jak po grudzie.

Postanowiliśmy, że Majka zakończy cały cykl dochodzenia do siebie, wyznaczony opiniami rozmaitych specjalistów. Chyba pewnym zwieńczeniem naszej decyzji było niedawne spotkanie z psychologiem, który (oczywiście nie wprost) stwierdził, że to jeszcze nie ten czas. Pewną sentencją spotkania było: „nie jest gorzej, jest inaczej”.
Do mnie tego rodzaju teksty nie do końca trafiają. Uważam, że najlepszą metodą jest zapomnienie, że jest gorzej i wyznaczenie sobie kolejnego celu. Po co udawać?
Wystarczy robić to, w czym jest się dobrym. A Majka w temacie pieczy zastępczej jest cholernie dobra i wcale nie jest jej do tego potrzebna doskonała sprawność fizyczna. Bo przecież nie chodzi tylko o samo dziecko. Nie tylko o jego potrzeby natury emocjonalnej, psychicznej i fizycznej. Owszem, najważniejsze jest zapewnienie mu poczucia bezpieczeństwa, przynależności, szacunku. Ale do tego dochodzi coś, co najczęściej przeraża młode rodziny zastępcze. Są to sądy, urzędy, kontakty z rodzicami biologicznymi. Jest to wyrażenie zgody na pewnego rodzaju umniejszenie swojej władzy nad dzieckiem. Dla jednych emocjonalne dociskanie, dla innych rozłożenie odpowiedzialności.

Majka jest już gotowa. Proces zdrowienia jeszcze się nie zakończył, chociaż to wcale nie oznacza, że będzie dużo lepiej. W końcu z jej życia zostanie wyciętych kilkanaście miesięcy, po których będzie o tych kilkanaście miesięcy starsza. Trzeba to zwyczajnie zaakceptować.

O Omenie i Dagonie jeszcze napiszę w drugiej części. Nie wrócili do nas od stycznia, ale też jeszcze nie wyrwali się z systemu. Z nami nie są od ponad pół roku, a ja wciąż czekam na rozprawę dotyczącą odrzucenia spadku. Sądy przerzucają wszystko między sobą, wydziały rodzinne na cywilne i odwrotnie. Mi tylko każą płacić opłaty administracyjne. A przecież sprawa jest tak prosta, że nasza sędzina sądu rodzinnego podpisałaby to jedząc drugie śniadanie.

Nasze obecne życie jest nudne i przewidywalne. Najgorsze jest to, że nawet mi się to podoba. Tyle tylko, że każdy bez sensu spędzony dzień daje mi poczucie marnowania czasu. Nawet moja praca zawodowa, z racji jej prowadzenia w sposób zdalny, staje się podobna do pracy bezemocjonalnego robota na taśmie produkcyjnej.

Jedynymi ciekawszymi przerywnikami w tym monotonnym życiu były dwa wyjazdy do sanatorium. Ja musiałem sobie je sam sfinansować, bo ZUS stwierdził, że jestem zbyt zdrowy i nic mi nie przysługuje. Chociaż z tym zdrowiem to nie do końca jest tak dobrze, bo jednak przed każdą większą aktywnością muszę się dobrze rozgrzać, a gdy po nocy wstaję z łóżka to wyglądam nie lepiej niż Majka. Moim problemem jest to, że nie mam historii choroby, bo przecież do lekarzy za bardzo chodzić nie lubię. Do tego w całym swoim życiu tylko raz wziąłem zwolnienie lekarskie, gdy niemal w całości odciąłem sobie palec piłą elektryczną. A nawet wtedy żałowałem, że poszedłem z tym do ZUS-u, bo gra nie była warta świeczki. Zatem nie mogę się dziwić, że w oczach tej instytucji jestem okazem zdrowia.
Majce przyznano sanatorium bez większych ceregieli. Nawet nie musiała stawić się na komisji – wystarczyły same „papiery” ze szpitala. Terminy ZUS-owskie (w przeciwieństwie do NFZ-towskich) są krótkie. Chodzi o szybkie doprowadzenie klienta do stanu używalności i wysłanie do pracy. Majka dostała tylko pięć miesięcy świadczenia rehabilitacyjnego, które za chwilę się kończy. Być może dostanie przedłużenie na kolejne pół roku, a może nie. Wszystko zależy od tego, co będzie w papierach przesłanych z drugiego sanatorium. Jednak niezależnie od tego, nasza decyzja jest nieodwołalna. Wracamy w marcu, bo przecież jestem jeszcze ja – ojciec zastępczy Pikuś, dobrze zaprawiony w boju. Będziemy tylko starać się przestrzegać limitów. Trójka dzieci (czwórka na ewentualną zakładkę lub w sytuacjach wyjątkowych), a nie jak wcześniej nawet siódemka. Będzie to z korzyścią dla wszystkich. Może z wyjątkiem naszego organizatora pieczy zastępczej. Ale on to rozumie, bo przecież lepsza rodzina dla trójki, niż żadna.

Pobyt w sanatoriach był dla nas zupełnie nowym doświadczeniem. W pierwszym przypadku, cała obsada ośrodka przyjechała prywatnie, bo jedynie taka była możliwość. Zakładaliśmy zatem, że będą to typowe zimowe wakacje, tylko z dodatkową opcją czterech zabiegów leczniczych (uzależnionych od konkretnego schorzenia). Chociaż może nie do końca typowe, bo raczej spodziewaliśmy się tam osób w nieco podeszłym wieku i w jakiejś mierze chorowitych.




Drugi ośrodek był wielką niewiadomą. Był przeznaczony głównie dla kuracjuszy kierowanych przez ZUS, ale z możliwością wykupienia turnusów prywatnych. I może nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że koszt mojego pobytu w drugim sanatorium był wyższy niż cena za nas dwoje w tym pierwszym. Do tego w drugim miałem o jeden zabieg mniej i nie było gimnastyki. Za to trzeba było dopłacić za telewizor i parking. Nawet biorąc pod uwagę, że trwał o tydzień dłużej, to i tak jednostkowa cena za dobę była o połowę wyższa.



Zacznę po kolei, czyli od pierwszego wyjazdu. Drogę nad morze określiłbym zwrotem „mgnienie oka”, ponieważ Majka umilała mi ją puszczaniem rozmaitych podcastów i innych audycji. A że jej zainteresowania są bardzo szerokie, to wysłuchałem nagrania pod tytułem „Dwie dupy o dupie”, skeczy młodego Stuhra i wielu pozycji związanych z wychowaniem dziecka. Tych ostatnich słuchałem z wielkim zainteresowaniem, ponieważ cały czas byłem pod wrażeniem spotkania z Omenem i Dagonem, które miało miejsce kilka dni wcześniej. Już sama podróż była ciekawa, bo oderwaliśmy się od codzienności. Majka od haftowania, a ja od siedzenia przy komputerze. Wróciliśmy do dawno zapomnianych rozmów o dzieciach.

Faktycznie cały pobyt przypominał wczasy nad morzem. Do tego takie z okresu PRL-u. Był instruktor kulturalno oświatowy, tak zwany „kaowiec”, który każdego dnia organizował jakieś zajęcia. Były więc wycieczki do pobliskich miejscowości i do wędzarni ryb. Było karaoke, wieczór filmowy, kalambury, turniej ping-ponga i oczywiście wieczorki taneczne. Do tego takie z orkiestrą. Myślałem, że wszyscy będą siedzieć przy stołach (żeby nie powiedzieć „pod ścianą”) i cała impreza dobiegnie końca po godzinie. Nic z tego – jak to całe towarzystwo schorowanych emerytów ruszyło na parkiet, to trudno było mi znaleźć miejsce, żeby zatańczyć z Majką dwa na jeden. Królowała piosenka biesiadna, disco polo i rock and roll. Same szybkie kawałki. Wszyscy tańczyli. Niestety to my wróciliśmy do pokoju po godzinie, a muzykę słyszeliśmy jeszcze grubo po północy.

Trudno mi ocenić jakość zabiegów. Przez kilka pierwszych dni czułem się coraz gorzej. Wszystko mnie bolało i nawet rozgrzewka niewiele pomagała. Potem było tylko lepiej i ostatecznie wróciłem do domu w takim stanie w jakim wyjechałem. Ale nie ma to jak siła autosugestii... albo bardziej sugestii Majki. Stwierdziła, że wyglądam jak nowo narodzony, więc pewnie tak było.
Najważniejsze, że z nią było coraz lepiej. Zaczęła pokonywać coraz dłuższe dystanse (nawet kilkukilometrowe) i do tego samodzielnie. Czuła się coraz bardziej pewnie.



Drugie sanatorium było dużo ciekawsze – w sensie mojego zdziwienia. Kuracjusze zostali podzieleni na dwie kategorie. Ja należałem do części VIP-owskiej, którą personel nazywał „komercyjni”. Już samo przyjęcie było niezwykłe. Majka czekała grzecznie w kolejce do lekarza, a ja „od ręki” zostałem zaproszony do gabinetu ordynatora, który rozpisał mi rozmaite zabiegi. W zasadzie, to na co dzień wolę młodsze osoby. Wprawdzie mają one mniejsze doświadczenie, ale za to są mniej znudzone swoją pracą, mają więcej chęci i często są bardziej na bieżąco z aktualnym stanem wiedzy. Ja dla przykładu byłem codziennie podłączany do prądu, ale nikt nie zapytał czy przypadkiem nie mam padaczki... albo czegoś innego. Lekarka Majki bardziej się przejmowała. Zrobiła dokładny wywiad i w razie jakiegokolwiek zaniepokojenia kazała przerwać zabieg.

Mimo wszystko trochę to było irytujące, że byłem inny. Idąc na zabieg, praktycznie wchodziłem bez kolejki. Zdarzało się, że osoba zapisana na dwadzieścia minut przede mną czekała w poczekalni, a ja przychodziłem na swoją godzinę i natychmiast byłem proszony do gabinetu.
Miałem też lepszy pokój – w zasadzie dwupokojowy apartament. Czyściutki, jeszcze pachnący farbą po remoncie.
Najciekawsze były jednak posiłki. Zastawa stołowa komercyjnych była lepsza – większa, ładniejsza i kwadratowa (żeby przypadkiem ich nie pomylić). Porcje były prawie dwa razy większe i bardziej urozmaicone. Ale najgorsze było to, że jako komercyjny dostawałem posiłek pierwszy. Przy naszym sześcioosobowym stole były jeszcze cztery inne kobiety. No i wszystkie czekały, a ja musiałem jeść. Czasami już kończyłem, a Majka nadal czekała. No i nie wiedziałem co mam jej zostawić ze swojego talerza, żeby nie umarła z głodu. Nooo... trochę przesadziłem. Głodny nikt nie miał prawa być. Chleba i dżemu było pod dostatkiem. A na obiad zupy.
Jeden raz, gdy Majka spieszyła się na jakieś zajęcia, postanowiłem być dżentelmenem i dałem jej moją porcję. Na tę, którą ona miała dostać, się nie doczekałem. Musiałem interweniować w kuchni. Wyszło więc na to, że komercyjny nie może abdykować. Musiałem zjadać z dużego, kwadratowego talerza.

VIP

ZUS



VIP


ZUS


Ale za to niekomercyjni (czyli ci od ZUS-u) mieli więcej zabiegów. Ja tylko trzy dziennie, a oni od pięciu do siedmiu. Majka praktycznie przez cały dzień gdzieś biegała. Jak nie na zabieg, to do lekarza, albo pielęgniarki. Jak nie do pielęgniarki to na jakąś prelekcję, albo chociaż do recepcji, bo coś trzeba było wypełnić, podpisać i nie można było o tym zapomnieć. Chociaż ja miałem ciekawsze zabiegi. A przynajmniej takie, których nie mogę realizować w swoim domu. Złośliwiec powiedziałby, że droższe. Dla przykładu, jednym z zabiegów Majki była 15-minutowa jazda rowerkiem stacjonarnym. Mógłbym powiedzieć, że w domu też taki mamy. Tyle tylko, że w domu nie ma takiego, który stałby nad Majką z batem. Tutaj był – „sponsor” – czyli ZUS. Ja za to miałem codziennie robiony masaż. Taki manualny. Nie żadnym łóżkiem wodnym, czy matą. Pierwszego dnia dziewczyna stwierdziła, że kiepsko ze mną. Jestem cały spięty i nawet kręgosłup mi się wyprostował (a powinien być wklęsły). Bałem się jej powiedzieć, że to mój pierwszy raz. Na szczęście po kilku dniach strach minął i stałem się luźniejszy. Zupełnie jak nasze dzieci po kolejnym dniu rehabilitacji.
Na terenie ośrodka obowiązywał zakaz spożywania alkoholu pod groźbą wyrzucenia z turnusu. Nie muszę chyba dodawać, że mnie (komercyjnego) ten zakaz nie obowiązywał. Pewnie były to tylko strachy na lachy, bo „wesołych” osób było całkiem sporo. Może gdyby ktoś się nawalił w trupa i zrobił awanturę, to jakieś konsekwencje byłyby wyciągnięte. A przynajmniej zostałoby to zgłoszone do „sponsora”. Majka na wszelki wypadek dmuchała na zimne i gdy czasami wieczorem wracaliśmy z grzanego wina, to wciągała brzuch, wypinała pierś i przypominała sobie harcerskie podchody ze szczenięcych lat.

Zawsze jednak staram się patrzeć na wszystko z różnych perspektyw. No i tym razem spojrzałem również z perspektywy właściciela ośrodka. Po podliczeniu wszystkich zabiegów i konsultacji, które miała Majka (według oficjalnego cennika ośrodka) wyszło na to, że ZUS finansuje tylko to. Tak mniej więcej, a nawet mniej. Trzeba zatem dbać o komercyjnych.

Ogólnie rzecz biorąc, bardzo miło wspominam pobyt w sanatoriach. W porównaniu do innych naszych wyjazdów – było równie ciekawie. Jak mawia nasza supervisorka, ani lepiej, ani gorzej – było inaczej. A nawet prawie jak na wycieczkach egzotycznych.


Prawie jak Yellowstone


Prawie jak dorzecze Amazonki


Prawie jak Nil po opadach śniegu


Majka potrafi już pokonać za jednym razem kilkukilometrowy odcinek, a odpowiednio zmotywowana – każdą przeszkodę.





Najdłuższa trasa, którą pokonaliśmy, miała prawie siedem kilometrów, ale myślę, że spokojnie jeszcze trzy mieliśmy w zapasie.

Jednego dnia wybraliśmy się na poszukiwanie „krzywego lasu”. To jest taka atrakcja okolic drugiego sanatorium. Drzewa rosną krzywo i nawet dendrolodzy nie znają przyczyny. Za to wieść gminna niesie, że winne temu są jakieś doświadczenia radiologiczne z poprzedniego wieku. Wbiliśmy współrzędne w GPS-a i poszliśmy. Majka biegała z jednej górki na drugą, licząc że za nią wyłoni się coś niezwykłego. Ostatecznie znaleźliśmy kilka drzew wśród setek zwyczajnych. Wyglądały jakby jakiś czas temu wichura wyłamała przewodnik i boczne gałęzie próbowały przejąć jego rolę. W takich warunkach klimatycznych to nic niezwykłego. Chociaż może się mylę.




W każdym razie była to dość forsowna wycieczka, a Majka nawet nie zauważyła, że się zmęczyła.
I o to chodzi.
Trzeba pogodzić się z tym, że na Rysy już nie wejdziemy. Chociaż Majka zawsze dodaje – "chyba".

Majka dużo lepiej czuje się też psychicznie. Przez jakiś czas mówiła, że przestała lubić ludzi i nie miała ochoty z nikim prowadzić konwersacji. Teraz wróciła do dawnej świetności. Wystarczy, że na trasie ktoś powie jej "dzień dobry", albo zapyta o cokolwiek, a już staje się przewodnikiem po okolicy, informując przy okazji o temperaturze, sile wiatru i stanie podłoża.

Tyle o Majce.

Opiszę jeszcze na koniec sytuację Omena i Dagona. Nie wygląda ona dobrze.

Chłopcy przebywają w nowej rodzinie. Chciałbym napisać, że tej ostatecznej. Niestety tak nie jest.

Mama Benia, u której bracia przebywali przez ponad pół roku i która jeszcze wiosną chciała być ich mamą na zawsze, definitywnie zakończyła swoją przygodę z pieczą zastępczą. Niestety nie zgodziła się, aby chłopcy mieszkali w jej domu do końca roku. Wiele osób próbowało jej tłumaczyć, że te dwa dodatkowe miesiące pozwolą na powrót do naszej rodziny. Może nie będącej szczytem marzeń, ale chociaż dobrze chłopcom znanej i bezpiecznej emocjonalnie. My postanowiliśmy, że niezależnie od stanu zdrowia Majki, od stycznia będziemy gotowi przyjąć braci pod swój dach.

Nie udało się. Chłopcy zostali odwiezieni do kolejnej, nieznanej sobie rodziny zastępczej. Im nieznanej, ale nam bardzo dobrze. Zamieszkali w jednym z niewielu już w naszym powiecie pogotowi rodzinnych. Jednym z niewielu oznacza również – przepełnionym.

Obecna mama zastępcza (z pogotowia rodzinnego – nadam jej imię Baca) miała wiele obaw przyjmując chłopców. Zresztą trudno się temu dziwić. Doskonale znała naszą historię, którą po raz kolejny odświeżyła sobie na podstawie moich notatek. Na początku dzwoniła z pytaniem: „A Omen, to który?”, albo z prośbą o rozwinięcie takich czy innych zachowań któregoś z nich. Miała też w pamięci to, że chłopcy zostali już oddani po raz kolejny, a przynajmniej po raz drugi z komentarzami, że są niezwykle trudni, nieusłuchani i zwyczajnie nie da się nad nimi zapanować. Krótko mówiąc – diabły wcielone.

Różnica między Benią, a Bacą jest taka, że ta druga już z niejednego pieca jadła chleb i zachowania chłopców konfrontowała ze stylem bycia innych swoich dzieci w pieczy. I okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują, a Omen z Dagonem są przeciętnymi przedszkolakami z zachowaniami nie odbiegającymi od normy... powiedzmy od większości dzieci przebywających w pieczy zastępczej.

Gdy po raz ostatni odwiedziliśmy chłopców w domu Bacy, zaskoczyło mnie emocjonalne zachowanie Dagona. Drugi z braci (czyli Omen) w zasadzie był taki jak pół roku wcześniej, gdy jeszcze mieszkał w naszej rodzinie. Przyszedł, przywitał się, chwilę postał niewiele mówiąc. Na nasz widok ani się ucieszył, ani zasmucił. Był nijaki emocjonalnie, co w mojej ocenie cały czas świadczy o dużych zaburzeniach przywiązania. Ale jest to tylko moje zdanie i nawet Majka ma inne. W oczach większości osób uchodzi za otwartego chłopca, łatwo nawiązującego znajomości. Jest tym z braci, który w pojedynkę już dawno znalazłby rodzinę.

Dagon przez całe spotkanie nie odstępował mnie na krok. Bawiliśmy się tak jak dawniej, a pozostałe dzieci Bacy z lekką zazdrością patrzyły na ekwilibrystyczne wyczyny chłopca. Omen też spoglądał, a nawet wykonał jakiś przewrót przez prawe ramię. Ale cały czas trzymał dystans. Gdybym był zupełnie obcą mu osobą, to zapewne byłby pierwszy do wejścia mi na kolana.
Za to Dagon jest pierwszym dzieckiem w naszej historii, które mieszkając w nowej rodzinie chciało wrócić z nami do domu. Bywały takie, które płakały przy pożegnaniu. Tyle tylko, że była to bardziej tęsknota za fajną zabawą, która właśnie dobiegała końca. Dagon płakał i wprost mówił, że chce z nami wracać do domu.

Baca podjęła decyzję o pozostawieniu chłopców u siebie do czasu znalezienia rodziny docelowej. Pewnie po części zrobiła to dla Majki, za co jesteśmy jej bardzo wdzięczni.

Co jakiś czas pojawiają się nowe pomysły i chłopcy są proponowani kolejnym rodzinom. Niedawno była u nas jedna. Oficjalnie przyszła na praktyki po ukończeniu szkolenia dla rodziców zastępczych. Byli to ludzie zainteresowani starszym dzieckiem, a może nawet dwojgiem. Teoretycznie idealni kandydaci. Niestety oczekiwali, że ktoś im powie: „Tak, dacie radę”.

Jednak będąc w odwiedzinach u Bacy, bardziej interesowali się innym dzieckiem. Ten przypadek mogę skwitować stwierdzeniem, że „nie zaiskrzyło”.
Potem pojawili się ludzie tylko nieco młodsi od nas. Gdy chłopcy będą w klasie maturalnej, im stuknie siedemdziesiątka. Niby o niczym to nie świadczy, ale...

W każdym przypadku tych „ale” jest bardzo dużo. Rodziny mówią „ale” w odniesieniu do chłopców, a my mówimy „ale” w odniesieniu do nich.

Nie wiem, czy powinniśmy zachowywać się jak panna czekająca na księcia z bajki. Przecież tacy nie istnieją. Ale...
Czekamy dalej. Teraz to już nawet nie my, tylko Baca. Mamy do niej ogromne zaufanie, oferując jednocześnie swoją pomoc. Póki jeszcze potrafimy coś na temat braci powiedzieć.

Słuchając w podróży do sanatorium podcastu na temat rodzicielstwa bliskości i mając na świeżo w pamięci spotkanie z chłopcami, doszedłem do wniosku, że jednak jak najbardziej wpisuję się w ten nurt. Zabawa i rozmowa z Dagonem uświadomiła mi jak ważną osobą jestem dla chłopca (a przynajmniej jaką byłem po półrocznej nieobecności w jego życiu) i jak wiele dla niego zrobiłem. Wiele, chociaż wcale aż tak bardzo się nie przykładałem. Z jednej z strony było to związane z brakiem czasu, a z drugiej kierowaniem się dość daleko posuniętym sceptycyzmem w stosunku do idei podążania za dzieckiem. Przynajmniej za dzieckiem w jakiejś mierze zaburzonym, trudnym, po rozmaitych traumach.

W pełni zgadzam się z tezą, że rodzicielstwo bliskości jest w zasadzie tym, czym kierowali się nasi rodzice i dziadkowie. Tym, co było nam bliskie, gdy mieliśmy nasze dzieci. Kiedyś nie było to tylko nazwane. Zgadzam się z tym, że nie jest to metoda, która ma zadziałać tu i teraz. Jest to zwyczajne bycie z dzieckiem i reagowanie na jego potrzeby. Jego – nie swoje. A na pytanie: „Czy działa?”, można odpowiedzieć dopiero po wielu latach.

Tym nieco pokrętnym wprowadzeniem, spróbuję przyjrzeć się Beni. A nieco bardziej uogólniając, młodym rodzicom w średnim wieku, mającym w małym palcu wszelkie obowiązujące trendy dotyczące wychowania dzieci. Rodzicom doskonale znającym teorię i nie mającym żadnego (lub prawie żadnego) doświadczenia w temacie „dziecko”.

Nie po raz pierwszy w naszej pracy towarzyszyło mi poczucie odbierania mnie w kategorii lepszego zła. Czegoś tylko trochę przewyższającego placówkę. Nie po raz pierwszy czułem się traktowany jak twórca stanu, w którym dziecko czeka. Czeka na wymarzonych rodziców nie mając żadnych uczuć, nie wykazując emocji i nie robiąc żadnych postępów... no prawie żadnych.
To wszystko splata się z przedziwnym stanem towarzyszącym przychodzącym rodzicom zastępczym, czy adopcyjnym. Niektórzy nazywają go „motylkami w brzuchu”, bo jest tak samo przyjemnym uczuciem jak w sytuacji zakochania i zauroczenia. Ja bym jeszcze dodał, że tak samo miesza w głowie powodując ignorowanie wielu argumentów i bardzo subiektywne postrzeganie pewnych zachowań.
Beni wydawało się, że wszystko zmieni się w ciągu kilku tygodni. Że może być już tylko lepiej.
Nie docierały do niej argumenty, że przed nią są lata pracy, których widoczne efekty zobaczy po kilkunastu kolejnych. Rozmawiała o tym ze mną, z terapeutką dzieci, ze swoim psychologiem. Chciała chłopcom dać bardzo dużo siebie, licząc na niemal natychmiastowy sukces. Ignorowała docierające ostrzeżenia.
Chciała być partnerem, a nie przywódcą. Chciała wspólnie wyznaczać zasady, a nie je narzucać. Chciała pozwalać decydować, a nie decydować. Chciała tłumaczyć, licząc na zrozumienie i zmianę postępowania. Chciała podążać za chłopcami, ale oni tego nie chcieli.
Nie chcieli wpisać się w idealnie wysprzątany dom. Nie rozumieli, że nie można skakać po parapetach, rzucać zabawkami, bić mamy.
Nie chcieli dochodzić do jedynych słusznych wniosków.
Przestali sami się ubierać, nie chcieli wychodzić z przedszkola, wchodzić do samochodu, spać w nocy. Za to namiętnie wdawali się w bójki i demolowali mieszkanie.
Benia zaczęła za cały ten stan obwiniać wszystkich, których się dało. Czuła się niepoinformowana o wcześniejszych zachowaniach braci i pozbawiona jakiegokolwiek wsparcia. Zapomniała o szczegółowych opisach chłopców, które jej dałem. Zapomniała, że to ona była na ostatnim zebraniu w przedszkolu i nie zapisała dzieci na letni dyżur. Wiele rzeczy zapomniała – bo przecież nie tak miało być.
Doszło do tego, że nawet Majka we mnie zwątpiła i pytała: „Na pewno dałeś jej wszystkie opisy?”, „Mówiłeś jej o tym?”.
Na szczęście pozostały ślady w telefonie i w komputerze. Na szczęście nie tylko ja opowiadałem o chłopcach.

Teraz wszystko wróciło do normy.

Chłopcy śpią w nocy, nie niszczą mieszkania. Są gapkowaci (jak przystało na czterolatki) i czasami zrobią siku w majtki. Nie muszą być idealni. Mogą być sobą.

Jaki z tego wszystkiego morał?

Nie wiem.



























sobota, 23 września 2023

--- Miesiąc miodowy

Przyjęliśmy nowe dziecko.


Żartowałem – dziewczynka na zdjęciu to nasza wnuczka.

Chociaż sytuacja związana z naszą rodziną zastępczą jest rozwojowa. Dzieje się dużo, a nie powinno dziać się nic.

Ale o tym za chwilę. Zacznę od obecnej sytuacji Majki i jej postępów.

W zasadzie można powiedzieć, że przyjęła schemat rozwojowy Dagona. Robi skokowy postęp, a potem długo nic, a nawet następuje pewien regres. Najbardziej spektakularna poprawa jej stanu zdrowia miała miejsce w szpitalu rehabilitacyjnym, w którym w ciągu trzech tygodni przeszła z pozycji leżącej do zrobienia pierwszego kroku. A potem zaczęła się uczyć chodzić, podobnie jak robią to nasze najmłodsze dzieci. I nadal się uczy. Porusza się powoli, co jakiś czas traci równowagę i się zatacza. Potrafi już usiąść na podłodze i z niej wstać. Ale sama – z dzieckiem nawet nie próbuje, bo jest to trochę ryzykowne. Poza zaburzeniami równowagi, problemem jest wciąż kiepskie czucie w stopach. Jakiś specjalista powiedział Majce, że układ nerwowy regeneruje się w tempie jednego milimetra na dobę i w pełni sprawne nogi może mieć dopiero za jakieś dwa lata. Jak ja zmierzyłem długość jej nóg, to mi wyszło, że raczej za cztery.

Ostatnio Majka coraz częściej przebąkuje, że chciałaby spróbować przejechać się samochodem. Staram się nie podtrzymywać tego tematu, a nawet udaję, że nie słyszę. Nasz mniejszy samochód pożyczyliśmy na czas nieokreślony siostrzenicy, a dużego jakby trochę szkoda. Jakoś nie jestem przekonany, czy Majka potrafi ucelować w pedał hamulca, a przynajmniej zareagować w odpowiednio krótkim czasie.
Wolę skupiać się na spacerach, chociaż gdy tak chodzimy trzymając się za rękę, to wyglądamy jak „nawalona patologia”. Dlatego spacerujemy głównie po najbliższej okolicy, bo tutaj wszyscy nas znają – co zresztą było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Zawsze myślałem, że jestem w dużej mierze anonimowy. Wychodziłem z założenia, że skoro ja kogoś nie znam, to on mnie również. Okazuje się, że jest inaczej, gdyż bywają sytuacje kiedy dla przykładu jakaś młoda dziewczyna, którą pierwszy raz widzę na oczy, zatrzymuje się przy płocie, albo zaczepia mnie na chodniku słowami: „Cześć Pikuś, i co u Majki?”. A potem w rozmowie z Majką próbuję dochodzić kto to mógł być.
W każdym razie teraz przeżywamy miesiąc miodowy i cieszymy się tą chwilą, bo nie wiemy jak długo ona potrwa. Ja dość szybko nadrobiłem zaległości w pracy, a nawet jako tako doprowadziłem ogród do porządku. Przynajmniej w takim zakresie, że już nic nie wysycha i rośliny nie zarastają się na śmierć. Rośnie jeszcze mnóstwo chwastów, więc chociaż wcześniej wzorowałem się bardziej na ogrodach japońskich, to teraz chwilowo przyjmuję styl wiejski w wersji chaotycznej.
Mam nawet czas na oglądanie filmów. W zasadzie to obejrzałem już wszystko co mnie interesowało.
Majka jest dziewczyną, która ma ogromną podzielność uwagi. Potrafi jednocześnie robić wiele rzeczy i jeszcze do mnie gadać. Ja w danym momencie umiem robić tylko jedno. Dlatego często jej powtarzam, że jak przekazuje mi coś ważnego, to ma się upewnić, że dotarło.

Zaczyna być nudno. Powoli dochodzę do wniosku, że mój cel życia – czyli dobrnięcie do błogiej emerytury – być może jest chybiony i za parę lat zwyczajnie będę zawiedziony.

Majka jakoś jeszcze się nie nudzi. Potrafi godzinami haftować i relaksować się ciszą. 


Najnowsze dzieło (jeszcze nieoprawione)

A to największa duma

Robi sobie tylko przerwy na zajęcia rehabilitacyjne. A tych jest całkiem sporo – wirówki, masaże (a w zasadzie jakieś ugniatania), rowerki, joga, spacery i autorehabilitacja (czyli zadania domowe). Chociaż jak ostatnio ją odbierałem po zajęciach i stwierdziła: „obmacał mi całe ciało”, to nie za bardzo wiedziałem jak się zachować. Niedawno padło hasło „bioprądy”, więc pewnie będziemy mieli kolejny przerywnik w naszym nudnym życiu. Potem jedziemy do sanatorium, a jeszcze wcześniej, albo krótko po nim – do innego sanatorium. Od wyjścia ze szpitala już dwa razy byliśmy na wakacjach nad morzem (oczywiście w Mielenku). Majka ma zalecone chodzenie po różnych fakturach, więc zarówno morski piasek jak i fale, doskonale się w te zalecenia wpisują. W Mielenku mamy do plaży mniej więcej kilometr. Majka pokonywała tę trasę bez odpoczynku. Powiedziałbym, że lepiej niż ja, bo mnie jej tempo nieco przygniata.



Podobno nie ma dzikich plaż


Mogę tylko dodać, że ZUS przyznał Majce zasiłek rehabilitacyjny na następne pięć miesięcy (bo półroczny okres zwolnienia z pracy już się skończył). I to tylko na podstawie wypisu ze szpitala – więc chyba faktycznie było źle.

Zostaliśmy poproszeni na rozmowę do naszego PCPR-u. Zastanawialiśmy się, czy być może dostaniemy dyplom pożegnalny i uścisk dłoni na zakończenie dziesięcioletniej współpracy. Decyzję o czasowym nieprzyjmowaniu dzieci już podjęliśmy, więc trudno byłoby znaleźć jakiś argument, który mógłby ją zmienić. Panią dyrektor ucieszyło to spotkanie, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Zaczęła od przytulenia Majki. Mnie nie przytuliła – a szkoda – może nie wypadało. Nieważne. Rozmowa była bardzo miła.

Od nas zależy kiedy wrócimy i czy w ogóle wrócimy. Wszyscy na to liczą oraz na to, że nastąpi to szybko. Ale bez pośpiechu. Jedyny wymóg po powrocie, to ustawowa trójka dzieci. Czyli luzik. Trójeczkę to ja jestem w stanie sam ogarnąć nawet bez Majki... przynajmniej przez jakiś czas. Być może Majka jeszcze będzie na zasiłku rehabilitacyjnym, którego przerwać nie można, ale nie będzie problemem podpisanie umowy-zlecenia ze mną. W końcu sprawdziłem się przez te cztery miesiące pobytu Majki w szpitalu i nie pozwoliłem na umieszczenie dzieci w zupełnie nowych rodzinach. Przekazałem je rodzicom docelowym. Jestem super, hiper i co tam jeszcze. Jestem Batmanem, Iron-Manem i każdym ze stajni Marvela jednocześnie.

No nie do końca. I mam w tym temacie kilka przemyśleń.

Pierwszą sprawą jest to, że rodziną zastępczą się jest, a nie bywa. Nawet jeżeli przyjmuje ona formę pogotowia rodzinnego. W świetle prawa jesteśmy taką samą rodziną jak każda inna. W dniu pójścia Majki do szpitala, cały czas byłem ojcem całej piątki mieszkających ze mną chłopców. Nie mogłem powiedzieć: „Proszę po nich przyjechać i ich zabrać. Mam swoją pracę i nie mogę się nimi opiekować ”. W tym momencie zupełnie abstrahuję od jakiejkolwiek teorii przywiązania, czy zwykłej przyzwoitości. Mogłem jedynie liczyć na dobrą współpracę z różnymi osobami. Nawet nie urzędami – osobami. Na szczęście się nie zawiodłem. I mam nadzieję, że ja też nikogo nie zawiodłem.

Poszukiwanie nowych rodzin dla chłopców trochę przypominało przyspieszoną budowę księgi popytu w świecie finansów i gospodarki. Omen, Dagon i Sajgon już spotykali się z potencjalnymi rodzinami. Już im byli znani. Argus był pewnego rodzaju rarytasem w pieczy zastępczej. Istniała pokusa oddania go niemal natychmiast, bo przecież był malutki. Pewnie tak zrobiłaby większość ojców zastępczych na moim miejscu. Pewnie tak zrobiłaby większość PCPR-ów i tak chciałaby większość rodzin marzących o niemowlaku.

Argus odszedł powoli, etapami – tak jak wszystkie inne dzieci, gdy Majka była z nami. I to uważam za swój sukces. Nawet zapoznałem nowych rodziców z mamą biologiczną chłopca (po prawie miesiącu od odejścia Argusa ode mnie). Było to spotkanie w dość dużym gronie, bo przecież i Majka już z nami była. Ucieszył się na mój widok, ale nie mam pojęcia czy mnie poznał. Później spotkaliśmy się jeszcze na rozprawie w sądzie, na którą zaproszono Majkę, a nie mnie. W zasadzie sąd wiedział, że Majka była z Argusem tylko półtora miesiąca, a ja prawie pół roku. Gdy Maja szła do szpitala, to Argus miał nieco ponad dwa miesiące i wszystko co jest ważne działo się później. Ale może sąd wiedział też, że ona jest bardziej wygadana, więc decyzja o jej przesłuchaniu była słuszna.

Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę Argusa. Wszystko zależy od bardzo wielu czynników. Wszystko zależy od potrzeb i wrażliwości nowych rodziców. Od ich umiejętności wsłuchiwania się w dziecko, co wcale nie jest łatwe. Chyba już pisałem o Sasetce, która zupełnie wyparła fakt adopcji i bardzo się zdziwiła, gdy zobaczyła swoje zdjęcie wiszące na ścianie w naszym domu. Niedawno zadzwoniła mama adopcyjna Hawranka, który (jak się okazuje) cały czas uważał, że my jesteśmy jego rodziną biologiczną. To ja mam jeszcze jakąś trzecią mamę? – zapytał jakiś czas temu. Nie widzieliśmy się kilka dobrych lat. Jeszcze nie ma takiej potrzeby.
Argus mieszka już z nowymi rodzicami zupełnie oficjalnie. Tym razem sąd wyrobił się stosunkowo szybko, bo w niecały miesiąc, a sprawa o odebranie władzy rodzicielskiej będzie się pewnie jeszcze ciągnąć wiele miesięcy, a może i lat. Mama biologiczna ma tylko jedno marzenie, aby móc się spotykać z synem co jakiś czas. Rodzicom zastępczym, póki co, to nie przeszkadza. Sprawa może się skomplikować, gdy spotkania zaczną przeszkadzać Argusowi. Ale to nie prędzej jak za kilka lat.

Obelixa zupełnie sobie odpuściłem. Raz na jakiś czas pojawiają się takie dzieci, o których chce się jak najszybciej zapomnieć. Widziałem go już po powrocie Majki. Nie wzbudzał we mnie żadnych emocji, chociaż może tylko tak mi się wydaje. Po prostu był i patrzył na mnie. Jego nowa mama zaprasza nas do siebie. Nie wiem co z tego wyjdzie. Obelix zapewne nie ma potrzeby spotkania się. Ja również. Zbyt dużo krzywdy emocjonalnej wyrządził dzieciom, które były dla mnie ważne. Jest przypadkiem, przy którym zachowałem się nieprofesjonalnie. Nie dałem z siebie nic poza opieką, co na szczęście trwało bardzo krótko.

Decyzją sądu Obelix został już przyznany nowej rodzinie zastępczej. Gdy się o tym dowiedziałem, kamień spadł mi z serca. Nie ma już żadnej możliwości, aby kiedyś wrócił.
Niedawno dostałem wezwanie na policję w sprawie „zamieszkiwania z Obelixem”. Tak lakonicznie napisane zdanie powoduje, że mogę się tylko domyślać o co chodzi. Bardzo mnie to nurtuje, ale muszę jeszcze na kilka dni okiełznać swoją ciekawość.

Sajgon jest chłopcem, który jakby wrócił, to bym się wcale nie zmartwił. Ale byłoby to dla niego z ogromną szkodą i wiem, że nie wróci. Sprawa o przejęcie pieczy leży w sądzie. Pewnie na dolnej półce, bo przecież z punktu widzenia sądu, chłopiec jest zabezpieczony. Teoretycznie wciąż jest na naszym stanie, a nowa mama co dwa miesiące przedłuża umowę o bycie rodziną pomocową.

Rodzice biologiczni ciągle są aktywni. Raz się schodzą, raz rozchodzą. Raz się kochają, raz nienawidzą. Dają coraz więcej argumentów, aby odebrać im władzę rodzicielską. Ale zarówno dla chłopca, jak i jego nowej mamy jest to męczące. Chociaż daje radę. Wie czego chce i doprowadzi sprawę do końca. Raz na jakiś czas się spotykamy. Czy jest to Sajgonowi potrzebne? Nie mam pojęcia. Ale lubi przychodzić. Być może nawet nie do nas. Może tylko do tego miejsca.

Kto mi jeszcze został?

Porażka systemu. A przede wszystkim moja porażka – Omen i Dagon.
Zastanawiam się, czy wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby Majka była z nami. Wydaje mi się, że nie, ale tym razem to tylko ja byłem odpowiedzialny za przekazanie chłopców nowej rodzinie. To ja uznałem, że wszystko idzie w dobrą stronę.
Omen z Dagonem wracają do systemu. Po raz który? Doliczyłem się już czterech rodzin na przestrzeni dwóch lat. Czterech, co do których chłopcy prawdopodobnie mieli nadzieję, że będą w nich na zawsze.
Znowu szukamy rodziców. Pewnie jacyś się pojawią. Nie wiem tylko, czy chłopcy są gotowi na kolejny, taki sam krok, który prowadzi donikąd.
Chciałbym napisać na ten temat dużo więcej. Zwłaszcza na temat ich obecnych zachowań. Ale wiele osób by mnie zamordowało – z Majką na czele. Nie mogę.
Psycholożka twierdzi, że lepiej wszystko zakończyć teraz niż za rok, czy dwa. Ale lepiej dla kogo?
Czasami się zastanawiam, czym kierują się psycholodzy, do których przychodzą rozmaite osoby ze swoimi problemami. Zapewne dobrem. Myślę, że dobrem swojego klienta. Czy w tym przypadku dobro Omena i Dagona było w jakiejś mierze brane pod uwagę?
Z technicznego punktu widzenia, łatwiej teraz wycofać z sądu wniosek o pozostanie rodziną zastępczą, niż składać drugi o jej rozwiązanie. Mnie zastanawia tylko to, czy można było wszystko przewidzieć wcześniej. I kto mógł to zrobić?
Tygodnie znajomości. Dziesiątki przegadanych godzin. Kilka niezależnych ocen i opinii.
Im jestem starszy, tym coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nikt tak do końca nie zna samego siebie. Nigdy nie może powiedzieć: „zawsze”, „nigdy”, „to mnie nie dotyczy”.

Jeżeli rodzina, w której chłopcy wciąż jeszcze przebywają, zdecyduje się na przedłużenie umowy do końca roku, a nie zostanie w tym czasie znaleziona kolejna rodzina zastępcza na stałe, to Omen z Dagonem wracają do nas. Proste. Tak stanowi prawo i taka możliwość nawet mnie nie przeraża.

Co jednak będzie, jeżeli życie zaproponuje inny scenariusz? Co się stanie jeżeli obecna rodzina rozwiąże umowę z dnia na dzień? Przecież ma tylko status rodziny pomocowej.

Chłopcy, po odejściu kilka miesięcy temu, odwiedzili nas już parę razy. Dagon zawsze się do mnie przytulał, opowiadał, chwalił nowymi umiejętnościami. Omen jakby bał się, że znowu tu wróci. Może tak wyglądają jego koszmarne sny.

Zdajemy sobie sprawę z tego, że po ewentualnym powrocie już nic nie będzie jak dawniej. Chłopcy już nigdy nam nie zaufają. A przynajmniej mi, bo przecież to ja im mówiłem, że odchodzą na zawsze. Do mamy, która będzie na ich zawołanie, do nowych pokoików, nowych łóżeczek, nowych zabawek... nowego przedszkola. Na pożegnanie każdy z chłopców przyniósł mi roślinkę ze swoim imieniem. Obiecałem, że będę o nie dbał, a oni będą wpadać w odwiedziny i sprawdzać jak rosną.

Na pierwszym planie Dagon, w oddali Omen

Lista chętnych do zaopiekowania się Omenem i Dagonem kurczy się w zastraszającym tempie. Właściwie to już jej nie ma. Liczy sobie zero pozycji. Być może szybkie wyznaczenie kolejnego terminu rozprawy przez sąd, zwieńczonej odebraniem władzy rodzicielskiej, pozwoliłoby na poszerzenie poszukiwań o nową grupę chętnych – z bazy rodzin adopcyjnych. Ale jest to tylko pewna, niczym nie poparta, hipoteza. Bardziej prawdopodobna jest próba sięgnięcia do zasobów, które do tej pory nigdy nie były brane pod uwagę. Nie były dlatego, ponieważ stanowią jakąś grupę zwiększonego ryzyka. Przynajmniej jeśli chodzi o przypadek naszych chłopców.

Ale być może trzeba będzie po nie sięgnąć, bo przecież trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. My jesteśmy tylko pogotowiem, w którym dzieci nie mogą przebywać w nieskończoność. Czy mamy czekać kolejnych pięć lat, aż osiągną wiek umożliwiający umieszczenie ich w domu dziecka?
Coś tutaj poszło nie tak. Być może zbyt szybko chcieliśmy znaleźć chłopcom rodzinę. Teraz, każda kolejna będzie zadawała sobie pytanie: „Dlaczego poprzednicy ich nie chcieli?”.
W zasadzie to nie wiem dlaczego ich nie chcieli. Być może mieli zbyt duże oczekiwania. Być może wydawało im się, że chłopcy zaczną robić kolosalne postępy, że odwdzięczą się miłością za przygarnięcie porzuconych sierotek. Nie wiem co myśleli. Nikt niczego nie obiecywał. Wręcz przeciwnie.
Nawet nie wiem, który z chłopców mógł wydawać się dzieckiem trudniejszym. Bezemocjonalny i jednocześnie przytulający się do każdego Omen, czy ekspresyjny i niepotrafiący zapanować nad swoimi emocjami Dagon?
Wydaje mi się, że kluczem jest poznanie chłopców i umiejętność wypracowania sobie własnych metod postępowania. Nieksiążkowych, nieszablonowych – zdobytych we współpracy z terapeutą. Teraz nawet nie wiem, czy chłopcy chodzą na jakąkolwiek terapię.
Mimo, że przez kilka miesięcy nie było Majki z nami, to nie miałem większych problemów z ogarnięciem rozmaitych zachowań dzieci. Być może przyczyną było to, że już dobrze się znaliśmy. Że doskonale potrafiliśmy przewidzieć zachowania drugiej strony i jakkolwiek może to dziwnie zabrzmieć – potrafiliśmy się zjednoczyć i współpracować w obliczu trudnej sytuacji. Gdyby chłopcy umieli czytać, to napisałbym na ścianie wielkimi literami: „Nie, to nie”. Było to najczęściej powtarzane przeze mnie zdanie, które w jakiś dziwny sposób było lekiem na trudne zachowania obu braci. Na przestrzeni kilku tygodni bycia bez Majki, miałem tylko jedną trudną sytuację z Dagonem. Nie chciał założyć butów w przedszkolu. Nie, to nie. Pójdziesz w skarpetkach – powiedziałem. Zabrałem jego buty, poszedłem z Omenem odbić kartę przy wyjściu z przedszkola i otworzyłem drzwi. Dagon dobiegł i założył buty na chodniku. Co bym zrobił, gdyby jednak został w przedszkolu? Pewnie zaprowadziłbym do samochodu Omena i Argusa, a potem wzorem strażaka Sama wrócił po Dagona i wyniósł niczym z płonącego budynku. Takie sytuacje już mi się zdarzały. Raz z Remusem i kilka razy z Ptysiem. Można się zatem pokusić o stwierdzenie, że Dagon nie jest aż tak trudnym dzieckiem.

Kim zatem mogą być kolejni rodzice, którzy przyjdą do chłopców? Może tacy, którzy nie przepracowali jeszcze swojej bezpłodności. A może samotna mama?

Dotychczas z dużą empatią podchodziłem do tego drugiego przypadku. Uważałem, że takie osoby mają pod górkę w systemie adopcyjno-pieczowym. Zresztą nadal tak uważam – mają.
Większość ośrodków adopcyjnych w naszym kraju kieruje się niepisaną zasadą ograniczonego zaufania do osób samotnych. Dla nich najważniejsza jest rodzina. Do tego składająca się z mamy i taty, a dokładniej – kobiety i mężczyzny. Samotne kobiety mają niewielką szansę na adopcję malutkiego i zdrowego dziecka. Próbują zatem „obchodzić” system drogą pieczy zastępczej. Trzeba jasno stwierdzić, że tak robią, bo nie mają innego wyjścia. Ale tutaj z kolei napotykają na mur często nie do przeskoczenia w postaci rodziny biologicznej dziecka. Do tego małe, zdrowe i wolne prawnie dzieci nie pozostają w pieczy zastępczej. Natychmiast kierowane są do ośrodków adopcyjnych, w których (jak już wspomniałem) czeka na nich mama i tata. W związku z tym, samotna mama mająca motywacje adopcyjne, nie dostanie zdrowego noworodka z prostą sytuacją, który po kilku miesiącach uwolni się prawnie i pójdzie do adopcji. A to oznacza, że na samotne mamy w pieczy zastępczej czekają dzieci z nieuregulowaną sytuacją prawną, trudne emocjonalnie, z rozmaitymi zaburzeniami i przede wszystkim starsze. Czyli kółko się zamyka, bo wychodzi na to, że jest tak samo jak w ośrodku adopcyjnym. Są na samym końcu listy. W zasadzie są na liście rezerwowej. Stanowią zasoby, po które sięga się w ostateczności.
Gdyby zastanowić się nad tym dogłębniej, to na dobrą sprawę trudno nie dojść do wniosku, że powinno być zupełnie na odwrót. To właśnie samotne mamy powinny dostawać małe i zdrowe dzieci, bo przy takich mają największe szanse na sukces. Najlepiej od razu do adopcji, przy której określenie „rodzina biologiczna” jest tylko terminem, z którym będzie trzeba się zmierzyć w kontekście opowiadania dziecku jego historii.
Dlaczego tak uważam? Nie mam jakiegoś wielkiego doświadczenia w tej kwestii. Ale jakieś mam. Naszkicuję po krótce mój (bardzo subiektywny) obraz osoby samotnej, starającej się o dziecko z „systemu”. Można się z nim zgodzić, albo nie. Można spróbować wrysować w ten obraz Omena i Dagona na podstawie moich wcześniejszych opisów chłopców. Przynajmniej ja tak zrobię.

No i właśnie  dochodzę do wniosku, że tylko taki desperat jak ja, który nagle został sam z piątką dzieci pod opieką, mógłby uwierzyć w powodzenie takiego przedsięwzięcia.

Samotna mama poszukująca dziecka w systemie okołopieczowym, ma około czterdziestki (plus-minus pięć lat). Jest wykształcona, zamożna, pewna siebie, posiadająca dużą teoretyczną wiedzę w temacie, z którym chce się zmierzyć. Jest sympatyczna, elokwentna, daje się lubić. Wszystko ma zaplanowane w najmniejszych szczegółach, włącznie z odpowiednio dobraną grupą wsparcia – najczęściej w osobie mamy, siostry, czy przyjaciółki. Wszystko jest dobrze, dopóki na tym całym misternie zbudowanym planie nie zaczną pojawiać się rysy. A niemal na pewno coś pójdzie nie tak. Choćby dlatego, że dziecko wcale nie będzie chciało ten plan realizować. Choćby dlatego, że demon rodziny biologicznej zacznie być potężniejszy niż się wcześniej wydawało. Trzeba będzie sięgnąć po plan awaryjny, który często przekracza możliwości pojedynczej osoby. Głównie w zakresie czasowym i emocjonalnym. Wsparcie na dochodne nie wystarczy.
Dlatego w przypadku naszych chłopców bardzo ważne jest poznanie ich początkowych zachowań. Przy każdej rodzinie wracają niemal do punktu wyjścia i odgrywają swoją rolę od początku. Zmieniają tylko metody, bo przecież są coraz starsi i mądrzejsi.

Nie wiem jak się wszystko dalej potoczy, ale już teraz można powiedzieć, że chłopcy mają w życiu przechlapane. A ja nie wiem jak mogę im pomóc.



czwartek, 13 lipca 2023

--- Powrót

 


Odebrałem Majkę ze szpitala. Po prawie czterech miesiącach. Do pełnej sprawności jeszcze długa droga, ale to ma mniejsze znaczenie. Wreszcie jest w domu i mam się do kogo odezwać. Dotychczas rozmawiałem z sześciomiesięcznym Argusem, ale on zupełnie mnie nie rozumiał.


Majka przeszła bardzo długą i wyboistą drogę. Zaczęło się od tego, że przestała ruszać rękami i nogami. Miała trudności z oddychaniem i przełykaniem. W nosie miała rurkę z tlenem, a w szyję wbitą drugą rurkę do podawania leków. Przeszła zapalenie płuc. Gdy pierwszy raz odwiedziłem ją w szpitalu to jej nie poznałem. Gdybym nie wiedział, że leży po prawej stronie pod oknem, to bym przeszedł obok niej. Była jakaś wielka, napuchnięta. Mówiła niewyraźnie.
Jej życie wisiało na włosku. W każdej chwili mogła zostać podłączona do respiratora. Pewnym szczęściem w nieszczęściu było to, że na oddziale intensywnej terapii walczono z jakąś bakterią. Lekarze odkładali więc w czasie ten respirator, bo ta bakteria mogłaby ją dobić.
Bezpośrednią przyczyną stanu, w którym Majka się znalazła, był jakiś wirus. Najprawdopodobniej wirus opryszczki, bo jedynie taki został w jej krwi znaleziony. Jednak pośrednią przyczyną był stres, który spowodował, że organizm Majki był osłabiony i nie potrafił sobie z tym wirusem poradzić. Jej przeciwciała zamiast próbować go zniszczyć, zaczęły atakować ośrodkowy układ nerwowy. Jakby zgłupiały i chciały zniszczyć własny organizm.
Leczenie polegało na wykonywaniu zabiegów plazmaferezy. Prosto mówiąc, jest to oddzielanie osocza od pozostałych składników krwi i filtrowanie go w celu usunięcia tych ogłupiałych przeciwciał. A potem próbowano jakoś te przeciwciała odbudować, bo przecież bez nich nie da się żyć.
Ostatecznie, chorobę Majki nazwano polineuropatią pozapalną z zespołem Guillain-Barre. Ostatnie określenie dawało dużą nadzieję, ponieważ chociaż początkowy stan jest bardzo ciężki, to stosunkowo szybko następuje poprawa. I choć te cztery miesiące wydają się być długim okresem, to z medycznego punktu widzenia można mówić o bardzo szybkim zdrowieniu. Z Majką na sali leżała trzydziestoletnia dziewczyna, która przyszła wcześniej i do dzisiaj nie rusza nogami. Nadal przebywa w szpitalu i lekarze wciąż nie są w stanie określić, jak długo tam pozostanie. A miała dokładnie to samo – zwariowane przeciwciała.

U Majki dość szybko następowała poprawa. Najpierw odzyskała czucie w rękach i jak ktoś położył przed nią telefon, to w pół godziny była w stanie napisać krótkiego sms-a. Później kiwnęła palcem u nogi, co dawało jej nadzieję, że będzie coraz lepiej. Po dwóch tygodniach zacząłem ją rozpoznawać. Po miesiącu zabrano jej tlen i wyjęto rurkę z szyi. Potrafiła już się sama najeść.
Na dwa tygodnie wróciła do domu, ale wciąż w stanie leżącym. Nie potrafiła przekręcić się z jednego boku na drugi. Jeśli chodzi o kwestie fizjologiczne, to była masakra. Nie będę tego opisywał.
Po okresie pobytu w domu, pojechała do szpitala rehabilitacyjnego. A tam czekała ją ciężka praca. Zajęcia zaczynały się o dziewiątej i z przerwą na obiad trwały do szesnastej. Najpierw udało jej się siedzieć, gdy ktoś ją posadził. Później sama zaczęła siadać, a w dalszej kolejności przemieszczać z łóżka na wózek inwalidzki i z powrotem. Po kilku tygodniach potrafiła wstać i zrobić kilka kroków w obecności rehabilitanta.
Teraz już chodzi. Wprawdzie jak Frankenstein, bo jeszcze nie ma czucia w stopach, ale można powiedzieć, że jest samodzielna. Szybko się męczy. Jednego dnia spróbowała wyjść z Argusem na spacer. Za cel postawiła sobie pójście na plac zabaw oddalony od naszego domu o jakieś trzysta metrów. W jedną stronę szła ponad pół godziny, ale udało się. Wierzymy, że będzie coraz lepiej. W planach jest rehabilitacja. Po części prywatna, po części na NFZ. Podobnie sanatorium.

Dla mnie był to najtrudniejszy okres w życiu. Zarówno emocjonalnie, jak też fizycznie. Przez cały czas miałem pod opieką Argusa, a Sajgon, Omen i Dagon raz byli, raz ich nie było. Rodziny pomocowe, do których chłopcy poszli, nie mogły się zdecydować na pozostanie rodziną zastępczą na stałe. Walczyły pomiędzy miłością do dzieci, a lękiem przed rodzicami biologicznymi. Ale nie tylko ciągłe wątpliwości powodowały, że chłopcy do mnie wracali. Duże znaczenie miała nagłość sytuacji. Przecież nie każdy może sobie pozwolić na wzięcie kilkumiesięcznego urlopu, a łączenie opieki nad dziećmi z pracą zawodową często jest bardzo trudne. Bywało, że ja dzieci odwoziłem do przedszkola, a mamy je odbierały i przywoziły na kolację. Chłopcy żyli na dwa domy i cały proces przejścia do nowej rodziny trwał bardzo długo, co z punktu widzenia dobra dziecka było bardzo dobre. Jednak taka sytuacja była trudna dla tych rodzin. Tęsknota powodowała, że po krótkim czasie znowu stawały się rodziną pomocową i chłopcy ode mnie odchodzili. Na szczęście tak się złożyło, że nigdy nie miałem pod opieką czwórki dzieci – najwyżej trójkę.
Nie miałem czasu na nic, więc nawet nie zaglądałem na bloga. Argus budził się w nocy średnio siedem razy, więc w ciągu dnia chodziłem śnięty. A przecież musiałem ogarniać przedszkole, terapie, rodziców biologicznych i sprawy urzędowe. Do tego nie mogłem wziąć czteromiesięcznego urlopu od moich klientów, chociaż strasznie ich zaniedbywałem. Wypadało też odwiedzać Majkę w szpitalu, a to nie było logistycznie łatwe zadanie. Najpierw musiałem odwieźć dzieci do moich córek, potem skoczyć choć na godzinkę do Majki i zdążyć je tak odebrać, żeby wrócić na wieczorną kąpiel. W szpitalu rehabilitacyjnym było już dużo lepiej. Był tam duży park, więc mogłem jeździć razem z dziećmi. Niektórzy jeździli tam nawet z psami – wystarczyło niezauważonym przejechać dyżurkę.

Dużą sztuką było dla mnie panowanie nad tym co działo się w przedszkolu. Musiałem pamiętać o wszystkich wycieczkach, strojach galowych i tym co w odpowiednim czasie trzeba przynieść na jakieś zajęcia. Chociaż w przedszkolu najbardziej gubiły się obce dzieci. Nasze nadzwyczaj dobrze odnajdywały się w zaistniałej sytuacji. Cała trójka chłopców była w jednej grupie, a ja raz odbierałem Omena i Dagona, a Sajgon zostawał i czekał na swoją ciocię, by za jakiś czas sytuacja się odwróciła i to Omen z Dagonem zostawali, a Sajgon wracał ze mną. Jednego dnia jakaś dziewczynka mnie zapytała: „Wujek, dzisiaj odbierasz Omena i Dagona?” (bo wszystkie dzieci nazywały mnie wujkiem Pikusiem), a ja na to: „A nie. Dzisiaj odbieram Sajgona”.

Na szczęście Obelixa miałem tylko kilka dni – później wyjechał do psychiatryka, w którym spędził dwa miesiące. Włos zjeżył mi się na głowie, gdy się dowiedziałem, że wraca. I tutaj chwała naszemu PCPR-owi, który do tego nie dopuścił. W ciągu kilku dni znaleziono dla niego rodzinę pomocową. W zasadzie mogę być wdzięczny naszej koordynatorce Jowicie, która dodatkowo zawiozła i odebrała Obelixa z tego szpitala. Dla mnie byłoby to trudne logistycznie, gdyż szpital psychiatryczny był oddalony ode mnie o prawie trzysta kilometrów. Nie ryzykowałbym, że uda mi się obrócić w godzinach funkcjonowania przedszkola, więc pewnie jechałbym z trójką dzieci, bo akurat w tym czasie był ze mną Omen i Dagon.

Nie mogę narzekać na wsparcie, które widziałem na każdym kroku. Nawet przedszkole stało się przychylne pod względem obowiązujących w nim zasad. Dotychczas było tak, że jak jakieś dziecko trochę się spociło, to miało mierzoną temperaturę. No i jak chiński termometr pokazał 37,5 to trzeba je było odebrać. Po powrocie do domu dziecko nieco ochłonęło i nagle temperatura spadała do 36,6.
W czasie nieobecności Majki nie musiałem odebrać przedwcześnie żadnego dziecka. Być może na wszelki wypadek żadnemu temperatury nie zmierzono.
O wsparciu ze strony moich córek nie muszę chyba nikogo przekonywać. Przyjeżdżały do mnie żeby odgruzować chatę, albo opiekowały się przez jakiś czas dziećmi w swoich mieszkaniach. Mogłem też liczyć na sąsiadów, którzy służyli swoją pomocą. Zwłaszcza sąsiadka Ela była nieoceniona. Wychodziła z Argusem na spacery, a jak musiałem gdzieś wyjechać to zabierała chłopca do swojego ogrodu.
Wiele osób do mnie dzwoniło, pisało sms-y. Też chciało pomóc, chociaż paradoksalnie powodowało to, że miałem jeszcze mniej czasu.

Obecnie przebywa z nami tylko półroczny Argus. Ale jego dni są już policzone. Od ponad miesiąca spotyka się z rodziną, w której ma zamieszkać na stałe. Rozstanie będzie smutne. Zwłaszcza dla chłopca, dla którego przez cztery miesiące byłem jedyną osobą, którą widział o każdej porze dnia i nocy. Ale nowych rodziców zaakceptował. Być może dlatego, że ma pogodną naturę i śmieje się do każdego. Może z wyjątkiem swojej mamy, która często nie wytrzymuje godzinnego spotkania i dwadzieścia minut przed czasem wraca z Argusem do samochodu, bo mały „ryczy”. Ja jej zawsze mówię, że ma go włożyć do wózka i pospacerować, to się uspokoi. A ona z uporem maniaka siedzi na tej ławce, robi sobie selfie, rozmawia przez telefon i potrząsa chłopcem. Dopiero jak zamierza wrócić do samochodu, to robi rundę wokół skweru. Może dlatego, żeby Argus taki zaryczany nie przyjechał.

Pozostali chłopcy teoretycznie wciąż są nasi, chociaż już z nami nie mieszkają. Przynajmniej z punktu widzenia prawa. A to oznacza, że ciągle musimy być w gotowości, ponieważ są sytuacje, w których rodzina pomocowa nie może podejmować decyzji. Ostatnio byłem z Obelixem w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej na badaniach. Mama, z którą chłopiec teraz mieszka też oczywiście była, bo to ona zna zachowania Obelixa i coś może na ten temat powiedzieć. Mnie chłopiec nawet nie poznał. No ale musiałem przejechać się te kilkadziesiąt kilometrów by złożyć podpis.

Musiałem też pójść na badanie więzi dotyczące Sajgona. Na zespoły do PCPR-u też muszę jeździć, chociaż teraz mam niewiele do powiedzenia. Będę też musiał przejechać się do sądu w sprawie odrzucenia spadku.
Najgorsze jest to, że nie wiem jak długo taki stan potrwa. Na tę chwilę tylko mama Omena i Dagona złożyła wniosek do sądu o ustanowienie jej rodziną zastępczą. Mama Sajgona wciąż nie może podjąć tej decyzji, a rodzina Obelixa jest wielkim znakiem zapytania. Ta ostatnia, na zespole twierdziła, że chłopiec jest cudownym dzieckiem. Na badaniu psychologicznym już mówiła, że ma trudne zachowania. Oby szybko złożyła ten wniosek, zanim stwierdzi, że ma go dość. Bo moim zdaniem, zachowania Obelixa niewiele się zmieniły. Uderzył swoją nową mamę i zarechotał. Wyrwał siedzenie z samochodu, którym się bawił i też go to rozbawiło. Podobno już mało przeklina i nie rozbiera się do naga. Może dopiero się rozkręca.

Za to Dagon zrobił ogromne postępy. Gdy go widziałem kilka dni temu, to nie mogłem wyjść z podziwu. Tak ładnie i tak mądrze mówi. Używa sformułowań, które dotychczas były mu obce. W tym względzie zdecydowanie przegonił Omena, chociaż do tej pory było odwrotnie. Przestał też wreszcie używać pieluchy i załatwia swoje potrzeby nawet nie na nocnik, tylko do ubikacji. Omen jakby niewiele się zmienił. Jest taką gapą jaką był. Widocznie jego potencjał rozwoju był mniejszy. O przepraszam – nauczył się robić siku na stojąco. Chociaż dla mnie jest to mało znacząca umiejętność, a nawet mieszkających z nami chłopców zawsze starałem się tego oduczyć. Nie uważam, że jest to męskie, bo co męskiego jest w osikanej klapie, podłodze i ścianie. Nowa mama twierdzi, że jest zmęczona, ale ma ogromną satysfakcję z postępów dzieci. Początkowo chciała się im całkowicie poświęcić i przez bodajże rok podarować sobie posyłanie chłopców do przedszkola. Teraz zmieniła zdanie. I dobrze, bo obaj bardzo lubili chodzić do przedszkola, a dla niej będzie to kilka godzin wytchnienia.

Sajgon też bardzo się rozwinął. Wprawdzie nadal nie wypowiada zrozumiałych słów, ale nie mówi już „eszesze”, tylko posługuje się sylabami. Ma wycięty migdałek. Nie wiem jak nowa mama tego dokonała w tak krótkim czasie, ale chwała jej za to. Prawdopodobnie teraz chłopiec zaczął dobrze słyszeć i powinien zacząć mówić. Mama bardzo się cieszy, bo Sajgon mówi „mama”. Dla mnie to jest raczej „amam”, ale co tam. Niech każdy słyszy co chce. Nie mogę tylko zrozumieć dlaczego wciąż nie może podjąć decyzji o pozostaniu mamą zastępczą. W zasadzie wiem dlaczego, ale nie mogę zrozumieć. Przecież sąd bez problemu przyzna jej możliwość decydowania w sprawach medycznych i edukacyjnych, a jeżeli tata biologiczny chłopca będzie agresywny na spotkaniach, to wyda tacie zakaz kontaktowania się z synem. Ostatnio, gdy obecna mama pomocowa i mama biologiczna były już z chłopcem w szpitalu, on strasznie się pieklił, że nie zgadza się na wycięcie tego migdałka. Tak dla zasady – bo ma do tego prawo. Na szczęście zgoda mamy biologicznej wystarczyła.

Nowi rodzice Argusa nie mają problemu z akceptacją rodziców biologicznych. Ale jeszcze nie mieli z nimi nic do czynienia, więc może się to zmienić.

Tak więc już niedługo będziemy sami, bez żadnego dziecka.

Długo rozmawialiśmy z Majką o naszej przyszłości. Ostatecznie podjęliśmy decyzję, że nie rezygnujemy z pieczy zastępczej. Jakoś się do niej przywiązaliśmy. Ale teraz odpoczywamy. Przynajmniej do końca roku. Potem zobaczymy jak Majka będzie się czuła i będziemy przyjmować tylko trójkę dzieci – w przelocie czwórkę. Teraz w przelocie mieliśmy siódemkę i pewnie dlatego tak to się skończyło.

A to oznacza, że nie będę miał już o czym pisać. Może raz na jakiś czas wrzucę jakiś tekst o postępach Majki.

Zatem nie żegnam się, tylko mówię do widzenia.


czwartek, 11 maja 2023

--- TENERYFA

Za kilka dni wylatuje samolot na Teneryfę. Dwa fotele będą puste – trudno.

Majka na prawie dwa tygodnie wróciła do domu. Krótko mówiąc, przed weekendem majowym wywalili ją ze szpitala, żeby nie mnożyła kosztów. Nikt nie zapytał, czy ma dokąd wrócić? Czy jest ktoś, kto się nią zaopiekuje? Przewinie, zrobi jedzenie, porozmawia.

Pierwsze dni były trudne. A w zasadzie noce. Z jednej strony miałem Argusa, który budził się co dwie-trzy godziny, a z drugiej Majkę nie mogącą samodzielnie przewrócić się z jednego boku na drugi. Do tego Omen z Dagonem bardzo emocjonalnie przechodzili do nowej rodziny. Ten drugi w środku nocy schodził po schodach i krzyczał, że chce się do mnie przytulić.
Ale mimo wszystko nie zamieniłbym tych dwóch tygodni na żadną Teneryfę, Wietnam czy nawet Peru.

Teraz znowu jestem samotnym ojcem zastępczym. Omen z Dagonem odeszli, Sajgon wrócił. Obelix na szczęście wciąż kibluje w psychiatryku. Staram się dbać o czteromiesięcznego Argusa, ale nie jest to proste. Chłopiec odstaje od swoich rówieśników i być może jest to moją winą. On zwyczajnie potrzebuje mamy, a nie podstarzałego wujka.

Balansuję na krawędzi, którą trudno mi zdefiniować. Pewnie jeden by powiedział, że to wypalenie, a drugi że przemęczenie. Prawda zapewne leży pośrodku.
Parę dni temu byłem na superwizji. Nie spodziewałem się odpowiedzi na pytanie, czyje dobro jest teraz ważniejsze. I takiej nie dostałem. Dziewczyna prowadząca spotkanie pewnie pamięta erę paleozoiku i być może właśnie dlatego tak dobrze nam się rozmawia. Każda moja decyzja będzie jednocześnie dobra i zła.

Świat jest mały, chociaż nie myślałem, że aż tak bardzo. Ostatnio poszedłem do naszej lekarki rodzinnej w sprawie Majki. Lekarz prowadzący w szpitalu nie wystawił Majce zwolnienia, nie wypisał recepty na wszystkie leki, ani nie wydał zlecenia na transport karetką do drugiego szpitala.

– Bo wie pani, on jest jakiś nieogarnięty. Taki Asperger, czy coś takiego – powiedziałem.

– Ooooo!? Good Doctor – odpowiedziała spoglądając na wypis ze szpitala.
– Zna go pani?
– Tak, razem pracowaliśmy.

Wspomniałem o tym, bo mam ochotę napisać o rodzinach zastępczych. Kim są, jakie mają motywacje, czego oczekują po ukończeniu szkolenia?

Być może znowu będę musiał usunąć jakieś fragmenty bloga. Być może znowu ktoś stwierdzi, że ciocia Majka nie ma czasu się spotykać, bo ma dużo dzieci pod opieką, chociaż wcześniej mówiła: „możecie wpadać kiedy chcecie”.

Żongluję tym blogiem losami dzieci i pewnie czas to zakończyć.

Pomijając pogotowia rodzinne, znam tylko jedną rodzinę zastępczą pragnącą spełnić swoją podstawową rolę – przywrócić dziecko rodzinie biologicznej. Jest nią mama zastępcza Ptysi. W jej przypadku miałem ogromne wątpliwości. Znałem Balbinę, widziałem jej negatywny wpływ na Majkę i całą naszą rodzinę. A jednak komuś innemu się udało. Ktoś inny stał się nie tylko matką tych dzieci, ale również matką matki.
Teraz patrzę na wszystko zupełnie inaczej. Przez prawie dwa miesiące miałem trójkę dzieci pod opieką. Mam dom, samochód, dobrą (bo zdalną) pracę, pieniądze. Myślę, że całkiem przyzwoitą wiedzę i nienajgorsze predyspozycje do bycia rodzicem. Mam wszystko, czego oczekuje sąd od rodziców biologicznych, aby oddać im dzieci. A jednak zaczynam wymiękać. Bo jestem sam. Bo o wielu sprawach zapominam, bo jestem zmęczony, niewyspany, bo... mam dosyć ryku Argusa i szaleństw Sajgona. Od trzech dni zabieram się do napisania czynnego żalu – zapomniałem wysłać w terminie PIT-a.

Nieco inaczej spoglądam na rodziców biologicznych. Być może dlatego, że teraz to ja się z nimi spotykam, że do mnie dzwonią i do mnie wypisują wiadomości. Co mi szkodzi wysłać im jakieś zdjęcie, albo napisać dwa zdania. Oddzwaniam, przepraszając że poprzedniego dnia nie odebrałem telefonu. A przecież mógłbym powiedzieć, że nie był to ustalony dzień kontaktu i po jaką cholerę trują mi dupę. Tata Sajgona jest dla mnie miły, chociaż uchodzi za awanturnika. Próbuje mi coś tłumaczyć, a ja staram się to zrozumieć. Zastanawiam się jakim byłbym człowiekiem, gdybym urodził się w jego rodzinie. Lepszym? Wątpię.

Mama Sajgona nie ogarnia świata. Ale to jej matka zgotowała jej ten los. Mam być kolejną osobą, która dobija ją do dna? Wkrótce spotkamy się na badaniu psychologicznym. Mama Kasia, u której Sajgon spędził kilka ostatnich tygodni zapewne modli się o jak najgorszą opinię, która posłuży sądowi do odebrania władzy rodzicielskiej. Ale mama biologiczna Sajgona kocha swojego syna i pewnie zaakceptowałaby fakt, że chłopiec będzie dorastał w rodzinie zastępczej. Chciałaby tylko móc go co jakiś czas zobaczyć, zabrać na jakąś wycieczkę, albo wspólnie spędzić święta.
Mama dziewiątego dziecka stróża też nie nadaje się na matkę. Nie wytrzymuje godzinnego spotkania. Wraca dwadzieścia minut przed czasem, bo Argus beczy. Też z nią rozmawiam, opowiadam o chłopcu. Jest miła. Stara się mnie zrozumieć i ja ją. Nie chce stracić syna na zawsze.

Majka zawsze trzymała większy dystans. Bardziej przestrzegała ustalonych na początku zasad. Ale bywali też rodzice, którzy w jakiś sposób stawali się bliżsi. Niektórzy do teraz są w jakimś kontakcie. Są tacy, którzy dowiedziawszy się o chorobie Majki, przesłali życzenia, a nawet śpiewali piosenki. Najbardziej rozbawił mnie jeden tekst: „Pani Majko, pani tak dużo zrobiła dla moich dzieci. Jak ja panią kocham, no ja pierdolę. O przepraszam, kurwa mać.” Mogę tylko dodać, że wszystkie dzieci tej mamy mieszkają w rodzinach adopcyjnych.

No i teraz przejdźmy do rodziców zastępczych.

Po części są tacy jak ja. Wykształceni, trzymający życie na krótkiej smyczy. Mają pieniądze i wiedzę... teoretyczną. Nie mają mojego doświadczenia. Próbują wdrukować dziecko w swoje życie. Jak to się nie udaje (a nigdy się nie udaje) to odpuszczają. Po krótkim czasie zaczynają tęsknić, rozważać inne scenariusze – mówią, że kochają i nie potrafią bez tego dziecka żyć. Każdy przechodzi tę samą ścieżkę.
Sajgon wrócił po kilku tygodniach. Myślę, że nie na długo.
Wszystkie te osoby są szkolone tym samym programem, którym ja dziesięć lat temu. Gdyby ktoś mnie obudził w środku nocy i zapytał co z niego pamiętam, to wymieniłbym dwie rzeczy: więzi i rodzinę biologiczną. Jak to jest możliwe, że przychodzący do nas rodzice zastępczy tak bardzo wypierają historię dziecka? Oni jakby chcieli się o wszystkim dowiedzieć, a potem nagle o wszystkim zapomnieć i zacząć od początku. Lęk goni lęk. Lęk o wszystko. O dane osobowe, o to że ktoś zna historię dziecka, o to że pani w przedszkolu wie, że ojciec siedzi w pierdlu. Nie rozpowiadamy wszem i wobec o naszych dzieciach. Ale niektóre fakty są ważne, bo w jakiejś mierze mogą tłumaczyć pewne zachowania dzieci. Bywają rodzice, którzy przed drzwiami zdejmują dziecku czapkę, albo rozbierają je do majtek, bo ma ich spodnie. I to dziecko tak właśnie mówi, że to są spodnie cioci Beni – a nie, że to są moje spodnie jak inne leżące w szafie. I to wcale nie znaczy, że nie będą oni wspaniałymi rodzicami.
Lada dzień przyjdą rodzice do Argusa. Też zastępczy i z motywacją adopcyjną.

Patrzę przez okno na mój ogród i marzę tylko o tym, aby tam pójść na cały dzień.




sobota, 22 kwietnia 2023

--- Kot Schrödingera

Jako obiekt kwantowy jestem teraz jednocześnie żywy i martwy. Jak ten kot tytułowego noblisty.

Nie przypuszczałem, że samotne zajmowanie się dziećmi może być tak frustrujące, demotywujące i dołujące. Dużą negatywną rolę odgrywają rodzice biologiczni, którzy chcą się spotykać, dostać zdjęcie i jakąś informację. Dochodzą też... już nawet nie chce mi się pisać, co musi robić samotny ojciec zastępczy. Nie chcę też opisywać mojej pracy zawodowej, która legła w gruzach, a która już niedługo może być podstawą naszego utrzymania.

Próbuję spoglądać na swoje życie z pozycji obserwatora. Wtedy jest łatwiej. Wydaje mi się ono ciekawe, a nawet zabawne. Na przykład ostatnio przestały mi się zamykać drzwi pasażera w samochodzie. A dokładniej – otwierały się przy skręcie w lewo. Teraz to się samo naprawiło, ale z kolei wszystkie inne drzwi przestały się otwierać. Chłopcy wchodzą do tyłu od strony kierowcy, a w bagażniku został uwięziony najlepszy wózek Argusa. Stary, kilkunastoletni model dużo gorszej marki nie ma tyle elektroniki i wszystko w nim działa. Ale nie ma izofixów, a ja wszystkie inne foteliki wydałem przyszłym mamom chłopaków. Zresztą tych uwięzionych w siedmioosobówce nie mam jak wyciągnąć, bo przecież drzwi się nie otwierają. Nie mogę też pojechać do blacharza – no bo jak?

Nie mam pojęcia kiedy cokolwiek się zmieni. Nie wiem kiedy Obelix wróci z psychiatryka, ani Sajgon z rodziny pomocowej. Trudno mi też powiedzieć kiedy odejdzie Omen z Dagonem i czy w ogóle odejdą.

Przyglądam się rodzinom, które ukończyły szkolenie dla rodziców zastępczych i uzyskały odpowiednie kwalifikacje. Jakie mają motywacje? Czyje potrzeby chcą zaspokoić? Widzę ich lęki, wręcz fobie. Ale idą drogą pieczy zastępczej. Bo co? Bo nie mają innego wyjścia.

Omen z Dagonem stali się jacyś mili. Ciągle się do mnie przytulają. Dagon wręcz nie schodzi z moich kolan. Nie chcą słuchać o mamie Natalii, do której za chwilę mają odejść. Za to wciąż mówią, że kochają ciocię Majkę i ciocię Elę (która jest naszą sąsiadką i w obecnej sytuacji często ich zabiera do siebie). Ciocia Natalia nie chce zabierać chłopców do swojego domu, bo tam płaczą. Tłumaczy to tym, że zapewne chcieliby tam zostać na zawsze, ale muszą wrócić do mnie. Nie jestem przekonany. Wręcz mam zupełnie inne zdanie. W związku z tym zabiera ich na spacery. Rzadko kiedy wytrzymuje dwie godziny. Temu się nawet nie dziwię, bo dwie godziny w ciągłym skupieniu jest wyczynem – z tymi chłopcami.

Dużo rozmawiam z Omenem i Dagonem. Nie wiem czy cokolwiek rozumieją. Dzisiaj była taka wymiana zdań:

       – Jak już pójdziecie do cioci Natalii, to może wam na to pozwoli.

       – Ale wrócimy na kolację – odpowiedzieli.

Chłopcy ciągle pytają, kiedy na obiad będzie futro. Kilka dni temu, gdy zrobiłem im spaghetti, zapytali co będzie na obiad jutro. No i teraz muszę coś wymyślić.

Nie jestem dobrym ojcem zastępczym. Jestem najwyżej dość dobrym ojcem. Zaspokajam tylko potrzeby emocjonalne będących ze mną dzieci. Chłopakom puszczam bajki w telewizji, a najmłodszego Argusa biorę jedynie na kolana. Boję się, że padnie mi kręgosłup, co zdarza się raz na kilka miesięcy. Teraz jestem sam i muszę rozważać zupełnie inne scenariusze.

Za kilka dni mam superwizję. Chciałem ją odwołać, bo nijak nie wpisuje się ona w moje dotychczasowe życie. Ale pójdę. Jestem ogromnie ciekawy jak psycholożka rozważy dobro moje, Majki i dzieci.