niedziela, 19 maja 2019

--- Historia prawdziwa


Od czasu gdy zostałem pogotowiem rodzinnym dużo rzeczy się zmieniło, sporo moich poglądów uległo przewartościowaniu, okazało się, że o wielu sprawach nie miałem dotychczas pojęcia.
Opiszę dzisiaj pewną historię, która wydarzyła się kilka lat temu. Dostałem pozwolenie od rodziców zastępczych na opublikowanie jej na moim blogu (oczywiście przy zachowaniu pełnej anonimowości). Rodzice ci, są obecnie opiekunami prawnymi dzieci, więc można się domyślić jak wszystko się skończyło.

Majka zadała mi pytanie, dlaczego chcę opisać te wstrząsające wydarzenia. Czy przypadkiem nie chodzi mi o wzbudzanie taniej sensacji.
Wydaje mi się, że tak jak moje życie zmieniło się, gdy zostałem rodzicem zastępczym, tak samo życie rodziców decydujących się na adopcję ulega wielkiemu przeobrażeniu. Na początku wielu z nich nie zastanawia się jakie mogą być losy dzieci, które za jakiś czas do nich trafią. Niektórzy mówią, że są to biedne sierotki, które na nich czekają. Może jest to tylko przenośnia, bo przecież wiadomo, że sierotek do adopcji nie ma. Każde z tych dzieci ma swoich rodziców biologicznych i swoją historię. Czasami bardzo mroczną – tak jak ta dzisiejsza. Na szkoleniach dla rodziców adopcyjnych zapewne wiele się mówi o traumach, rozmaitych zaburzeniach, o tym, że dzieci mogły być bite, czy molestowane. Ale to są tylko ogólniki. Dlatego zdecydowałem się na ten wpis. Bo to jest konkretny obraz, który przemawia do wyobraźni. Tak może wyglądać przeszłość dziecka i wynikające z niej późniejsze jego zachowania w rodzinie adopcyjnej.

Jest to historia prawdziwa, jednak aby było ciekawiej, przedstawię ją w postaci scenki. Teksty wypowiadane przez poszczególne postaci są wymyślone przeze mnie (bo przecież nie byłem na rozprawie). Niestety to o czym jest mowa, miało miejsce w rzeczywistości.
Bohaterami jest Marta, Sędzia, Starszy, Młodszy i Gwiazda.
Marta jest dwudziestoparoletnią dziewczyną, mającą trójkę dzieci w wieku od czterech do sześciu lat, której dzieci odebrano i umieszczono w rodzinie zastępczej.
Akcja rozgrywa się w sądzie rodzinnym. Marta stara się o odzyskanie dzieci.

Sędzia: Pani celem jest powrót dzieci do pani. Jednak, żeby to nastąpiło, musi pani wykazać, że potrafi sprawować opiekę nad dziećmi, że ma pani jakieś mieszkanie i pracę, która jest podstawą utrzymania rodziny.

Marta: Wynajmuję teraz mieszkanie dwupokojowe, zamierzam wkrótce podjąć pracę.

Sędzia: To z czego się pani teraz utrzymuje?

Marta: Mieszkam z partnerem, który mnie utrzymuje.

Sędzia: Ale nie jest on ojcem dziecka?

Marta: Nie.

Sędzia: Każde z pani dzieci ma inne nazwisko.

Marta: Tak, każde ma innego ojca.

Sędzia: W ciągu ostatnich kilku lat, wielokrotnie zmieniała pani miejsca zamieszkania.

Marta: Mam do tego prawo.

Sędzia: A może te zmiany wynikały z presji opinii społecznej? Może zmiana miejsca zamieszkania miała służyć otwarciu nowej karty, rozpoczęciu wszystkiego od początku?
Pamięta pani, jak przyprowadziła do sklepu Starszego w samej piżamie? Albo gdy Młodszy z Gwiazdą bawili się na zewnętrznym parapecie okna w mieszkaniu na drugim piętrze... pani wówczas spała. Albo, gdy same chodziły po ulicy, a pani spała w mieszkaniu. Mogę jeszcze wspomnieć okres, gdy waszym domem był samochód. Mieszkaliście nad jeziorem i bywało, że dzieci (przypomnę, że miały wówczas dwa, trzy i cztery lata) same bawiły się w jeziorze – bo pani również spała.

Marta: To są tylko pomówienia.

Sędzia: Nieprawda, przecież to wszystko jest w notatkach służbowych policji, która była wzywana przez osoby postronne.

Marta: Ale przecież nie zawsze da się upilnować dzieci. Gdy wyszły przez okno, to ja byłam w sklepie. Chodziły po ulicy i kąpały się w jeziorze, bo Starszy potrafił już otworzyć drzwi. Ja pracowałam na nocki, więc musiałam odespać to rano. A Starszy poszedł do sklepu w piżamie, bo tak chciał.

Sędzia: A gdyby chciał pójść nago, to też by mu pani pozwoliła? Ponadto nigdy nie mieszkała pani sama, zawsze był przy pani jakiś partner, bywało że nawet ojciec któregoś dziecka. Jaką rolę ci mężczyźni pełnili w opiece nad dziećmi?

Marta: Też się nimi opiekowali... tak jak potrafili.

Sędzia: Ale chyba nie bardzo potrafili, bo dzieci często były bite, nawet za rozrzucone chrupki. Zresztą pani również nie oszczędzali.

Marta: Niektórzy byli mili.

Sędzia: Tylko że ten jeden miły, gdy przyłapał panią na zdradzie, to popełnił samobójstwo.

Marta: To jego problem, niczego mu nie obiecywałam.

Sędzia: Zatrzymajmy się jednak na pani partnerach i życiu, które pani prowadziła.
Jak pani wytłumaczy to, że Gwiazda spała z pięćdziesięcioletnim, zupełnie obcym mężczyzną, w jednym łóżku. Przecież on ją mógł molestować.

Marta: To było niemożliwe. On był całkowicie pijany.

Sędzia: A jednak bywały sytuacje, gdy Gwiazda kładła się na Młodszym i symulowała ruchy frykcyjne.

Marta: To była tylko zabawa.

Sędzia: A gdy łapała dorosłych mężczyzn za krocze i pytała „masz dużego chuja?”, to też była zabawa? Albo gdy Starszy, wśród stosu psującego się jedzenia, znalazł na stole zużytą prezerwatywę, po czym ściągnął majtki i próbował ją sobie założyć na członka – to też była zabawa? Przecież oni musieli to gdzieś widzieć.

Marta: (milczenie)

Sędzia: Mamy zeznania jednej z osób, która podsłuchała rozmowę telefoniczną pani znajomego. Jak stwierdziła: „obleśnego pięćdziesięciolatka poznanego na facebooku”, który miał się wyrazić słowami: „wszystko jest na dobrej drodze, mam młodą dziewczynę i córeczkę”.

Marta: Nie wierzę w te słowa.

Sędzia: Może tylko dlatego, że zanim przyjechała policja, mężczyzna zdążył uciec i więcej się już nie pojawił.
Wróćmy do obecnej sytuacji. Mieszka pani z kolejnym partnerem. Kim jest ten człowiek, czym się zajmuje?

Marta: Pracuje w Anglii na budowie. Planujemy wziąć ślub.

Sędzia: Ale ostatnio jakoś często jest widywany w pani obecności. Wydaje się, jakby kontrolował wszelkie pani poczynania. Nawet nie opuszcza pani podczas spotkań z dziećmi w rodzinie zastępczej, chociaż w zasadzie nie ma żadnych praw do dzieci... nie jest przecież ojcem żadnego z nich.
A może odpowie pani na pytanie, dlaczego pani partner pozwala, aby uprawiała pani seks z innym mężczyzną. Mamy film, na którym widać jak przebywa w pokoju z pani dziećmi, po czym te biegną do sąsiedniego pokoju. Na nagraniu słychać jego krzyk: „natychmiast wracajcie” i odgłosy tego, co działo się obok.

Marta: Może to tak wygląda na tym nagraniu, ale ja tylko oglądałam film w drugim pokoju.

Sędzia: To przejdźmy do pani kompetencji rodzicielskich. Podobno dzieci ciągle chodziły głodne i brudne, w mieszkaniu panował bałagan, w wannie była mieszanka zużytych pieluch, psującego się jedzenia i robaków... które akurat w takim środowisku świetnie się czuły. Natomiast dzieci jadły resztki, które spadły na podłogę. Młodszy mając już ponad rok miał przykurcze, ponieważ był ubierany w kaftaniki dla niemowląt? Czy to prawda?

Marta: Nie to nie jest prawda, dzieci zawsze były zadbane i najedzone.

Sędzia: Ale to są opinie pracownika socjalnego z pomocy społecznej. Może właśnie dlatego tak często zmieniała pani miejsce zamieszkania?
Przejdźmy do kolejnego wątku. Młodszy był najczęstszym obiektem przemocy fizycznej. Był bity przez panią, pani partnerów, a nawet przez Gwiazdę... na co przymykała pani oko. A może nawet ją pani zachęcała.

Marta: Młodszy jest upośledzony, jest dzieckiem z gwałtu dokonanego na mnie przez osobę chorą psychicznie. Być może z tego to wynikało.
Ale gdy go straciłam, to teraz wiem, że go kocham.

Sędzia: Ale z wywiadu przeprowadzonego przez pracownika pomocy społecznej wynika, że nie wie pani kto jest ojcem Młodszego. 

Marta: (milczenie)

Sędzia: Podobno kiedyś zawiozła pani dzieci do swojej mamy stwierdzając, że albo się nimi zaopiekuje, albo odda je pani do domu dziecka.

Marta: Byłam wówczas pod ścianą, musiałam wyjechać do Anglii. Ale potem wróciłam i je zabrałam do siebie.

Sędzia: Podobno pani komentarz brzmiał: „bo mi zabrali zasiłek na dzieci”.
Ale dobrze, podsumujmy tę naszą rozmowę. Uważa pani, że dzieci powinny do pani wrócić i jest pani dobrą matką?

Marta: Tak

Dzieci wiele rzeczy wypierały ze swojego umysłu. Nie chciały pamiętać, że były bite, że ich mama też była bita. O domniemanych czynnościach seksualnych świadczyła tylko niechęć przed dotykiem, chociaż po pewnym czasie to również minęło. Ich wspomnienia były bardzo wybiórcze. Często jeden mówił „tak”, a drugi „nie”.
Przedstawię jeszcze fragment rozmowy psychologa z dziećmi.

Psycholog: Słuchajcie, mieszkaliście kiedyś w samochodzie. Pamiętacie to?

Starszy: Tak, to było nad takim jeziorem.

Psycholog: A gdzie wtedy robiliście siku?

Starszy: Na trawie.

Psycholog: A jak była zima i był śnieg?

Starszy: To na śniegu.

Psycholog: A gdzie się wtedy myliście?

Starszy: Tam gdzie się leje benzynę.

Psycholog: A co jedliście na śniadanie?

Gwiazda: Bułę z dżemem.

Psycholog: A na obiad?

Młodszy: Bułę.

Psycholog: A na kolację?

Młodszy: Nic.

Psycholog: A pamiętacie, jak mieszkaliście w takim długim domu, gdzie było wiele pokoi.
Byliście tam z mamą i wujkiem. Wszyscy mieszkaliście w jednym pokoju?

Starszy: Nie, tata miał jeden, mama jeden i my jeden.

Psycholog: Ale tam już była łazienka i mogliście się kąpać w wannie?

Starszy: Nie.

Psycholog: To gdzie robiliście siku?

Starszy: No też na trawie.

Psycholog: A macie jakąś babcię?

Młodszy: Nie.

Psycholog: Ale kilka miesięcy temu u niej byliście. Był tam taki fajny piesek, miał na imię Burek. Pamiętacie?

Gwiazda: Nie.

Psycholog: A czy ktoś was bił?

Młodszy: Nie.

Psycholog: A mamę?

Młodszy: Nie.

Psycholog: To dlaczego miała wybite dwa zęby?

Młodszy: Nie wiem, ale jej urosną. Starszemu też urosły.





niedziela, 12 maja 2019

--- Cietrzew


W zasadzie to ja jestem spokojnym człowiekiem. Bywa jednak, że raz na jakiś czas się zacietrzewiam. Poprzednim razem miało to miejsce, gdy byłem nastolatkiem. Poszedłem do sklepu spożywczego i ustawiłem się grzecznie w kolejce za obsługiwanym właśnie klientem. Po mnie przyszła jakaś stara baba (teraz to bym powiedział, że dziewczyna w średnim wieku). Stanęła z drugiej strony i powiedziała, że mnie nie wpuści przed siebie, bo w tym sklepie ogonek ustawia się od prawej strony. Byłem tam po raz pierwszy i nie musiałem znać zwyczajów... więc jej „pocisnąłem”.

Wczoraj miało to miejsce po raz drugi. Wdałem się w dyskusję z pewną osobą na jednej ze stron w internecie. Po czasie okazało się, że ją obraziłem. Ale do takiego wniosku doszedłem, gdy wyjawiła, że jest mamą adopcyjną. Zresztą nie ukrywała, że poczuła się dotknięta.
Wszystko zaczęło się od umieszczenia na tej stronie linka do mojego bloga (zresztą z bardzo miłym komentarzem). No i odezwała się dziewczyna, która stwierdziła, że mamy jakieś pretensje do losu o to, że musimy oddać dzieci do adopcji, że jako rodzina zawodowa dostajemy kasę, więc nie mamy prawa do emocji, nie powinniśmy pozwolić aby dziecko nas pokochało. Krótko podsumowując: „zaopiekuj się dzieckiem, a potem wypad z jego życia”. Przez jakiś czas byłem cierpliwy, ale w końcu mnie poniosło. Nawet przeszliśmy pod koniec na formę Pan/Pani... chociaż nie ja zacząłem.

Za chwilę przytoczę moje odpowiedzi. Niestety nie mam prawa cytować wypowiedzi strony przeciwnej (bo chyba dotyczyło to grupy zamkniętej na FB), więc można się tylko domyślać jakie zarzuty były skierowane w moją stronę.
Zdecydowałem się na ten dzisiejszy wpis, ponieważ okazuje się, że wchodzi tutaj sporo osób oczekujących na adopcję, albo rozważających taką ewentualność. Tym razem zacytuję jednego z polityków: „nie idźcie tą drogą”.
Nasza pani psycholog z ośrodka adopcyjnego uważa, że mamy ogromne szczęście do rodziców adopcyjnych. Chociaż może nie tyle my, co dzieci, które od nas odchodzą. Chęć zresetowania całej historii dziecka i rozpoczęcia wszystkiego od zera, jest często przeogromna. I bywa, że na tej chęci się nie kończy.
Patrząc na kontekst wczorajszej dyskusji, z jeszcze większą pokorą podchodzę do naszych relacji z rodzicami Plotki. Wczoraj po raz pierwszy przyjechali z dziewczynką do naszego domu. I co? Nic. Przy pożegnaniu było trochę płaczu, ale to jest normalne, bo starsze dzieci też często trzeba końmi wyciągać. Ploteczka okazuje swoje niezadowolenie tak jak potrafi.

A teraz moje odpowiedzi. Jeżeli dyskusja rozwinie się jeszcze w ciekawym kierunku, to będę dopisywał.

Właśnie o to chodzi w całej idei pieczy zastępczej. O przywiązanie, o więzi, których trzeba dzieci nauczyć. Więź jest umiejętnością, którą zdobywa się w długotrwałym procesie. Jeżeli dziecko nie nauczy się tego w ciągu kilkunastu początkowych miesięcy swojego życia, to skutki tego mogą być bardzo bolesne (zarówno dla niego, jak i jego przyszłej rodziny). Rodzicielstwo zastępcze to nie jest zwykła praca, to nie jest zwykła opieka nad dzieckiem. Rodzina zastępcza ma być normalną rodziną – chociaż tylko przez krótki czas.
Dlatego nie każda osoba się do tego nadaje, bo trzeba rozkochać dziecko, zakochać się w nim, a potem pozwolić mu odejść. Czasami jest to trudniejsze, czasami łatwiejsze. Najważniejsza jest jednak świadomość tego, że rozstanie jest nieuchronne. I o tym właśnie jest ten blog.

(…)


Prawdę mówiąc też nie bardzo rozumiem, co chcesz powiedzieć. Bo jeżeli rodzicom zastępczym jest przez jakiś czas smutno po oddaniu dziecka do adopcji, a nawet jeżeli sobie chcą popłakać, to przecież to jest ich problem. Ważne, aby proces przekazania dziecka do adopcji przebiegł prawidłowo (bo to też jest proces).
No chyba, że uważasz, iż rodzice zastępczy cały czas powinni utrzymywać dystans emocjonalny z dzieckiem, tak aby ono ich nie pokochało. Z taką tezą na pewno bym się nie zgodził. Jeżeli dziecko przebywa w takiej rodzinie dla przykładu rok, a nawet dwa od urodzenia, to kim dla niego jest taka rodzina, jak nie rodziną prawdziwą? Jeżeli ma nią nie być, to wróćmy do sierocińców.

(…)

A kim jest prawdziwa mama? Ta biologiczna? Ta adopcyjna będąca tylko pewnym wyobrażeniem i niczym więcej? A może jednak ta, która jest tu i teraz... bywa że jest to mama zastępcza.
Jak wytłumaczyć dziecku, które ma kilka miesięcy, że będzie miało „prawdziwą” mamę?
Jak wytłumaczyć trzylatkowi, że będzie miało „prawdziwą” mamę, skoro spotyka się z mamą biologiczną i być może do niej wróci?


Tak, dziecko potrzebuje prawdziwej mamy i prawdziwego taty. Tyle tylko, że nie za pół roku, rok, dwa, a może pięć lat. Potrzebuje jej teraz.

Chyba się nie rozumiemy. Mam tylko nadzieję, że nie wpadniesz kiedyś na pomysł, aby adoptować dziecko... sorry.

(…)

Nie do końca jest to prawdą. Owszem rodziny zawodowe otrzymują wynagrodzenie za swoją pracę, tyle tylko, że mają obowiązek zaopiekować się przynajmniej trójką dzieci. Do tego są to najczęściej dzieci zaburzone, z deficytami. Trzeba zrobić wiele, zanim dziecko zostanie skierowane do adopcji. Przede wszystkim trzeba je zdiagnozować, wielokrotnie uczęszczać na rehabilitacje, korzystać z pomocy psychologów i wielu innych specjalistów.
Istnieje też obowiązek umożliwienia rodzicom biologicznym kontaktu z dzieckiem. Proszę sobie wyobrazić ile czasu trzeba poświęcić, gdy ma się choćby trójkę dzieci i każdy z ich rodziców che się spotkać raz w tygodniu na dwie godziny. A przecież ktoś w tym czasie musi zaopiekować się pozostałą dwójką. Dochodzą też obowiązki niezwiązane bezpośrednio z opieką nad dzieckiem (sądy, PCPR, szkolenia). Dlatego nie ma możliwości, aby dodatkowo pracować zawodowo.
Pensję otrzymuje też tylko jeden z rodziców zastępczych, a drugi ma obowiązek pracy. Dlatego ja w zasadzie jestem pewnego rodzaju wolontariuszem. O pieniądzach nie chcę dyskutować, ale jak na 24 godzinne bycie w ciągłej gotowości – nie są to wielkie kwoty.
Są też jeszcze rodziny zastępcze niezawodowe. Co w takim przypadku? Czy też nie powinny angażować się emocjonalnie?
Co do szkoleń... Byłem już na wielu z nich i każdy z psychologów podkreślał, że powinniśmy w maksymalny sposób próbować stworzyć silną więź z dzieckiem. Nie istnieje więc pojęcie rodzina prawdziwa i nieprawdziwa. Dla dziecka mamy być po prostu rodziną. Później następuje proces przejścia dziecka do rodziny adopcyjnej. Jeżeli jest on przeprowadzony prawidłowo, to dziecko nie powinno przeżyć traumy. Ważne jest również pokazanie dziecku w późniejszym okresie, że jednak ta ciocia i wujek istnieją, że można się z nimi spotkać, porozmawiać przez telefon. - nie ja to wymyśliłem, właśnie tego dowiedziałem się na szkoleniach.

Przepraszam, jeżeli Panią uraziłem, ale sprawia Pani wrażenie osoby, która traktuje rodzinę zastępczą jak przechowalnię, jak coś od czego należy się natychmiast odciąć tuż po adopcji, a najlepiej natychmiast zabrać dziecko do swojego domu (bo przecież ono tylko czeka na prawdziwą mamę). Tak nie jest. Rodzina zastępcza jest historią dziecka. Wielokrotnie czas spędzony w takiej rodzinie jest bardzo miło wspominany. Nam też zdarzają się przypadki, gdy dziecko (będąc już w adopcji) mówi, że tęskni do cioci (nawet po wielu miesiącach). Mądrzy rodzice dzwonią do nas i mówią „wpadnijcie na kawę”.. Tak to powinno wyglądać. I nie jest to mój wymys
ł.

(…)

Dodam jeszcze jedną uwagę. Tym razem jest to moja prywatna (niczym niepoparta) opinia.
Adopcja nie jest powołaniem. Jest zaspokojeniem własnych potrzeb bycia rodzicem. Zresztą bycie rodzicem zastępczym, też nie jest powołaniem czy misją. Prędzej nazwałbym to pasją, i również zaspokojeniem swoich potrzeb. Może jestem świrem, ale gdy przychodzi do nas dziecko zaniedbane, a oddajemy do adopcji dziecko szczęśliwe, które nadgoniło wszelkie opóźnienia... to daje mi to ogromną satysfakcję. Przychodzi Kopciuszek, a wychodzi Królewna. Czy to źle, że pojawia się smutek przy rozstaniu, że ma się chwilowego doła? Wydaje mi się, że nie, że jest to tylko dowód na to, że jest się jeszcze normalnym, zdrowym psychicznie człowiekiem.
Pieniądze są sprawą drugorzędną... po prostu za coś trzeba się utrzymać, a przede wszystkim zapewnić dzieciom ich potrzeby. Gdyby chodziło o kasę, to każdy chciałby być rodziną zastępczą. A jakoś tłumów nie widzę. Do nas przychodzą na praktyki rodzice kończący szkolenia dla rodziców zastępczych. Bywa, że na kilkanaście rodzin kończących kurs, nie ma ani jednej, która chciałaby zostać rodziną dla nieznanego sobie dziecka (bo na przykład jest to rodzina spokrewniona), albo rodzice mają motywacje adopcyjne i w pewien sposób chcą obejść procedury ośrodków adopcyjnych (bo choćby są zbyt starzy, nie mają wymaganego stażu małżeńskiego, nie są małżeństwem, albo są samotni).

(…)

Wydaje mi się, że tylko idiota mógłby mnie wyrzucić z ośrodka za takie twierdzenie.
Bo czym w zasadzie różni się adopcja od urodzenia dziecka biologicznego? Przecież rodzice nie płodzą dzieci z pobudek altruistycznych... aby dać życie jakiejś istocie. Są to egoistyczne potrzeby posiadania dziecka. Chcę być mamą, czy chcę być tatą. Po prostu „chcę”, czuję taką potrzebę.
Rodzice adopcyjni też „chcą”. Idą do ośrodka adopcyjnego nie po to, aby pomóc jakiejś biednej sierotce, ale dlatego, że życie bez dziecka jest dla nich puste. Być może są wyjątki, które traktują adopcję jak powołanie. Tylko czym w zasadzie jest powołanie? Jest darem do wykonywania czegoś tam. Czy wszyscy rodzice adopcyjni są obdarzeni darem niesienia pomocy opuszczonemu dziecku?
Ja na szkoleniu dla rodzin zastępczych nie kryłem, że chcę być pogotowiem rodzinnym, bo traktuję to jak wyzwanie, bo chcę poczuć radość z tego, że pomogłem jakiemuś dziecku, bo to nada większy sens mojemu życiu. Nie kryłem, że nie wierzę w altruizm. Jestem zwolennikiem teorii, że każde działanie wykonujemy dla nagrody. A może nią być choćby zadowolenie i świadomość dobrze wykonanej pracy. Jakoś kwalifikację dostałem. Była też na moim szkoleniu rodzina, dla której bycie rodzicem zastępczym było misją, której muszą się podjąć. Myślę, że chodziło o całokształt, a nie tylko tak formułowane zdanie... ale jednak kwalifikacji nie dostali.

(…)

Zgadza się. Ja właśnie o tym pisałem, że altruizm wcale nie jest w cenie. Uważam, że ośrodki adopcyjne nie są zainteresowane Mesjaszami i Matkami Teresami, chociaż faktycznie dziecko jest w centrum i do niego dobiera się najlepszych rodziców.
Nie jestem psychologiem, ale sądzę że zadaniem wszelkich testów jest określenie kompetencji rodziców do pełnienia swojej roli (niezależnie czy chodzi o adopcję, czy o pieczę zastępczą – chociaż myślę, że tutaj one tylko częściowo się zazębiają).
Ja nigdy nie próbuję manipulować testami, bo mogłoby to się czasami na mnie zemścić.
Wydaje mi się, że najważniejsza jest umiejętność rozpoznawania uczuć dziecka i radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych, w sytuacjach skrajnych emocji. Sama miłość nie wystarczy i bazowanie na tym jest zgubne (również na etapie szkolenia). Rodzic też ma prawo do tych emocji i powinien potrafić wyegzekwować uszanowanie przez dziecko tych emocji. Dlatego pewna doza egoizmu jest niezbędna. Zresztą z obu stron - gdy nastolatek wykrzykuje do swoich rodziców „ja się na świat nie pchałem!”, to w mojej ocenie ma rację.
Oczywiście, że nie można uzasadniać chęci adopcji tym, że chce się mieć wsparcie na starość, albo potrzebny jest syn do pracy na roli. Jednak potrzeba posiadania dziecka jest moim zdaniem jak najbardziej normalna. Pewnie, że dochodzą do tego różne inne czynniki, jak choćby umiejętność radzenia sobie ze stratą (utrata dziecka biologicznego, niemożność zajścia w ciążę). Słyszałem też o przypadku, gdy dziecko adopcyjne miało być lekiem dla dość mocno zaburzonego dziecka biologicznego. Ale to już jest rola psychologów, aby ocenić czy ktoś się nadaje, czy nie.

Powiem szczerze, że ta dyskusja mnie zaintrygowała. Przy najbliższej adopcji nie omieszkam zapytać naszą psycholożkę, jakie kryteria obowiązują w naszym ośrodku adopcyjnym, i co jest najważniejsze przy badaniu kompetencji i motywacji rodziców.

środa, 1 maja 2019

--- Żałuję i postanawiam poprawę.

Pogoda wyjątkowo dopisała
Progi startowe do przedszkola


Szczęśliwe dzieci na jednodniowej wycieczce

Tej formułki nauczyłem się, gdy miałem siedem lat. W zasadzie było to dla mnie puste zdanie, bo gdy chciałem coś w sobie zmienić i czegoś żałowałem, to zwyczajnie to robiłem, nikomu się nie opowiadając.
Dawno nic nie pisałem, ponieważ wena przychodzi mi dopiero około północy. A jakiś czas temu wdrożyliśmy z Majką program „pięć minut”, co oznacza, że chadzam spać o 22:30.
Nie będę opisywał na czym on polega, bo Majka zapewne by mnie za to zabiła. Jest on jednak mojego autorstwa i prawdę powiedziawszy bardzo się zdziwiłem, że bez zawahania Maja powiedziała „okej”.
Ale to tylko taka mała dygresja. Chciałbym opisać nasze ostatnie badanie psychologiczne i nasze przemyślenia z nim związane.
Rodziny zastępcze są zapraszane do psychologa co dwa lata. Dla nas było to już trzecie spotkanie. Nawet nie musieliśmy wypełniać żadnych testów, bo pewnie założenie było takie, że nasze kompetencje w charakterze rodzica zastępczego niewiele się zmieniły. Mogło się jednak sporo zmienić w naszym odbiorze bycia rodzicem zastępczym.
Dlatego była tylko rozmowa... niestety osobno i trwała prawie godzinę (z każdym z nas). Tak sobie myślę, że na dobrą sprawę, to wiem co należy mówić, i nawet gdybym miał już wszystkiego dosyć (nie tylko dzieci, ale nawet Majki), to wiedziałbym jak się zachować. Jestem już oblatany w temacie. Na tę chwilę jeszcze cały czas mówię prawdę jak na spowiedzi. Majka również, chociaż czasami niektórych zdań żałuje. Myślę, że może bardziej tego, że nie rozwinęła tematu... ale wówczas całe badanie trwałoby kilka godzin.
Tym razem pani psycholog dociekała, dlaczego Balbina mnie nie kręci (czyli, że za nią nie przepadam), i co chciałbym w tym temacie zmienić. Odpowiedź była krótka: „nic”.
Majka jest już prawie domorosłym psychologiem, ponieważ stwierdziła, że ta odpowiedź wbrew pozorom może być lepsza, niż jej rozważania i wywody. Nie wiem czy była lepsza, ale psycholożka zwróciła na to uwagę i po dwóch tygodniach (podczas omawiania badania) dość znacząco się do tego odniosła. Niby nie powiedziała, że nicnierobienie jest dobrym sposobem, ale zgodziła się, że czas jest najważniejszym elementem w procesie zapoznawania się z dzieckiem. Krótko mówiąc – nic na siłę.
Tym bardziej, że często nie znamy całej historii dzieci, tego co przeżyły, jakie lęki siedzą w ich głowach. Niedawno Ptyś nie chciał po przedszkolu wejść do samochodu. Właściwie to wszedł, ale zaczął kopać w drzwi. Odbierałem go wówczas razem z Majką, ale ta ogarniała jeszcze guzdrzącego się Remusa, a Balbina czekała na nich przy drzwiach wyjściowych. Otworzyłem więc drzwi od samochodu i poprosiłem, aby poszedł do Balbiny, albo się uspokoił. Niestety wybiegł z impetem, kierując się wprost na ulicę. Na szczęście jestem jeszcze od niego szybszy, więc zwyczajnie go spacyfikowałem, siłą wsadzając do krzesełka. Nie pozwolił się jednak przypiąć pasami. Wpadł w szał. Rzucał się na wszystkie strony, próbował mnie bić. Nie pomagało tłumaczenie, próba rozmowy. Trzymałem więc go w tym krzesełku na siłę do czasu, aż przyszła Majka z Balbiną. Po kilku minutach się uspokoił. Dwa dni temu dowiedzieliśmy się, że partner mamy miał w zwyczaju zamykać go w samochodzie. Do tego, aby nie narobił w nim większych szkód, przykręcał mu nogi boczną szybą.
O Balbinie też dowiadujemy się coraz ciekawszych rzeczy. Przestaje nas dziwić jej niechęć przed dotykiem, zrobieniem sobie kitek, czy choćby uczesaniem włosów. Jednak powoli przełamujemy lody. Dziewczynka coraz częściej się przytula, coraz częściej już nie mówi „nie”. Ale to ona musi wyjść z inicjatywą. To ona musi tego chcieć.
Czas – to jest chyba najważniejszy element w naszej pracy z dziećmi.

Wracając do naszej opinii psychologicznej... tym razem pani psycholog nie miała żadnych uwag do Majki (która jej zdaniem jest zbyt ambitna, co może być powodem szybkiego wypalenia). Do mnie też nie miała, ale do mnie nigdy nie miała. Myślę, że metodologia dotycząca oceny rodziny zastępczej jest nieco inna, niż w przypadku rodziny biologicznej i problemów z ich dziećmi. Ja zawsze podchodziłem do naszych dzieci z ogromnym dystansem. Moim celem jest to, aby poczuły się bezpiecznie. Stanowimy rodzinę, a one potrzebują kilku tygodni, aby się w niej odnaleźć. Majka z kolei bardzo chce im coś przekazać, czegoś nauczyć. Bardzo obawia się tego, że ktoś powie „no tak, to przecież rodzina zastępcza”. Ale też bardzo cieszy, gdy ktoś spotyka nasze dzieci po kilku miesiącach i nie może wyjść z podziwu, jakie nastąpiły w nich zmiany. Ja zawsze mówię „gdybyś zobaczyła te dzieci po kilku miesiącach mieszkania w rodzinie adopcyjnej, to dopiero zobaczyłabyś zmiany”.

Takie badanie psychologiczne, daje nam też możliwość porozmawiania z sobą, omówienia pewnych rzeczy, sytuacji. Już sam przejazd w jedną stronę zajmuje nam około godziny. Możemy więc w tym czasie zastanowić się nad przypadkami przebywających u nas dzieci, porównać to z historiami dzieci, które już odeszły i odnieść się do tego co mówi pani psycholog. I wydaje mi się, że najważniejszym wnioskiem z naszej oceny było to, że jesteśmy refleksyjni, że potrafimy rozmawiać, wypracowywać pewne zasady i metody postępowania z konkretnymi dziećmi. Nie oznacza to, że zawsze się z sobą zgadzamy, a nawet z pewnymi teoriami psychologicznymi.
Staramy się podążać za dzieckiem, ale jednak nie pozwalamy dzieciom podążać za swoim umysłem i pozwalać im poznawać świat w sposób niekontrolowany przez nas. Zawsze mamy kilkoro dzieci, do tego jedne się pojawiają, inne odchodzą. Każde z nich ma zupełnie inną historię. Dlatego u nas najważniejsze są zasady i ich bezwzględne przestrzeganie. W przedszkolu, do którego uczęszczają nasze dzieci obowiązuje zasada wychowywania bez kar i nagród... czyli właśnie pozwalanie na rozwijanie się dziecka w zgodzie z jego umysłem i możliwościami. Problem polega tylko na tym, że jak Romulus wchodzi na meble, Remus robi siku w majtki, a Ptyś wchodzi pod stół i nie chce wyjść, to pani wychowawczyni każe nam z nimi „rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać”. Tyle, że to nie jest takie proste, bo to są tylko trzylatki. Jak mam wytłumaczyć, że w przedszkolu nie ma sikać w majtki, skoro w domu nie sika. Na dobrą sprawę, to powinienem „rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać”, ale z paniami w przedszkolu. U nas w domu, jak ktoś czuje potrzebę skorzystania z toalety, to zwyczajnie tam idzie i załatwia swoje potrzeby. W przedszkolu trzeba się opowiedzieć. Niestety Remus mówi bardzo cicho, a do tego panuje tam taki hałas, że prawdopodobnie pani go nie słyszy... no to leje. Ptyś u nas też czasami ma problemy emocjonalne, które prawdopodobnie wynikają z tego co przeżył. Bywa więc, że wchodzi pod łóżko i nie chce wyjść. No to cierpliwie czekamy, aż mu przejdzie. Zdarza się też, że Romulus próbuje wchodzić na meble, a nawet na parapet (chociaż jest to już stosunkowo rzadkie). Istnieje jednak w naszym domu takie pojęcie jak „wypad”. Oznacza ono odseparowanie dziecka od całej grupy. Najczęściej ma to miejsce, gdy ktoś kogoś gryzie, bije, rzuca zabawkami. Można powiedzieć, że jest to takie pójście do kąta, chociaż dziecko może samo określić dokąd chce pójść. W skrajnych przypadkach jest ono wyprowadzane do przyległego pokoju. Podstawowym warunkiem jest tylko to, aby nie zamykać drzwi. Dziecko musi mieć kontakt wzrokowy z pozostałymi dziećmi. Tylko Kapsel miał wypad do swojego pokoju na piętrze, ale tylko wówczas, gdy stanowił realne zagrożenie dla pozostałych dzieci. Czy jest to kara? Majka mówi, że jest to konsekwencja. Dzieci doskonale znają reguły gry. Czasami same zauważają niewłaściwe zachowanie... niestety w stosunku do kolegi i mówią „wypad”. Pamiętam Maludę, który nie za bardzo jeszcze miał opanowaną sztukę mówienia i wychodziło mu coś w rodzaju „pipa”. Ale wszyscy go rozumieli. Jednak dla mnie granica między karą, a konsekwencją jest bardzo cienka. Bo przecież nawet jak dziecko zepsuje swoją zabawkę, to w jakimś zakresie jest to karą (chociaż wymierzoną przez samego siebie). Wrócę jeszcze do naszego przedszkola. Niby nie ma kar i nagród. Ale dzieci, które przez cały dzień były grzeczne, przy wyjściu mają przystawianą na ręce pieczątkę wzorowego przedszkolaka. Czyż to nie jest nagroda? A czy dla dziecka, które nie dostało pieczątki, nie jest to kara? Albo dzieci, które są niegrzeczne (na przykład chodzą po meblach), są umieszczane przy osobnym stoliku i ich zadaniem jest układać puzzle. Czy nie jest to zwyczajny „wypad”? Dla mnie byłaby to straszna kara, bo do dzisiaj jestem na etapie puzzli 24-elementowych.

Trzy i czterolatki są najtrudniejsze w sztuce wychowywania. Jest to taki moment przepoczwarczania się w motyla. Z jednej strony strasznie szybko się uczą, a z drugiej trudno wyegzekwować prawidłowe zachowania. A najgorsze jest to, że najszybciej uczą się rzeczy złych... plucia do miski z owocami, kopania piłki w pokoju, rysowania po ścianach i po sobie, wylewania wody z wanny i dalej można by podawać wiele kolejnych przykładów. Zresztą wielu złych rzeczy uczą się też od dorosłych. Romulus pewnego dnia zakładał spodnie i w pewnym momencie stwierdził: „ja pieldole, nie wchodzi”. Pożałowałem więc, bo był to mój tekst i musiałem przestać przeklinać (przynajmniej głośno). Niestety, gdy Kapsel kiedyś w przedszkolu zaczął wykrzykiwać „kulwa, kulwa, kulwa” (bo on też nie za bardzo wymawiał „r”), to zostałem wezwany przez panią na dywanik, chociaż wiedziałem, że tym razem nie mam z tym nic wspólnego.
Ale są też pozytywne przykłady. Dzieci uwielbiają wyliczanki. Łatwo się ich uczą i pewnych rzeczy nie dałoby się bez tego przeforsować. Jako przykład mogę podać wieczorną kąpiel. Wszyscy ją uwielbiają i mogę się tylko cieszyć z tego, że mamy dużą wannę, ponieważ kąpiel po kolei przestała się sprawdzać. Niestety nikt nie chce wyjść pierwszy. Mamy kilka wyliczanek, ale najbardziej sprawdza się: „enten tino, sabaraka tino, sabaraka i tabaka, bax”. Krótka i na temat... można w sposób planowy wyciągnąć dzieci z kąpieli. W zasadzie wszyscy się podporządkowują. Jedynie nigdy za pierwszym razem nie może wypaść na Balbinę (no chyba, że wyliczamy, kto pierwszy dostanie lody). Dzieci mają też ulubioną piosenkę. Nazwałbym ją piosenką logopedyczną. Ciekawy jestem, czy któreś z nich będzie w stanie zaśpiewać ją przed odejściem z naszej rodziny. A leci to tak: „Wróbelek Walerek miał mały werbelek, werbelek Walerka miał mały felerek, felerek werbelka naprawił Walerek, wróbelek Walerek na werbelku swym grał”.

Majka czasami zarzuca mi, że zwracam się do dzieci, stosując pseudonimy, które wymyślam. Chociaż tak naprawdę to one tworzą się same (przypadkowo). Podam teraz ksywki naszych dzieciaków (i nie są to pseudonimy pseudonimów): „Łysy”, „Mały”, „Ptyś”, „Zuzula”. Początkowo tylko ja używam takich określeń, ale z biegiem czasu wchodzą one do powszechnego obiegu. Nie tylko dzieci zaczynają tak do siebie mówić, ale również Majka.
Bywa jednak, że dochodzi do dziwnych sytuacji. Bliźniaki były kiedyś na spotkaniu z mamą. Ta mówi do Romulusa: „Romulus, chodź pokolorujemy książeczkę”, a on na to: „Ja jestem Łysy”. No i konsternacja.
Być może powinienem nieco lepiej dobierać te określenia, bo niektóre mogą być w jakiś sposób obraźliwe. Chociaż przywołam przykład Czubasa, o którym wspomniałem jakiś czas temu. Była to moja koleżanka z liceum, na którą mówiliśmy Czubas, Czubek, Czubuś. Niby obraźliwie (dla kogoś z zewnątrz), ale w naszej klasie, ta nazwa kojarzyła się tylko pozytywnie. Nasze dzieci też lubią swoje pseudonimy. Bo one są wyjątkowe. W przedszkolu jest kilku Romulusów, ale przecież nie ma ani jednego Łysego.
Zresztą sprawdza się to też w życiu codziennym. Gdy przychodzi czas robienia porządków, ja robię kolację, a Majki nie ma w domu (czyli dzieciaki nie czują jej złowrogiego oddechu), to mogę ich prosić, odwoływać się do wyższych uczuć, straszyć, że nie zjedzą kolacji – nic, burdel jest jeszcze coraz większy. Mówię: „Remus, posprzątaj proszę książeczki. Balbina ustaw wózki na swoje miejsce.” Jakby grochem o ścianę. W końcu wychodzę i wydaję krótkie polecenie: „Łysy - tory, Ptyś – puzzle, Zuzula – lalki, wózki i książeczki, a Mały – samochody i kredki”. Nie ma porządku... mija jednak kilka minut i (cytując Marię Czubaszek) „Ku..wa, jest”. Zostają tylko klocki... bo zapomniałem powiedzieć "Ptyś - puzzle i klocki".

W naszych rozważaniach z Majką, dotyczących tego, czego możemy ewentualnie żałować, pojawia się często rodzina biologiczna przebywających u nas dzieci. I to jest ta furtka, o której pisałem ostatnio (że coraz bardziej się przymyka). Z każdym kolejnym przypadkiem, potwierdza się zasada, że jesteśmy na początku za bardzo otwarci, że jeszcze cały czas łudzimy się, że być może komuś tylko powinęła się noga. Chociaż mamy w pamięci historię Messengera. Ale może jest to tylko wyjątek potwierdzający regułę.
Majka wyraziła zgodę, aby na spotkanie z Ptysiami przyjeżdżał Helmut. Ostatnio Balbina zwróciła się do Majki „mama, podasz mi książeczkę”. Zresztą zupełnie przypadkowo, bo na co dzień mówi przecież „ciociu”. Helmut się wzburzył „jak pani może na coś takiego pozwalać?”. Aż się dziwię, że Majce zabrakło języka w gębie. Bo przecież kim jest Helmut? Nikim... „opiekunem” mamy Ptysi, którą kontroluje na każdym kroku, której nie pozwala porozmawiać w cztery oczy z Majką (bo mogłaby powiedzieć za dużo – chociaż wiemy już o niej wystarczająco dużo). A dlaczego każe dzieciom mówić do siebie tato? Majka w końcu jest matką (chociaż tylko zastępczą), a on? Ta historia przybiera coraz bardziej mroczne barwy.
Kilka dni temu po raz drugi wyjechaliśmy z dziećmi nad morze. Znowu jechałem do klienta, chociaż wylądowaliśmy w nieco innym miejscu niż poprzednio. Tym razem nie wysłaliśmy żadnej z mam ani jednego zdjęcia. Nie chce nam się już wysłuchiwać, że męczymy dzieci podróżą.

Od kilku dni przebywa z nami Bill (najstarszy z Ptysi) i będzie jeszcze do soboty. Zamieszkał on w innej rodzinie zastępczej i przez pewien czas bardzo żałowałem, że jednak nie zdecydowaliśmy się przyjąć całej trójki. Chłopiec jest bardzo sympatyczny, potrafi współpracować, jest emocjonalny. Rodzeństwo widuje się bardzo często. Nie tylko na spotkaniach z mamą i Helmutem, ale również mają miejsce wizyty w domach naszych rodzin zastępczych. Bill bardzo zmienił się w przeciągu ostatnich miesięcy. Przestał pełnić funkcję opiekuna dla swojej siostry i brata. Stał się zwyczajnym, radosnym sześciolatkiem. Pewnie podobnie byłoby, gdyby zamieszkał z nami, bo identyczny mechanizm przerabialiśmy w przypadku Sasetki i Maludy. Ale jest dobrze. Chłopak ma tam nowego przyjaciela, który zresztą przyjechał na majówkę razem z nim (mamy więc chwilowo szóstkę przedszkolaków).

Ogólnie jest fajnie. Pewnie, że popełniamy błędy. Czasami żałuję niektórych rzeczy i w danej sytuacji może teraz postąpiłbym inaczej. Ale... nie postanawiam poprawy.
,