piątek, 25 listopada 2016

SMERFETKA - I kto to mówi 1

Smerfetka przebywa w naszej rodzinie od ponad półtora roku. Patrząc z jej perspektywy, można powiedzieć, że jest u nas od zawsze. Od kilku miesięcy do mnie należy sprawowanie kontroli nad jej nocnym życiem. Oznacza to tylko tyle, że Smerfetka, Gacek i ja, dzielimy wspólnie jedną sypialnię. Dzieci śpią całkiem przyzwoicie, bo budzą się dopiero mniej więcej o siódmej nad ranem (czasami tylko zdarzają się nieprzewidziane sytuacje w środku nocy). Jednak w związku z tym, że Majka odwozi Kapsla do przedszkola i wraca około dziewiątej, moją rolą jest zabawienie maluchów do jej powrotu. Prawdę mówiąc, nie jest to duży problem. Nawet powiedziałbym, że to Smerfetka zabawia w tym czasie i mnie i Gacka (Białaska nie musi, bo ten wypija mleko przed ósmą i potrafi dalej pospać, nawet do dziesiątej). Dziewczynka niby nie zna jeszcze zbyt wielu słów, ale buzia jej się nie zamyka (zupełnie jak Majce). Mógłbym jednym tchem wymienić kilka, a nawet kilkanaście słów, które słyszę codziennie jak: „mama”-ciocia, „tata”-wujek, "pa-pa” - do widzenia, „ma” - nie ma, „da” - daj, „tak” - tak, „nie” - nie ...
Jednak ostatnimi czasy, spróbowałem nieco bardziej wsłuchać się w jej słowa, i mam wrażenie, że stworzyła sobie własny język, za pomocą którego stara się nam przekazać swoje opinie i emocje. Poszczególne wyrazy są często bardzo podobne fonetycznie, czasami różnią się tylko jedną literką, a nawet akcentem, który padając na inną sylabę tego samego słowa, może oznaczać coś zupełnie innego. Na przykład „lambam” to lampa, „bambam” - banan, a „mlemlem” dotyczy czegoś związanego z jedzeniem (wziąć, dostać). Nie jest to jednak język prosty. Wydawać by się mogło, że skoro „bambam” to banan, to jedno „bam” oznacza pół banana. Niestety tak nie jest. Smerfetka potrafi już łączyć swoje wyrazy w zdania i przykładowy jej tekst: „mlemlem bambam, bam” można przetłumaczyć jako „chciałam wziąć banana, ale się wyrżnęłam”.
Niedawno, opisując Kapsla, spróbowałem spojrzeć na świat jego okiem. Teoretycznie, nie jest to jakiś nowatorski pomysł. Nawet na szkoleniu dla rodzin zastępczych, naszym zadaniem było utożsamić się z hipotetycznym dzieckiem, które zostaje odebrane rodzicom i nagle znajduje się w zupełnie obcej rodzinie, bez jakiejkolwiek świadomości tego, co je czeka w przyszłości. Pamiętam, że wówczas nie zrobiło to na mnie większego wrażenia (widocznie mam słabą wyobraźnię, a może nawet jestem mało empatyczny), za to pozostanie na chwilę Kapslem … owszem – było pewnego rodzaju przeżyciem.
Postanowiłem więc, że na jakiś czas oddam głos Smerfetce. Sam jestem ciekawy, jak podejdzie do moich słów, które wypowiadałem kilkanaście miesięcy temu.

Smerfetko, zapraszam:

Dzięki tato. Zanim cofnę się do moich niemowlęcych miesięcy, pozwolę sobie nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że ”mama” to ciocia, a „tata” to wujek. Przecież Kaśka, Kamisia i Kubuś też tak do was się zwracają. Mama to mama, a tata to tata – a nie ciocia i wujek. Nie zauważyłeś, że do innych wujków mówię „eyyyy” a do innych cioć „eyyyyji”. Zresztą trochę mnie dziwi, że każdą panią, która pojawia się w naszym domu, nazywacie ciocią. Najważniejszą dla mnie ciocią, jest ciocia Ela, którą od miesięcy widuję kilka razy w tygodniu – chodzimy razem na spacery, bawimy się, czasami bywam w jej domu. Chociaż ostatnio zaczęły się pojawiać trzy inne ciocie, które spędzają ze mną przedpołudnie, albo wieczór. Zaczynam lubić je coraz bardziej.
Jest jednak jedna ciocia, która odwiedza nas niezbyt często. Jest bardzo miła … uśmiecha się do mnie, a nawet czasami pobawi. Za to cały czas coś sobie zapisuje. Jest to chyba ciocia wyjątkowa … albo bardzo ważna. Ma na imię Jowita. Gdy ma nas odwiedzić, to pakujesz wszystkie moje zabawki do pojemników, mówiąc że musi być porządek, bo może ciocia będzie chciała zobaczyć pokój, w którym śpimy. Po twoich porządkach nie mogę znaleźć karetki pogotowia, która zawsze jest zaparkowana pod łóżkiem Gacka, ani gadającej lalki mieszkającej na bujanym fotelu. No i od rana znowu muszę wszystko wypakowywać, bo na pustej podłodze, zwyczajnie nie da się żyć.

Przeczytałam niedawno twoje wspomnienia z pierwszych dni mojego życia. Są to te informacje mailowe, które wysyłałeś do cioci Jowity. Dodam tylko, że Smerfetka jest imieniem, którym zwracasz się do mnie głównie ty (inni tylko czasami). Tak naprawdę mam na imię Lianka. 
Chociaż ??? W pewien sposób czuję się tym imieniem przez ciebie wyróżniana.
Zresztą nie tylko tym imieniem … choć może wynika to z tego, że jestem jedyną „księżniczką” w gronie trzech rozbójników.
Ale chyba nie zawsze tak było. Kiedyś napisałeś coś takiego:

Pani Jowito, przesyłam wypis Lianki ze szpitala. Małą musieliśmy odebrać już w czwartek, ponieważ szpital miał problemy z jej mamą biologiczną (momentami była agresywna i nieobliczalna) i na dobrą sprawę ktoś musiałby być przy niej non stop. Dzisiaj mama dziewczynki nas odwiedziła, co nie było dla mnie wielkim zaskoczeniem. Nie wpuściliśmy jej do domu, ale porozmawialiśmy przed domem i ustaliliśmy zasady dotyczące odwiedzin dzieci przez rodziców. Pokazaliśmy jej córkę i pozwoliliśmy się z nią przywitać. Mama była grzeczna i spokojna, chociaż widać było, że nie jest osobą zupełnie naturalną. Mówiła, że ukradziono jej dziecko i podobno jest u nas, ale musi sprawdzić, czy na pewno jest to jej córka. Gdy ją zobaczyła, rozpłakała się - mówiła, że odnalazła swoje dziecko i kilkukrotnie zadawała nam pytanie, czy my nie chcemy ukraść jej dziecka. Majka trochę obawia się spotkań z nią w naszym domu. Chciałaby, aby pierwsza wizyta odbyła się w PCPR-ze. Ewentualne odwiedziny w naszym domu mogłyby się odbywać tylko przy mojej obecności. Osobiście bardziej obawiam się tego, że jak przyjdzie, to nie będzie chciała wyjść, niż tego, że może dla nas stanowić jakieś realne zagrożenie fizyczne. Nawet gdyby próbowała wyrządzić komuś jakąś krzywdę, to nie powinno być problemu z jej ujarzmieniem (ma raczej wątłą posturę). W sumie to jest mi jej żal. Zresztą podobnie jak innych rodziców "naszych dzieci" (może z wyjątkiem mamy Luzaka). Wszystkie mamy bardzo chcą być ze swoimi dziećmi, ale "coś" im w tym przeszkadza. Ja staram się nie oceniać - myślę, że ma to logiczne uzasadnienie, ale aby to zrozumieć trzeba by najpierw samemu "sięgnąć dna". Nie wiem czy nie robimy błędu (a jednocześnie krzywdy tym dziewczynom) poprzez wspieranie i namawianie do "ogarnięcia się". I my i one, chyba mamy świadomość tego, że jest to mało realne. Do tego my nawet nie za bardzo chcemy, aby to im się udało. Mimo, że mamy na względzie dobro dzieci, to jednak trochę jest to obłudne. Jak z perspektywy czasu patrzę na mamę Foxika, to mam wrażenie, jakby ona oczekiwała abyśmy jej powiedzieli : "pozwól dziewczynce odejść a będziesz wielka". Trochę się wdałem w rozważania psychologiczno-filozoficzne. Pewnie dlatego, że dzisiaj słucham "Starego Dobrego Małżeństwa" (właśnie leciał "czarny blues o czwartej nad ranem".) Jeżeli chodzi o Liankę (trochę mi to imię nie pasuje - nie ma ładnego zdrobnienia - będziemy chyba musieli wymyślić jakąś ksywkę) to raczej poczuła się u nas dobrze. Większość czasu śpi, żółtaczki na razie nie dostała, je ładnie. Od Irokeza odróżniam ją głównie po kolorze smoczka.”

Wyszło więc na to, że zacząłeś nazywać mnie Smerfetką, bo imię Lianka nie ma ładnego zdrobnienia. No super … chociaż bardzo mi się podoba, jak mówisz do mnie pieszczotliwie - Smerfuś.
Ale i tak nie jest najgorzej, bo podobno mama jednej z dziewczynek, przebywających kiedyś w naszej rodzinie, mówiła do niej Niunia.
Jednak zadumałam się nad tym, co napisałeś o pani, którą razem z mamą Majką nazywacie – mamą biologiczną. Maila, którego przeczytałam, wysłałeś ponad półtora roku temu. Miałam wówczas trzy dni i nic z tego nie pamiętam. Niedawno zobaczyłam tą panią po raz drugi. Byliśmy w jakimś obcym pokoju. Były tam zabawki, ale były też inne osoby, które na mnie patrzyły i zadawały jakieś pytania. Ta pani mówiła do mnie „chodź do mamy”, przytulała mnie, przyniosła mi pluszowego misia. Nie mogłam zrozumieć o co chodzi – przecież moją mamą jest Majka, a misia już mam – śpi ze mną w łóżeczku.

Przejdę do kolejnych twoich wpisów:

LIANKA: To imię kojarzy mi się z mimozą (taką Barbarą z "Nocy i dni"), dlatego nazywam ją Smerfetką. Niewiele mogę o niej powiedzieć , bo jej dzień jest bardzo nudny - je, śpi, je, śpi, je, śpi itd. (czasami ją jeszcze przewijamy, więc ma jakieś urozmaicenie).”

Sama nie wiem, czy mnie wtedy lubiłeś. Żebyś chociaż wspomniał, że jestem śliczna …
Ale może nie powinnam narzekać, może wszyscy „tatowie” tak mają?
Nawet pisząc moją charakterystykę dla PCPR-u (w związku z kwartalną oceną wszystkich dzieci), też za bardzo się nie wysiliłeś:


Ocena rozwoju dziecka na podstawie obserwacji opiekunów (5 tygodni).

Ponieważ Lianka jest aktualnie jedyną dziewczynką w naszym Pogotowiu, nazywamy ją „Smerfetką”. Dziewczynka jest dzieckiem zdrowym. Miała 10-tkę w skali Apgar. Przejawia wszystkie typowe dla noworodka odruchy: Moro, Babińskiego, Rootinga i chwytny.
Pojawiła się w naszej rodzinie w drugiej dobie życia. Jej problemem jest mama, która ma schizofrenię paranoidalną, co niestety może być pewną przeszkodą dla potencjalnych rodziców adopcyjnych. Faktem jest, że prawdopodobieństwo wystąpienia tej choroby wynosi 50% gdy oboje rodzice są schizofrenikami i dziecko wychowuje się w ich rodzinie, Jednak wszelkie odstępstwa od tej zasady powodują, że prawdopodobieństwo spada do kilkunastu procent. A poza tym, nawet osoby cierpiące na schizofrenię, jeżeli poddadzą się leczeniu, są zupełnie zwyczajnymi ludźmi.

Prawdopodobnie ma alergię pokarmową, więc tydzień temu „przeszła” na Nutramigen i obserwujemy co się będzie działo.

Wykaz umiejętności dziecka:

  • Jej wzrok nie jest jeszcze w pełni rozwinięty. Patrzy na nas, ale jeszcze nie rozpoznaje szczegółów.
  • Słyszy, ale ma dużą tolerancję na hałas.
  • Położona na brzuchu lekko unosi główkę i wydaje ciche dźwięki.
  • Wie do czego służą rączki (gdy zabraknie smoczka – wkłada je do buzi).
  • Ma tylko jeden rodzaj płaczu, albo ja nie potrafię jeszcze go rozróżniać.
  • Potrafi płakać łzami – co jest nietypowe – zwykle występuje to dopiero po trzecim miesiącu życia.
  • Dobrze trzyma główkę.
  • Jest małomówna.
  • Dużo śpi.
  • Ładnie je.
  • Uwielbia spacery i jazdę samochodem.
  • Ma lekką przepuklinę pępkową, chociaż lekarz zaleca tylko obserwację. Ponieważ z upływem czasu nie było lepiej (a wręcz gorzej), od dwóch dni wprowadziliśmy naszą autorską metodę złotówkową. Jest to metoda prosta ale skuteczna. Wypracowaliśmy ją gdy był u nas Foxik – też miał przepuklinę pępkową.
    Stosowaliśmy różne plastry. Kosztowały ogromnie duże pieniądze (oczywiście w porównaniu do zwykłego plastra) a ich skuteczność była znikoma.
    Nasza metoda polega na przyklejeniu do pępka zwykłej złotówki, zwykłym plastrem.
    Trzeba tylko uważać, aby za bardzo nie potrząsać dzieckiem. Przy Foxiku wszystko się wydało, gdy poszła na rehabilitację. Podczas ćwiczeń nagle wypadła z niej złotówka. Najpierw była konsternacja, a potem dużo śmiechu. Przez jakiś czas była nazywana skarbonką.
    Od tego czasu metodę dopracowaliśmy – plastrujemy złotówkę krzyżowo, prawdopodobieństwo, że wypadnie jest znikome.

Podsumowując, Smerfetka jest typowym niemowlakiem, będącym pod każdym względem w normie rozwojowej.
Jedynym „felerem” jest niestety jej mama.


Pod koniec drugiego miesiąca mojego życia również napisałeś o mnie krótką informację, bez większego zabarwienia emocjonalnego:

  • zaczyna być coraz bardziej aktywna, wręcz domaga się zainteresowania swoją osobą,
  • trochę się o nią obawiałem, ale tydzień temu byłem z Luzakiem na Obuwniczej (mając z sobą Smerfetkę i Irokeza) i panie rehabilitantki zdecydowanie stwierdziły, że mała jest w normie (tylko Irokez jest "na wyrost"),
  • aktualnie zaczęła wodzić wzrokiem za nami, zaczyna się uśmiechać (w odpowiedzi na uśmiech),
  • lubi głaskanie, przytulanie (niby to normalne, ale zawsze będę pamiętał "wczesnego Chapicka")
  • zaczyna interesować się wiszącymi nad nią zabawkami,
  • jako jedyna z dotychczasowych dzieci nie lubi "czułości" ze strony psa (ciekawy jestem czy to się zmieni).

Zastanawiam się, kiedy stałam się dla ciebie naprawdę ważna.

Chętnie przeczytałabym od razu wszystko co o mnie napisałeś, ale muszę się przyznać, że jeszcze nie umiem czytać i to wszystko opowiedziała mi mama Majka. Muszę więc grzecznie poczekać na kolejną odsłonę.
A swoją drogą, uwielbiam książeczki. Są nawet ciekawsze niż zabawki.
To chyba zasługa Majki.


piątek, 18 listopada 2016

--- Wychowywanie bez nagród

Od czasu, gdy sięgam pamięcią, zawsze uważałem, że wychowywanie małego człowieka polega w głównej mierze na umiejętnym operowaniu nagrodami i karami, które ułatwiają rodzicom kształtowanie pożądanych zachowań. Co więcej – wychodzę z założenia, że system kar i nagród podąża za człowiekiem aż do śmierci, bo przecież czym jak nie nagrodą jest ukończenie dobrej szkoły, znalezienie dobrej pracy, a nawet zwykła premia od szefa. Z kolei życiowe porażki są pewnego rodzaju karami. Od życia? Być może … , chociaż pewnie częściej, od samego siebie. W każdym razie są one czymś, czego jako dorośli ludzie bardzo się obawiamy i ten lęk w jakiś sposób determinuje nasze działanie – często działa motywująco.
Niedawno przeczytałem artykuł dotyczący wychowywania bez stosowania pochwał. Początkowo pomyślałem, że chodzi o dzieci przebywające w placówkach, albo wychowujące się w rodzinach patologicznych. Jednak gdy zacząłem drążyć temat coraz bardziej, okazało się, że koncepcja wychowywania bez kar i nagród, jest całkiem spójną metodyką wychowania, stojącą w opozycji do behawioralnego modelu wychowania, mającego na celu wykształcenie pewnych pożądanych odruchów i nawyków – krótko mówiąc takich cech zachowań, których skutkiem ma być posłuszeństwo dziecka. Być może jestem niedouczony, ale o takich osobach jak Maria Montessori, czy Alfie Kohn, przeczytałem po raz pierwszy w życiu. A jednak są to autorytety w dziedzinie wychowania i edukacji, i na ich koncepcjach powstało wiele programów zarówno dla rodziców, jak też nauczycieli. Myślą przewodnią tej idei jest, „że każde dziecko jest inne i powinno rozwijać się według stworzonych przez siebie indywidualnych planów rozwojowych. W planach tych zapisane są jego możliwości, kompetencje i umiejętności, umożliwiające mu naukę samodzielną i efektywniejszą.”
Z całej teorii wyłania się postulat wychowania naturalnego, w którym dziecko poznaje świat poprzez swój intelekt, emocje i instynkty. System kar i nagród jest nie tylko zbędny, ale wręcz szkodliwy.
Nie wypada mi polemizować z tak postawioną tezą (w końcu jest ona oparta na doświadczeniach i badaniach ekspertów w swojej dziedzinie), ale chyba nie będzie nietaktem wyrażenie swoich wątpliwości. Nawet gdy patrzę na osoby dorosłe, to zauważam, że każdy lubi być doceniony, pochwalony. Czy komplementy tylko potęgują próżność, czy może jednak motywują do działania? Albo taki altruizm … istnieje, czy nie? Czy satysfakcja z działania, które nie przynosi wymiernych korzyści nie jest nagrodą? A nawet ten blog. Prowadzę go, bo to lubię... A lubię to, ponieważ widzę, że ktoś to czyta, że pisze pozytywne komentarze, że mam świadomość tego, iż być może komuś w jakiś sposób pomogłem w podjęciu takiej, czy innej decyzji, albo chociaż umożliwiłem wgląd do świata rodzin zastępczych. Przecież to też są „nagrody”, które przynajmniej mnie motywują do dalszego pisania. Dlaczego zatem powinniśmy pozbawiać nasze dzieci, dobrodziejstw wynikających ze stosowania pochwał?
Spróbuję w skrócie naszkicować model wychowywania bez kar i nagród, odnosząc się także do własnych doświadczeń. Na końcu podam linki do stron, na które trafiłem. Bardzo ciekawa lektura, nawet jeżeli ktoś myśli inaczej … a może zwłaszcza, gdy myśli inaczej.
Najmniej kontrowersyjną sprawą są dla mnie kary. Staram się unikać ich jak ognia, chociaż czasami wydają się one nawet być pożądane przez same dzieci. Jest to mniej więcej jak z sakramentem spowiedzi. Nagrzeszymy, pójdziemy do konfesjonału, dostaniemy trzy zdrowaśki jako pokutę i czujemy się świetnie. W jakim celu to robimy? Dorosłe dzieci? Być może jest to pozostałość po karach, które otrzymywaliśmy w dzieciństwie. Niedawno Kapsel „zżarł” naraz całą torbę batoników (które przyniosła mu mama), mimo że ustalenia były zupełnie inne. Chodził struty, dopóki sprawa się nie wydała. Majka trochę pobręczała, po czym dostał szlaban na oglądanie i czytanie bajek tego dnia. Nagle mu się polepszyło i z pokorą przyjął nałożoną na niego karę. Być może powinien pozostać dłużej sam na sam ze swoim przewinieniem? Kara powoduje pewnego rodzaju „reset”, anulowanie wyrzutów sumienia. Z kolei kara, z którą dziecko się nie zgadza, spowoduje tylko jej unikanie. Gdyby Kapsel ją dostał na przykład za uderzenie Gacka, to następnym razem przyłożyłby mu tak, aby nikt tego nie zauważył. Ważne jest więc uświadomienie dziecku przewinienia oraz takie dobranie kary, aby była ona adekwatna do danego występku. Czasami wystarczy tylko rozmowa dyscyplinująca, zwłaszcza w starszym wieku.
Trudniejsze do zaakceptowania przeze mnie jest zrezygnowanie z nagradzania (łącznie z udzielaniem pochwał).
Według koncepcji, którą rozważam, pochwała jest czymś, co bynajmniej nie jest potrzebne dziecku, za to jest spełnieniem potrzeby rodzica, którego celem jest wymuszenie na dziecku jakiegoś zachowania (np. skoro wie, że ładnie rysuje, to porysuje jeszcze przez jakiś czas i da nam trochę spokoju) albo jest to sposób na spełnienie pewnych oczekiwań rodziców (być może tylko, aby dziecko nie odstawało pod pewnym względem od rówieśników, ale być może również spełniło jakieś niezrealizowane marzenia rodziców). Tak czy inaczej, jest to pewnego rodzaju forma manipulowania dzieckiem, które podsycane takimi twierdzeniami, w końcu samo w to uwierzy. Blokowane jest w takim przypadku twórcze myślenie, bo skoro wszystko jest takie super, to po co to ulepszać. Mama biologiczna naszego Kapsla, też czasami próbuje z nim rysować. Chwali go strasznie, mimo że sama jest autorką przynajmniej połowy dzieła (a i tak nie wygląda ono na pracę sześciolatka). Ja jeszcze nigdy nie pochwaliłem go za rysunek, bo trudno roztkliwiać się nad ładnie narysowaną gwiazdką, która jest zwyczajnie linią prostą (lekko falującą). W takim przypadku zgadzam się, że pochwała może przynieść więcej szkód, niż korzyści. Za to często chwalę chłopca za jego opiekuńczość w stosunku do innych naszych dzieci. Wydaje mi się, że w tym przypadku, wyrażam to co chłopiec sam czuje, a moja aprobata jest zupełnie szczera i naturalna. Uważam więc, że nie należy dzieci przechwalać, komplementować czegoś, ku czemu nie ma podstaw.
Przeciwnicy nagród, zwracają również uwagę na to, że wewnętrzna potrzeba miłości i akceptacji, staje się w przypadku ich stosowania - warunkowa. Dziecko stara się postępować tak, aby zadowolić rodzica. Nie jest sobą, nie buduje poczucia własnej wartości. Jego działanie jest ukierunkowane na zdobywanie nagród. Nawet, jeżeli rodzice kierują się szczytnymi pobudkami i pochwały nie są celowym manipulowaniem, to w najlepszym razie wychowują własnego klona. Coś w tym jest … czasami warto stanąć obok dziecka tylko w roli obserwatora. Aktualnie jest w naszej rodzinie 14 miesięczny chłopiec – Gacek. Mimo wielu starań z naszej strony, nie potrafi zawalczyć o swoje prawa w konfrontacji ze starszą o cztery miesiące Smerfetką, jak też młodszym o cztery miesiące Białaskiem. Jego obroną przed tą dwójką jest tylko płacz (nawet nie próbuje uciekać), a wydaje mi się, że nagrodą dla niego jest ich skarcenie. Jednak Gacek i Smerfetka, śpią razem ze mną w jednym pokoju. Jest to jeden wielki plac zabaw – mało mebli, dużo zabawek, a przede wszystkim jest tam bezpiecznie. Gdy dzieci się obudzą, wyciągam je z łóżeczek na podłogę i jedynym obowiązującym prawem, jest prawo dżungli. Ja nie ingeruję dopóki krew się nie leje (a takiej sytuacji dotychczas jeszcze nie było), jestem obserwatorem. Nie chwalę, nie karcę. Dzieci raczej traktują mnie wówczas jak jedną z zabawek (zwłaszcza, że czasami zdarza mi się jeszcze przysnąć). Dzieciaki robią co chcą – zdobywają nowe doświadczenia. Potrafią się zjednoczyć, aby osiągnąć jakiś cel, i potrafią się pokłócić. Gacek w tej sytuacji umie zawalczyć o swoje prawa – czasami ucieka, a czasami staje do walki o jakąś zabawkę (rzadko płacze – być może zwyczajnie wie, że nie może za bardzo na nikogo liczyć). Owszem, dzieci rozwijają się wówczas według własnego planu rozwojowego, opartego na własnych możliwościach i umiejętnościach, ale cały ich dzień raczej nie powinien w ten sposób wyglądać.
Podobno od wszystkiego się można uzależnić (chociaż moim zdaniem tylko wówczas, gdy to coś występuje w nadmiarze), również od pochwał. Rodzice nagradzają ..., dzieci odczuwają wzmożoną potrzebę otrzymywania nagród ..., rodzice odpowiadają na to zapotrzebowanie. Machina rozpędza się coraz bardziej, a jej skutkiem jest uzależnienie dziecka od systemu wartości rodziców. Z pozoru wydaje się to zupełnie naturalne, w końcu każdy rodzic chciałby, aby jego dziecko czuło i myślało podobnie jak on. Tutaj w pełni zgadzam się z tym, że każde dziecko przede wszystkim powinno być sobą. Dlatego staram się nie nadużywać pochwał, ponieważ częste chwalenie powoduje, że dziecko przestaje na nie reagować. Pochwały zwyczajnie powszednieją, za to pojawia się wzmożona potrzeba chwalenia w innej dziedzinie.
Wracając do tytułowego poglądu - największym skutkiem ubocznym pochwał, jest ich wpływ na późniejsze życie dziecka. Osoby takie są mniej asertywne, niechętnie podejmują inicjatywę, są mniej pewne siebie, nie bronią swoich racji, często zmieniają zdanie, krótko mówiąc – nie wychylają się. Dzieje się tak, ze względu na ryzyko popełnienia błędu, czego konsekwencją jest brak pochwały, co w pewien sposób jest utożsamiane z miłością i akceptacją.
A jak ludzie dorośli, którzy w młodości otrzymywali duże dawki pochwał, radzą sobie z rzeczywistością? Zdaniem naukowców, cały czas dążą do zaspokojenia potrzeby nagradzania, często poświęcając swoje pasje, życie rodzinne, zdrowie.
Tak więc głównym wnioskiem, który wyłania się z koncepcji wychowywania bez nagród jest to, że pochwały wcale nie motywują do działania, a wręcz blokują kreatywne myślenie. Co więcej, dopingują do otrzymywania ich coraz więcej, a do tego powodują postrzeganie innych osób (zwłaszcza najbliższych) w „krzywym zwierciadle”, co z kolei w jakiś sposób wypacza pojęcie miłości i akceptacji.

Przyjmijmy więc, że rodzice zrezygnują ze stosowania nagrody, jako instrumentu wychowywania. Naturalnym pytaniem jest w tym przypadku: co w zamian?
Niestety w mojej ocenie, wachlarz propozycji jest bardzo mizerny i w żaden sposób nie rekompensuje radości dziecka wynikającej ze stosowania nagród (głównie pochwał).
W tej metodzie wychowawczej, nacisk kładzie się na to, aby dziecko poczuło się zauważone, ale niekoniecznie ocenione. Moją uwagę zwróciło zdanie, że gdy na usta ciśnie się pochwała, to lepszym rozwiązaniem od jej wypowiedzenia jest ... nie powiedzieć nic. Chociaż najwłaściwiej jest tak pokierować rozmową, aby uaktywnić proces myślowy dziecka. Na przykład zamiast powiedzieć „Fajny rysunek”, należy zapytać „Jesteś zadowolony ze swojego dzieła? Trudno się rysowało? A dlaczego akurat narysowałeś słonia?” Wszelkie rozmowy z dzieckiem mają zachęcać do refleksji. Zamiast powiedzieć „Cieszę się, że czytasz książkę?”, lepiej zadać pytanie „Co cię w niej zaciekawiło?”. Gdy dziecko zrobi coś dla swojego opiekuna, to nie należy go za to pochwalić, a tylko zwyczajnie powiedzieć „dziękuję”.
Smerfetka, gdy dostanie do ręki trzy ciastka, to jedno daje Białaskowi, drugie nagryza i oddaje Gackowi, po czym zaczyna sobie bić brawo. W myśl koncepcji, którą przedstawiam, nie powinienem jej za to pochwalić, lecz skierować jej uwagę na skutek takiego postępowania, choćby słowami „Zobacz jaką radość sprawiłaś chłopcom?” Czy to wystarczy, aby dziecko zechciało się czymkolwiek podzielić? Stosując system pochwał, stosunkowo łatwo to osiągnąć. Małe dziecko bardzo lubi chwalić się swoimi osiągnięciami przed rodzicami, czy opiekunami. Czasami wystarczy zwykłe „brawo-brawo”, aby pewne zachowanie wzmocnić i utrwalić.
Jak więc radzić sobie z tak małym dzieckiem, bez uciekania się do nagród. Znalazłem też na to odpowiedź: rada i przewodnictwo (czyli działanie własnym przykładem oraz tłumaczenie, tłumaczenie i jeszcze raz tłumaczenie), dopasowanie otoczenia dziecka do jego wieku i odpowiedzialności, oraz naturalne konsekwencje.
Proste? Pewnie, że tak – ale może tylko w teorii, albo w przypadku dzieci wyjątkowo rozgarniętych. Dla naszego sześcioletniego Kapsla, ciąg przyczynowo-skutkowy jest czystą abstrakcją. Miał niedawno ulubioną zabawkę – helikopter, któremu szybko poobrywał wszystkie śmigła. Bardzo go żałował, ale i tak niczego go to nie nauczyło. Zwyczajnie zmienił obiekt zainteresowań – została nim wyścigówka, która w krótkim czasie straciła koła. Jak takiemu chłopcu dopasować otoczenie? To raczej on szybko dopasowuje się do zmian. Nie potrzebuje zabawek, a dokładniej – zabawką może być wszystko – wężyk od spłuczki w toalecie, termoregulator przy grzejniku, żarówka przy lampce nocnej i tym podobne rzeczy. Mieliśmy też dziewczynkę, która wchodziła na krzesło, dalej na stół i siadała na skraju blatu. Jak tutaj dopasować otoczenie do wieku i odpowiedzialności dziecka – wynieść wszystkie krzesła?
W naszym życiu rodzinnym, pochwały i inne nagrody są chlebem powszednim (chociaż nie są stosowane w nadmiarze – przynajmniej tak nam się wydaje). Z jednej strony są tym, czego dzieci oczekują, a z drugiej pozwalają nam kształtować w nich pewne pozytywne zachowania. Staramy się jednak łączyć różne modele, tak aby wychować dzieci dążące do samodzielności, odpowiedzialne, budujące wiarę w siebie.
Opiszę na koniec jeden z elementów naszego systemu wychowania, który mimo wewnętrznego sprzeciwu niektórych osób, moim zdaniem przyniósł pożądany efekt. Jest to połączenie nagrody (w postaci kieszonkowego) z poszanowaniem naturalnej indywidualności dziecka. Od wczesnego dzieciństwa, nasze córki dostawały stosunkowo duże kieszonkowe. Było to 5 złotych za każde pół roku życia. Tak więc dla przykładu, 15 letnia Kamisia dostawała 150 złotych miesięcznie. Jednak aby nie było tak łatwo, z całej puli została wyodrębniona pewna kwota, która była do podziału pomiędzy córki, według ich uznania. Szybko ustaliły między sobą procedurę rozdzielania tych pieniędzy. Był to system oparty o punkty, które sobie przyznawały za wykonanie różnych czynności np. nakarmienie psa, posprzątanie części wspólnych (schodów, kuchni, łazienki), zrobienie prania, zapakowanie i wypakowanie zmywarki itd. Zdarzały się więc miesiące, że młodsza córka dostała wyższe kieszonkowe niż starsza, ponieważ więcej czasu poświęciła na prace domowe. Nas to cieszyło, ponieważ prace na rzecz rodziny były wykonywane chętnie, zwłaszcza wówczas, gdy ich portfel stawał się bardzo wychudzony. Niektórzy mówili, że „na stare lata” to nam za darmo nawet szklanki wody nie podadzą. Nie wiem jak będzie z tą szklanką wody na starość, ale z pewnością dziewczyny wykształciły w sobie pewne nawyki i zasady, które nadal istnieją, mimo że cały system już od jakiegoś czasu nie funkcjonuje. W mojej ocenie jedną z ważniejszych korzyści była umiejętność wypracowania wspólnych mechanizmów decydujących o funkcjonalności całej metody i stosowanie się do nich. Nas jako rodziców nie interesowało, na co zostaną wydane te pieniądze. Mogły zostać przeznaczone na słodycze, albo być odkładane na jakiś markowy „ciuch”, wypasioną komórkę i wszystko inne co na danym etapie życia, było ich marzeniem. To pozwalało im zdobywać umiejętności zarządzania finansami, co aktualnie przynosi moim zdaniem wymierne korzyści. Taka sama zasada obowiązuje starsze dzieci zastępcze, przebywające w naszej rodzinie. Otrzymywane środki, są wykorzystywane rozmaicie, czasami lepiej, czasami gorzej, ale na pewno operowanie nimi uczy samodzielności i podejmowania konkretnych decyzji. Kiedyś jedna z dziewczynek postanowiła dzielić się tymi pieniędzmi ze swoją mamą. Uszanowaliśmy jej wolę, mimo że nie za bardzo przypadła nam ona do gustu.
Całe dzisiejsze rozważania w zasadzie oparłem na książce, której na dobrą sprawę nie przeczytałem. Zapoznałem się tylko z jej fragmentami oraz opracowaniami zawartych w niej tez. Trochę po czasie, ale chyba będę musiał to nadrobić, bo być może dokładniejsze zgłębienie tematu spowoduje, że zgodzę się w pełni z tą metodą. Póki co wiem, że mam doskonały pomysł na gwiazdkowy prezent dla Majki.
Na koniec podaję kilka ciekawych stron:

no i oczywiście książka:
Alfie Kohn „Wychowanie bez nagród i kar. Rodzicielstwo bezwarunkowe”


sobota, 5 listopada 2016

SMERFETKA

Zadaniem naszej rodziny (jako pogotowia rodzinnego) jest zaopiekowanie się dzieckiem w ciągu czterech miesięcy, z możliwością przedłużenia tego okresu o kolejne cztery. W tym czasie sąd powinien uregulować sytuację prawną dziecka, zadecydować o powrocie do rodziny biologicznej lub odebrać jej prawa rodzicielskie i zgłosić dziecko do ośrodka adopcyjnego, albo podjąć decyzję o umieszczeniu go w rodzinie zastępczej (potocznie zwanej długoterminową), w której będzie ono przebywać dłużej … być może do pełnoletności, a nawet w nieskończoność. Tyle mówi teoria. Praktyka jest zupełnie inna. Jak do tej pory, w ustawowym czasie, odeszło od nas tylko jedno dziecko. Większość z nich spędza w naszej rodzinie około roku. Na tą okoliczność, ustawa przewiduje termin „w wyjątkowych sytuacjach ...”. Mamy więc prawie zawsze wyjątkowe sytuacje.
Smerfetka jest jednak dzieckiem, które pobiło wszelkie rekordy, i nadal jest z nami. W założeniu, sąd po 18 miesiącach od umieszczenia dziecka w pieczy zastępczej, powinien uregulować jego sytuację prawną. Powinien ocenić rodzinę biologiczną i podjąć decyzję, czy może ono do niej wrócić (w końcu te półtora roku, jest chyba wystarczającym okresem, aby rodzina podjęła kroki umożliwiające jej opiekę nad dzieckiem). Sąd powinien coś zrobić … ale czasami mam wrażenie, że tylko powinien. W przypadku Smerfetki, nie odbyła się jeszcze ani jedna rozprawa, mimo wielu ponagleń ze strony naszego PCPR-u. Wprawdzie mama Smerfetki nie ma stałego miejsca zamieszkania (co często jest pewnego rodzaju usprawiedliwieniem dla sądu), jednak ma telefon (i jego numer nie jest tajemnicą), bywa w szpitalu na dłuższy pobyt (o czym sąd też jest informowany), a jednak nic się nie dzieje – zwłaszcza, że minęło już magiczne 18 miesięcy, w którym to rodzic powinien się wykazać dobrą wolą.

Jednak ostatnio coś drgnęło, więc zaczęliśmy być dobrej myśli. Ni stąd ni zowąd dostaliśmy wezwanie na spotkanie w OZSS (Opiniodawczy Zespół Sądowych Specjalistów), mające na celu ocenę psychologiczną Smerfetki i jej mamy biologicznej oraz wydanie opinii dotyczącej możliwości powrotu do mamy. Jest więc nadzieja, że nasz sąd wziął sobie do serca nowelizację ustawy sprzed kilku lat i zamierza podjąć konkretne kroki (i do tego, jako podkładkę, potrzebuje badanie psychologiczne dziecka i matki). Niestety na wyniki jeszcze będziemy musieli poczekać kilka tygodni (a właściwie sąd - bo ani my, ani PCPR, żadnej dokumentacji z takiego badania nie dostajemy).
Majka była już z innymi dziećmi na takiej ocenie wiele razy. Dla mnie było to nowe doświadczenie, wynikające tylko z tego, że tym razem konieczna była osoba, która dotrzyma towarzystwa Smerfetce, gdy Majka będzie rozmawiać z komisją orzekającą.
Pominę fakt, że rozmowa z Majką mogła mieć miejsce w obecności Smerfetki (w końcu półtoraroczne dziecko raczej niewiele zrozumie z wypowiadanych słów, jedynie może nieco rozpraszać wszystkie osoby – ale za to jego zachowanie dawałoby komisji wiele cennych informacji).
Pominę fakt, że pierwsze dwie godziny spędziliśmy w poczekalni (bo „przesłuchiwana” była mama biologiczna), które to godziny są codziennym snem południowym dziewczynki – mogliśmy zwyczajnie przyjechać o te dwie godziny później.
Pominę fakt, że z czterech godzin, które tam spędziliśmy, zachowania Smerfetki były obserwowane zaledwie przez 10 minut i to na samym końcu, gdy dziewczynka praktycznie zasypiała na stojąco.
Niestety w moim odczuciu, pewnego rodzaju szablonowość, schematyczność (krótko mówiąc rutyna), wzięły górę w całym tym badaniu. Jest to coś, czego bardzo się boję w tym co sam robię. „Pal diabli” moją pracę zawodową (tutaj sami klienci zweryfikują moją przydatność). Mam tylko nadzieję, że w porę zauważę, że nie nadajemy się z Majką do dalszego prowadzenia pogotowia rodzinnego.
Majka po ostatnim badaniu Smerfetki i jej mamy, miała strasznego „doła”. Zespół orzekający stwierdził, że dziewczynka ma zaburzone więzi (a przynajmniej nie takie jak mieć powinna), co oznaczało ni mniej ni więcej, tylko tyle, że gdzieś popełniliśmy (a w zasadzie cały czas popełniamy) błąd. Podstawą takiego stwierdzenia był fakt, że Smerfetka będąc w naszej obecności (i wszystkich innych obserwujących) nagle przytuliła się do nóg zupełnie obcego mężczyzny (który moim zdaniem zwyczajnie stał najbliżej niej). Dlaczego nie podbiegła do mnie, mimo że stałem kawałek dalej? Też mnie to trochę zdziwiło. Może poczuła się zawstydzona (w końcu wszyscy wpijali w nią wzrok), może nie skojarzyła, że są to czyjeś nogi (w końcu patrzy z perspektywy 70 cm nad podłogą), może potraktowała to jako pewnego rodzaju zabawę - kto to wie. Potwierdzeniem teorii o zaburzeniu więzi był też fakt, że dziewczynka chętnie spędziła wakacje w rodzinie pomocowej.
Nie pomogły nasze twierdzenia, że zdaniem wielu osób, Majka jest dla niej najważniejsza, że kilka miesięcy temu przeżywała bardzo silny lęk separacyjny, że z rodziną wakacyjną zapoznała się dużo wcześniej (nawet bywając w jej domu), że do pani psycholog wcale tak chętnie nie poszła (… tego jej nie powiedzieliśmy – a szkoda).
Na dobrą sprawę można było przeprowadzić eksperyment, polegający na tym, że nagle my byśmy wyszli z pokoju, albo dziewczynka zostałaby wystraszona. Być może tak drastycznych metod się nie stosuje, chociaż zapewne mogłyby one doprowadzić do bardziej prawdziwych konkluzji.
Ja do takich rewelacyjnych wniosków, wysnuwanych na podstawie kilkuminutowej obserwacji (do tego w obcym środowisku), podchodzę bardzo chłodno. W dużej mierze pomaga mi moja sceptyczno-introwertyczna dusza. Aczkolwiek w tym przypadku, taka ocena psychologiczna nawet mi pasuje, bo być może zostanie zasugerowane (we wnioskach dla sądu) jak najszybsze umieszczenie dziecka w stabilnej i docelowej rodzinie.
Ale żal było mi Majki. Wracaliśmy tramwajem. Dla mnie było to takie samo przeżycie jak dla Smerfetki, bo od wielu lat tramwajem nie jechałem. Dziewczynka przez cały czas wtulała się w Majkę, nie chciała pójść do mnie na ręce, nie reagowała na zaczepki innych pań jadących razem z nami. Tego oczywiście we wnioskach OZSS nie będzie (bo niby skąd).
Kilkanaście miesięcy bycia z sobą, zabaw, spacerów, czytania bajek – skwitowane zostało krótką frazą „zaburzone więzi”. A gdyby tego faceta tam nie było? Wówczas pewnie okazałoby się, że więzi są prawidłowe. Chyba jednak mnie też ta ocena w jakiś sposób poruszyła.
Chociaż tylko na chwilę. Mamy przecież kontakt z rodzicami adopcyjnymi lub zastępczymi naszych byłych podopiecznych. Gdyby uważali, że wyrządziliśmy ich dziecku jakąś krzywdę, to pewnie nie chcieliby mieć z nami nic do czynienia. A jednak raz na jakiś czas się z nimi spotykamy. Jutro idziemy na trzecie urodziny Foxika (z całą ferajną), wczoraj dostaliśmy zaproszenie do Hawranka, również Iskierka zapowiedziała wizytę w najbliższym czasie, niedawno spotkaliśmy się z Irokezem i Luzakiem. Kilka razy w miesiącu Francesca przesyła nam zdjęcia i informacje o Chapicku. Żadne z tych dzieci nie ma zaburzeń więzi. Dlaczego miałoby to dotyczyć Smerfetki, która jest z nami od drugiej doby swojego życia?

Dziewczynka już od dawna powinna znaleźć się w kochającej rodzinie adopcyjnej. Jej mama dzwoni do nas raz na kilka tygodni (bardziej sprawdzając, czy dziecko nadal jest u nas, niż interesując się jego zdrowiem i rozwojem). Chciałoby się powiedzieć: kobieto, pozwól odejść Smerfetce, nie potrafisz ogarnąć swojego życia, masz odebrane wszystkie starsze dzieci (nawet nie potrafisz się ich doliczyć), nie robisz nic … znasz dziewczynkę tylko ze zdjęcia, bo nigdy jej nie odwiedziłaś … sorry - dwa razy - w trzecim dniu jej życia i niedawno przy badaniu psychologicznym w OZSS..
Niestety nie możemy tak do niej powiedzieć. Powinniśmy ją wspierać w procesie odzyskania dziecka – tylko co to za proces? Telefon raz w miesiącu i wynajęcie prawnika, który będzie ją reprezentował. Wystąpił jakiś czas temu do nas z wnioskiem o pisemne wyrażenie zgody na odwiedziny mamy. Zgodziliśmy się na wizytę raz w tygodniu.
I co? I nic. Może ktoś założył, że będziemy przeciwni, a miało to dobrze wyglądać w sądzie. Obawiam się, że sprawa może się jeszcze trochę pociągnąć. Nawet gdy uda się wreszcie ustalić termin rozprawy, a nawet zostanie podjęta decyzja o odebraniu praw rodzicielskich, to z pomocą prawnika, może to jeszcze trwać i trwać.
Czy mama biologiczna dziewczynki może ją jeszcze odzyskać? Niestety tak. Wszystko zależy od sędziego sądu rodzinnego. Liczymy tylko na negatywną ocenę mamy biologicznej przez OZSS, oraz że sąd z tą opinią się zgodzi i odbierze mamie prawa rodzicielskie. W przypadku decyzji korzystnej dla mamy, nawet nie będzie możliwości odwołania się od wyroku, bo ani my, ani PCPR, nie jesteśmy stroną w sprawie.

Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie (bo coś zaczęło się dziać), ale również może mieć miejsce sytuacja, gdy PCPR podejmie decyzję, że Smerfetka wyczerpała wszelkie pokłady dobrej woli i dłużej w pogotowiu rodzinnym przebywać nie może – bo nie taka jego rola. Rozpocznie się poszukiwanie rodziny zastępczej.
Znam nasz PCPR, więc wiem, że początkowo brane będą pod uwagę rodziny z motywacją adopcyjną (które w momencie prawnego uwolnienia dziewczynki, będą miały pierwszeństwo w jej przysposobieniu). Ale jeżeli taka rodzina się nie znajdzie?
Trudno też nie spojrzeć na całe zagadnienie okiem rodzin adopcyjnych. Czekają na naszą Smerfetkę miesiącami, a nawet latami, a ta „marnuje się” w jakimś pogotowiu rodzinnym, bo sąd nie potrafi ustalić adresu mamy biologicznej.

Jest też rzecz, która czasami wzbudza moje zaniepokojenie. W zasadzie dzieci kilkunastomiesięczne, bez większych problemów asymilują się z nową rodziną. Czasami proces zaznajamiania się musi trwać trochę dłużej, jednak nie zdarzyło nam się jeszcze, aby dziecko przeżywało rozstanie z nami w jakiś szczególny sposób. Gdy odchodzi do nowej rodziny, to z pewnością jest na to gotowe. Czasami tylko mam wrażenie, że do pełni szczęścia zabrakło kilku spotkań dziecka z nowymi rodzicami.
Okazuje się jednak, że nawet tak małe dzieci mają doskonałą pamięć, chociaż potrafią również bardzo szybko zapominać. Niby to się wzajemnie wyklucza, ale tak to widzę. Niewiele trzeba, aby wspomnienia wróciły. Niedawno Francesca (mama Chapicka) powiedziała nam, że chłopiec oglądając zdjęcia, gdy zobaczył na jednym z nich Majkę, powiedział „mamma”. Odszukała więc inne z okresu, gdy był u nas – nadal widząc Majkę, mówił „mamma”. Będąc w naszej rodzinie, nie zwracał się do nas, mówiąc mama czy tata.
Również inne dzieci (które w młodszym wieku opuszczały naszą rodzinę) mają pewne wspomnienia. Zwłaszcza Iskierka, która potrafi przywołać konkretne sytuacje z przeszłości, oraz Hawranek, który z niewiadomych przyczyn traktuje nas w sposób uprzywilejowany.
Jakie wspomnienia będzie miała Smerfetka, która teraz mówi do nas mama i tata, i nie ma zielonego pojęcia, że kiedyś się rozstaniemy? Jesteśmy jej całym światem, a ona dla nas… jak córka.

Tak więc dzisiaj zrobiłem dość obszerny wstęp do historii Smerfetki, którą przedstawię w kolejnych postach.
Na koniec „wkleję” zdjęcie Chapicka. Wrzuciła je do sieci Francesca, więc myślę, że z czystym sumieniem mogę je umieścić również na tym blogu. Niby ono tu nie pasuje, ale chłopiec bardzo lubił Smerfetkę (zresztą z wzajemnością). Jego pobyt u nas też strasznie się przeciągał, ale wszystko skończyło się szczęśliwie. Mam nadzieję, że o naszym Smerfusiu, też za jakiś czas będę mógł napisać podobnie.


Chapic nad Adriatykiem