sobota, 24 czerwca 2017

--- Ja też chcę mieć nową mamę.

Codzienne życie najlepiej weryfikuje rozmaite poglądy. Często rewiduje ono również ogólnie przyjęte doktryny (tworzone przez psychologów, socjologów) – a przynajmniej nie zawsze je potwierdza.
Podstawowym zadaniem rodzin zastępczych jest (we współpracy z innymi urzędami i ośrodkami) przywrócenie dziecka rodzinie, która na pewnym etapie życia się zagubiła. Między innymi dlatego, tak ważne jest utrzymywanie kontaktów z rodzicami biologicznymi.
Jednak gdy patrzę na przypadki dzieci, które przebywały w naszej rodzinie zastępczej, to wydaje mi się to totalnym nieporozumieniem.
Przez długi czas walczyliśmy o powrót siedmioletniego Kapsla do mamy. Walka ta polegała głównie na mobilizowaniu, czy też aktywizowaniu jego mamy. Na dobrą sprawę wszystko zależało od niej, od tego czy naprawi swoje życie – potocznie mówiąc „wyjdzie na prostą”. Wiele takich rodzin (którym ograniczono prawa do ich dzieci) uważa, że przecież wszystko jest w porządku, że to urzędnicy z pomocy społecznej kładą im kłody pod nogi, że urzędnicy z PCPR-u mają bezsensowne wymagania. Prawdopodobnie (tego już nam nie mówią) sądzą, że „urzędnicy” z pogotowia rodzinnego (czyli Majka i ja) stawiają absurdalne warunki, ograniczając im kontakt z dzieckiem.
Majka wielokrotnie rozmawiała z mamą Kapsla, zwracając uwagę na to co jest najważniejsze. Już nawet nie przyczepiała się tak bardzo do spraw żywnościowych (fast-foodów, słodyczy, barwionych oranżadek i tym podobnych rzeczy, które mama serwowała mu początkowo na każdym spotkaniu), ale starała się pokazać pewne zależności – choćby wskazując na jego stan uzębienia. Oczywiście złe nawyki żywieniowe nie były przyczyną odebrania mamie praw rodzicielskich, jednak zakładając hipotetyczny powrót do niej, Majka chciała zwrócić uwagę na to, co jest najważniejsze. Niestety w większości przypadków, miała wrażenie jakby rozmawiała z Kapslem. Jak kiedyś powiedziało jedno z naszych dzieci: „mama patrzyła tępo i głupio przed siebie”, bez reakcji, bez cienia refleksji.
Spotkania z synem polegały (w zasadzie nadal tak się dzieje) na posiedzeniu obok siebie. Jedynie na basenie coś się działo, chociaż może tylko dlatego, że mama nie ma wodoodpornego telefonu.

Kilka dni temu byłem świadkiem takiej rozmowy Kapsla z Majką:
  • Ciociu, a do mnie też przyjdzie nowa mama?
  • Ale przecież ty masz swoją mamę.
  • Ja bym chciał mieć nową mamę.
  • A co z twoją mamą?
  • … ??? Przecież ona ma babcię Jadzię.

Wydawać by się mogło, że dla dziecka odebranego swoim rodzicom, najważniejszy jest powrót do domu rodzinnego (niezależnie od tego jak ten dom wyglądał). Okazuje się, że jednak nie zawsze, a nawet rzadko.
W ostatnim czasie wiele się dzieje w naszym pogotowiu rodzinnym. Dwa miesiące temu odszedł Białasek, teraz przychodzą rodzice adopcyjni do Gacka i Smerfetki. A Kapsel na to wszystko patrzy i też by tak chciał. Chciałby aby przyszła do niego nowa mama. Nie ta stara, która się nim nie interesuje. Nie ciocia (Majka), którą musi dzielić się z innymi dziećmi. Czeka na mamę, która będzie taka jak mama Smerfetki czy Gacka – tylko dla niego. Niestety na tą chwilę chętnej rodziny adopcyjnej dla Kapsla nie ma. Niedługo powinien znaleźć się w bazie adopcji zagranicznych. Myślę, że nie byłoby dla niego problemem, gdyby nowa mama mówiła po włosku, czy angielsku. Kapsel ma dość specyficzny umysł. Nie potrafi liczyć, wymienić dni tygodnia, nie mówiąc już o dodawaniu czy odejmowaniu. Za to zna słowa bardzo trudne jak choćby „recycling”. Doskonale też orientuje się w terenie. Kilka dni temu był moim nawigatorem, gdy jechaliśmy (ja po raz pierwszy) do logopedy.
Chłopiec ostatnio bardzo wydoroślał. Jest coraz bardziej posłuszny, kontroluje swoje zachowanie. Czasami mówi: „szkoda, że nie ma z nami Białaska”. Za chwilę zniknie Gacek i Smerfetka (być może w tym samym czasie). Będzie to dla niego dużym przeżyciem.

Marzenie Kapsla o nowej mamie, pomaga nam zrealizować Makumba. Jest to człowiek znikąd. Niby przyjeżdża razem z pracownikami Ośrodka Adopcyjnego, ale sam tam nie pracuje. Jest przedstawicielem jakiejś fundacji, której celem jest wspieranie dzieci skierowanych do adopcji. Krótko mówiąc, Makumba dysponuje jakimiś środkami unijnymi, które trzeba wydać (albo przepadną). Tak więc na pewien czas mamy finansowane dotychczasowe zajęcia z logopedą oraz dodatkowo Kapsel załapał się na ćwiczenia z integracji sensorycznej. Osoba prowadząca te zajęcia stwierdziła, że Kapslowi również przydałby się pedagog (którym ona też jest), więc stara się dopasować program konkretnie pod chłopca (biorąc pod uwagę zwłaszcza to, że nie potrafi się on skupić na jednym zadaniu dłużej niż na 15 minut). Być może te zajęcia też powodują, że Kapsel powoli staje się zupełnie innym dzieckiem. Stwierdziliśmy, że będziemy je kontynuować, również gdy skończą się unijne pieniądze Makumby. Staramy się wykorzystywać to, że Kapsel bardzo lubi wszelką aktywność. Również zadania domowe odrabia bardzo chętnie. Gdy słyszę, jak z Majką „szeleszczą”, powtarzając frazy typu „w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w czcinie”, to stwierdzam, że język polski faktycznie jest trudny. Pewnie angielscy logopedzi nie mają tak dużo pracy jak polscy … chyba, że bazują na słowie „through”, które w moim wykonaniu cały czas brzmi „sruuu”.
Makumba (przez chwilę się jeszcze przy nim zatrzymam) jest bardzo ciekawym człowiekiem. Poza Kapslem, jest też przewodnikiem Smerfetki w drodze do nowej mamy. Gdy dziewczynka zobaczyła go po raz pierwszy, to ze strachu wtuliła się we mnie. Jest to osóbka z charakterem i byle co jej nie przestraszy, więc takie zachowanie trochę mnie zdziwiło. Makumba z kolei, jest rosłym mężczyzną o bardzo śniadej cerze (bardzo,bardzo śniadej). Być może dlatego dziewczynka się go przeraziła, chociaż na Gacku nie zrobił on większego wrażenia - spojrzał na niego swoim luzackim wzrokiem i poszedł do swoich zabawek. Jednak Makumba jest również psychologiem, więc gdy wyskakał dla Smerfetki „pajacyka”, to już był jej. Przy drugim spotkaniu, gdy zniosłem dziewczynkę z sypialni na parter, rozpoczęła od podania mu ręki na „dzień dobry”.

Nie mieliśmy do tej pory zbyt wielu starszych dzieci zastępczych. Poza Kapslem była jeszcze ośmioletnia Asteria i trzynastoletnia Sztanga. Nie mogę więc na podstawie tej trójki wyciągać jakichś jednoznacznych wniosków. Jednak w każdym przypadku (mimo istnienia mamy biologicznej) wyłaniała się jakaś podświadoma potrzeba posiadania „nowej mamy”, mamy prawie idealnej. Zarówno Kapsel jak i Asteria zadali Majce pytanie: „czy mogę do ciebie mówić 'mamo'?” Z kolei Sztanga zapytała, czy może pozostać z nami do pełnoletności, bo potem chciała wyjechać do siostry za granicę.
Jak więc to wszystko ma się to do sztandarowego hasła, o konieczności przywrócenia dziecka jego rodzinie biologicznej?

Na szczęście maluchy nie muszą przeżywać takich rozterek.
Gacek jest już gotowy na rozstanie z nami. Jego rodzice adopcyjni przyjeżdżają codziennie od ponad trzech tygodni. Chłopiec spędził już kilka nocy w nowym domu, w nowym łóżeczku, trochę pojeździł nowym „brum-brum”. Jesteśmy na etapie, gdy wydaje mu się, że ma dwie pary rodziców.
Ze Smerfetką jest gorzej. Wprawdzie uwielbia towarzystwo swoich rodziców adopcyjnych, to jednak mam wrażenie, że cały czas utożsamia się z nami. Stoimy przed dylematem, czy zdecydować się na pobyt w nowym domu przez weekend. Majka ma wątpliwości, czy spędzenie kilku nocy z nowymi rodzicami nie spowoduje, że w momencie, gdy pójdzie do nich na stałe, będzie oczekiwała tego, że któregoś dnia do nas wróci (bo przecież zawsze wracała). W tym przekonaniu utwierdza ją też Makumba, chociaż (mimo, że jest psychologiem) sam nie jest do końca o tym przekonany. Ja z kolei wychodzę z założenia, że lepiej gdy dziecko odchodzi do domu i łóżeczka, które zna, które kojarzy mu się z czymś przyjemnym. Dlaczego nie ma wcześniej poznać swoich dziadków, cioć i wujków, kuzynów? Wydaje mi się, że mimo wszystko stoję na straconej pozycji, bo rodzice Smerfetki podzielają zdanie Majki i Makumby.
Jednak nie to jest w tej chwili moim zmartwieniem.
Majka była dzisiaj w sądzie (w zupełnie innej sprawie). Jak już wielokrotnie się przekonałem, nie ma dla niej barier, których nie można pokonać. Zachowuje się jak „Kasztanka Piłsudskiego”, której często nie da się okiełznać. Jak sobie coś wymyśli, to musi to zrealizować. Porozmawiała z panią sędzią i załatwiła powierzenie pieczy obu dzieci nowym rodzicom. Bez złożonego wniosku do sądu przez rodziców, bez wizyty kuratora – tak po prostu. Być może pewnym katalizatorem był fakt, że za chwilę pani sędzia idzie na urlop. W każdym razie sędzina stwierdziła, że w przypadku Smerfetki czynnikiem ryzyka jest to, czy dostanie dokumenty z biura podawczego (bo wszystkie sprawy formalne są jeszcze na bardzo wczesnym etapie), a w przypadku Gacka już tylko informacja o podłożeniu bomby w sądzie mogłaby spowodować, że nie uda jej się podpisać zgody.
Z rodzicami Gacka już rozmawialiśmy. Byli zaskoczeni. Z jednej strony radość, że już za dwa dni będą go mogli zabrać do swojego domu, a z drugiej – jak to zrobić, przecież to miało trwać jeszcze dwa, albo trzy tygodnie. Nie tak łatwo powiedzieć szefowi „od jutra mnie nie ma w pracy”.
Rozmowa z rodzicami Smerfetki dopiero przed nami. Czy chęć bycia z dzieckiem od rana do wieczora, nie spowoduje, że powiedzą „mamy papier, więc zabieramy dziewczynkę”?. Znamy się dopiero kilkanaście dni. Nie wiem, czy będą w stanie nam zaufać, że to jeszcze nie ten czas.
Wielokrotnie spotykam się z opiniami rodziców adopcyjnych, którzy uważają, że tylko przez opieszałość sądu nie mogą szybko zabrać dziecka do swojego domu, że wszystko powinno następować niemal natychmiast. Na naszym szkoleniu pojawiło się takie pojęcie jak „przenosiciel”.
Każde dziecko przecież gdzieś mieszka. Nawet jeżeli jest to dom dziecka, to jest to jego dom. Nie każmy go „przenosić”, pozwólmy mu „przejść” (a to wymaga czasu).

Właśnie w naszej rodzinie zostało umieszczone rodzeństwo, dziewczynka i chłopiec (w wieku adopcyjnie-poborowym – śliczne, zdrowe dzieciaczki, które są marzeniem każdego rodzica). Paradoksalnie może to spowodować, że Smerfetka jeszcze bardziej zwiąże się teraz z rodzicami adopcyjnymi, bo oni są w tej chwili tylko dla niej (a my jesteśmy w jej oczach, coraz mniej dyspozycyjni).

Dla dzieci, które teraz do nas przyszły, też jesteśmy nową mamą i nowym tatą. Niestety jest ogromna różnica pomiędzy nami, a rodzicami adopcyjnymi odchodzących od nas dzieci. My nie mieliśmy czasu na nawiązanie jakichkolwiek więzi, na wcześniejsze spotkania, zapoznawanie się z dzieckiem. Najczęściej maluchy są u nas umieszczane w trybie zabezpieczenia (bo w rodzinie dzieje się im krzywda). Przychodzą więc nagle, często nie znamy ich przyzwyczajeń, nie wiemy co lubią, a czego nie. Sasetka i Maruda – czyli dzieci przebywające w naszej rodzinie od kilku dni, są bardzo pogodne. Jednak początki zawsze są trudne. Jest płacz przy kąpieli, przy usypianiu. Dzieci budzą się w środku nocy, a w ciągu dnia czasami widać w ich oczach łzy. Nie są to jednak łzy typowe dla dwu, albo trzylatka. Są to łzy tęsknoty za domem, za mamą, która mimo że nie była dobrą mamą, to mimo wszystko była mamą. Gdy dzisiaj kąpałem dzieciaki i Sasetka krzyczała „mamo”, to wydźwięk tego był zupełnie inny niż gdy Smerfetka krzyczy do mnie „mamo”.
Myślę też, że Sasetka i Maruda, mogą (swoim przyjściem) zmienić postrzeganie całej sytuacji przez rodziców Smerfetki (oby tak było). Ta druga, po kąpieli i przeczytaniu bajki, bez problemów zasnęła w swoim łóżeczku. Ci pierwsi wrzeszczeli przez prawie godzinę. My jesteśmy dla nich jeszcze zupełnie obcymi ludźmi. Przebywają w nieznanym sobie pokoju, w nieznanym łóżeczku. Podejście z zamysłem przytulenia, jeszcze bardziej je pobudza i krzyczą coraz głośniej. Jedynie na Majkę reagują trochę lepiej … ale tylko trochę. Być może chodzi o jakieś skojarzenia. Sasetka zaczęła na mnie mówić "wujek", a na Majkę "babcia" - co mojej żonie nie za bardzo się podoba.

Niektórzy mówią o tak zwanej „witaminie M”. Niestety sama miłość nie wystarczy. Potrzebny jest też czas. Rodzice adopcyjni go mają.




środa, 14 czerwca 2017

--- Kultura lęku

Temat, który chcę dzisiaj poruszyć, pewnie nie jest kontrowersyjny (chociaż nie jestem tego do końca pewien), ale z pewnością jest tematem trudnym. Zachętą do napisania dzisiejszego posta były komentarze Uli i Galla. Wprawdzie już kiedyś chciałem coś o tym wspomnieć, ale brakowało mi motywacji. Albo inaczej … teraz mam na kogo „zwalić winę”.

Chciałbym odnieść się do tematu seksualności w życiu rodzin zastępczych. Głównie chodzi o doświadczenia dzieci zastępczych, ale nie tylko. Pewnie będą różne dygresje, bo rozważając to zagadnienie, przychodzą mi do głowy rozmaite skojarzenia.

Jest to kwestia o tyle poważna, że może dotyczyć nie tylko dzieci umieszczanych w rodzinach zastępczych, ale również przysposabianych przez rodziców adopcyjnych. Nawet dziecko trzyletnie, a nawet dwuletnie, może mieć doświadczenia erotyczne, które pamięta.
Na szkoleniach dla rodzin zastępczych (myślę, że również dla adopcyjnych), jest poruszany temat molestowania seksualnego oraz występujących w związku z tym rozmaitych traum, a nawet zaburzeń w rozwoju. Jednak zagadnienie to, tak naprawdę jest tylko „liźnięte” (przynajmniej tak było u nas). Dlatego też rodzina zastępcza, która styka się z problemem molestowania seksualnego, wielokrotnie nie ma pojęcia jak sobie z tą sytuacją radzić.
Zastanawiam się, czy osoby kończące takie szkolenie, potrafią wyobrazić sobie konkretne sytuacje, z którymi mogą się spotkać w późniejszej pracy z dzieckiem. Ja nie potrafiłem.

Oprę się na kilku przykładach z życia znanych mi rodzin zastępczych. Niestety naszego pogotowia to też nie ominęło.
Pierwszy przypadek, to chłopiec molestowany przez partnera swojej mamy. Tylko teoretycznie molestowany, bo sąd umorzył sprawę. Chłopiec chwalił się w przedszkolu, że wujek „wkłada mu kija w dupę”. Naturalną reakcją, było zgłoszenie tego faktu do prokuratury. Sąd nie wydał jednak wyroku skazującego, ponieważ dziecko myliło się w zeznaniach. Raz chłopiec mówił o kiju, raz o piórku, a czasami (po zasugerowaniu odpowiedzi) stwierdzał, że nikt mu nic nie wkładał. Nawet opinia medyczna nie była wystarczającym argumentem dla sądu.
Drugi przypadek … bardzo podobny. Jednak rodzina zastępcza nie chciała odpuścić i zaczęła drążyć temat. Chłopiec nie chciał rozmawiać z psychologiem sądowym, lecz z rodzicami zastępczymi czasami podejmował temat. Fragmenty rozmów zostały zarejestrowane i przekazane do sądu. Na tej podstawie wujek został skazany prawomocnym wyrokiem.
Niestety temat seksualności jest na tyle delikatny, że sądy muszą brać pod uwagę również sytuacje, gdy to ten przysłowiowy „wujek”, może być ofiarą. Przykładem może być zachowanie kilkunastoletniej dziewczyny, która wychodziła nago z łazienki, krzycząc do swojego ojca zastępczego : „wujek, dlaczego mnie podglądasz?”. Albo inny przypadek, gdy również nastoletnia córka zastępcza zwracała się do swojego opiekuna słowami: „Jak się nie zgodzisz na (...), to powiem, że mnie molestujesz”.
Ostatnie dwa przykłady dotyczą dzieci starszych, które w mniejszym lub większym zakresie mają świadomość przekraczania pewnych granic (również samemu je przekraczając). Zastanowiło mnie to, że żadne z tych dzieci nie chciało sięgać do wspomnień. Wypierały ze swojej pamięci krzywdę, która je spotkała. Nie nazywały rzeczy po imieniu, chociaż cały czas towarzyszyło im poczucie lęku. Mówiły: „Wujek był zły”. „A dlaczego był zły?” „Bo był niedobry”. Jednak cały czas gdzieś to w nich „siedzi” i nie wiadomo, czy kiedyś się w jakiś sposób nie ujawni. Dwie wspomniane dziewczyny, po latach zaczęły walczyć tą samą bronią (przemocą seksualną). Jednak tym razem to one wybrały ofiarę.

Bywają też sytuacje, gdy dzieci bardzo małe, których w żaden sposób nie można podejrzewać o jakąkolwiek grę, też przejawiają pewne czynności seksualne. Kolejnym znanym mi przypadkiem jest chłopiec (bodajże trzyletni), który w wannie, razem ze swoją młodszą siostrą (pewnie oboje traktowali to jak dobrą zabawę), symulował seks oralny. Nie jest to wiek, w którym budzi się pożądanie, w którym o zachowaniu w jakimś zakresie decydują hormony. Prawdopodobnie dzieci te, albo były świadkami zachowań swoich rodziców, albo wspólnie z nimi oglądały filmy pornograficzne (albo jedno i drugie). Czy jest to już molestowanie seksualne? Moim zdaniem tak, chociaż zapewne nie zawsze jest to konsekwencją złej woli rodziców (często wynika z głupoty).

Rodzice biologiczni dzieci, które przebywają w naszej rodzinie zastępczej, najczęściej mają bardzo złe warunki mieszkaniowe. Wielokrotnie w jednym pokoju mieszkają nie tylko ze swoim dzieckiem, ale również z teściową, siostrą, babcią i bóg wie, kim jeszcze.
Ja też przez jakiś czas mieszkałem razem z Majką i małą Kaśką w jednym pokoju, i z teściami za ścianą.
Jak w takich warunkach sobie radzić?
Seks na strychu lub w piwnicy, raz na jakiś czas jest pewną atrakcją, jednak na co dzień jest raczej mało komfortowy … i szybko się nudzi. Pozostaje cichutki seks pod kołdrą, albo na przykład seks w plenerze. Majka zawsze miała marzenie, kochać się na wydmach. Niestety nigdy temu nie sprostałem, z prostej przyczyny … po wydmach się nie chodzi.
Ale za kilka miesięcy spędzimy noc na pustyni – więc kto wie. Niestety tego rodzaju ekscesy wymagają solidnego przygotowania logistycznego (a powiedziano nam, że terenu obozowiska opuszczać nie wolno). Piszę to z pełną świadomością (w kwestii rozpoznania terenu), bo kilka lat temu Majka zaprosiła mnie na piknik do lasu. Szliśmy w jego głąb kilka kilometrów (nawet zastanawiałem się nad pozostawianiem jakichś śladów, aby udało się wrócić do samochodu). Natrafiliśmy na przepiękną polankę. Piknik był rewelacyjny i byłby najpiękniejszym w moim
życiu … , gdyby nie pociąg, który w pewnym momencie przejechał w odległości około dziesięciu metrów od nas. Na szczęście nie zatrzymał się na semaforze.
W tej chwili jesteśmy w jakiejś mierze osobami publicznymi i pewne wybryki (żeby nie powiedzieć numerki) już nam nie przystoją. Już widzę artykuły w gazetach „Rodzina zastępcza uprawia seks w lesie”. Pewnie niejeden „szmatławiec” dodałby „ze swoimi dziećmi zastępczymi”.
Cóż, czasami znowu pozostaje „strych lub piwnica” (jako metafora, bo ani strychu, ani piwnicy nie mamy).

Wrócę jednak do rodziców biologicznych naszych dzieci zastępczych. Ilu z nich jest na tyle świadomych tego, że ich igraszki miłosne mogą mieć ogromny wpływ na życie ich dzieci?
Nie można powiedzieć: „ono jest takie małe, że niczego nie zapamięta”. Maluchy wprawdzie mają pamięć ulotną, jednak są rzeczy, które na zawsze potrafią pozostać w ich umyśle. Dziewczynka, która odeszła od nas w wieku niewiele ponad roku, opowiadała swoim nowym rodzicom (dużo później), że ciocia sadzała ją na deseczkę – czyli taką nakładkę na ubikację. Chociaż może ona jest złym przykładem, ponieważ jest wyjątkowo inteligentna. Ale nawet dużo mniej rozgarnięty chłopiec (czyli ja), pamięta kupę gruzu w mieszkaniu, do którego się przeprowadził. Miałem wówczas niespełna cztery lata i nawet moi rodzice tego nie pamiętają. Z kolei moja najstarsza córka ma nieco ciekawsze wspomnienia, mimo że miała wówczas też około czterech lat. Była późna noc, gdy brałem kąpiel. W zasadzie nie mam takiego zwyczaju, ale wiedząc, że wszyscy śpią, wszedłem do sypialni „jak mnie Pan Bóg stworzył”. Wybuch śmiechu Majki spowodował, że zrozumiałem iż coś jest nie tak. Kaśka siedziała pod stołem, ponieważ obudziła się w środku nocy i nie wiedziała co z sobą zrobić. Pamięta tą scenę do dzisiaj. Na szczęście nie pozostawiła ona traumatycznych śladów w jej umyśle.
Co pamiętają dzieci widzące seks swoich rodziców? Czy jest to już molestowanie seksualne? Czy może mieć to wpływ na ich dalsze życie?
Podejrzewam, że rodzice biologiczni przebywających u nas dzieci, w większości przypadków, takich pytań sobie nie zadają.

Chciałbym też przy okazji tego tematu, poruszyć jeszcze jeden wątek … dużo trudniejszy, o wiele bardziej złożony. Ponieważ sam nie za bardzo mogę się do niego odnieść (bo nie mam żadnych własnych doświadczeń), to przytoczę pewną dyskusję w poniższych linkach, z której zresztą zaczerpnąłem tytuł do dzisiejszego posta.


Słowem wstępu, mogę tylko powiedzieć, że tak jak nie zgadzam się z poglądami pana Tomasza Terlikowskiego, tak tutaj urósł on w moich oczach (i to bardzo). Nie sądziłem, że stać go na podjęcie tak trudnego tematu.




piątek, 2 czerwca 2017

--- Obscena

Należę do grupy mężczyzn, którzy cenią sobie spokój, chociaż ekstremalne wyzwania nie są mi zupełnie obce. Jednym z nich jest choćby wspieranie Majki w opiece nad naszymi dziećmi zastępczymi. Niektórzy patrzą na mnie z podziwem, jednak ja bardziej skłaniałbym się ku stwierdzeniu jednego z rodziców adoptujących przebywające u nas dziecko, że skoro zgodziłem się na taki hardcore, to chyba muszę być psychopatą. Być może ma rację, ale testy psychologiczne sprzed dwóch miesięcy, zaliczyłem.
W każdym razie sytuacja wygląda tak, że jak mam obejrzeć film, to wolę to zrobić w telewizji, a nie w kinie. Jak mam zjeść dobrą kolację, to lepiej w domu (nawet jak mam ją sam przygotować) niż w restauracji. Jak mam spędzić spokojne wakacje, to wybieram własny ogród, albo nasze polskie góry, niż Maroko, czy Kilimandżaro. Problem pojawia się w sytuacji, gdy chciałbym obejrzeć ciekawą sztukę w teatrze. I na tym głównie bazuje Majka, chcąc mnie wyciągnąć z domu.
Od wielu miesięcy chadzamy na przedstawienia określane wspólnym mianem „Obscena”, chociaż każda sztuka z osobna oczywiście też ma swój tytuł. Jest to dla mnie o tyle ciekawe, że jest to teatr amatorski. Grają więc w nim osoby, które na co dzień są lekarzami, nauczycielami, prawnikami, księgowymi ...  Wprawdzie teatr ten wystawia również sztuki klasyczne, typu „Moralność pani Dulskiej”, czy „Romeo i Julia”, to jednak cykl „Obscena” naprawdę mnie zaciekawił.
Są to przedstawienia dla dorosłych. W cenie biletu jest również wino (chyba na rozluźnienie atmosfery). Niestety ja zawsze „robię za kierowcę”, więc cały spektakl odbieram trzeźwym umysłem. Ale tym bardziej mogę stwierdzić, że są to bardzo ciekawe inscenizacje, dla których warto raz na jakiś czas wyrwać się z domu.
Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że aktorzy wchodzą w pewnego rodzaju interakcję z publicznością. Będąc na pierwszej sztuce w tym cyklu, siedziałem w pierwszym rzędzie. Niestety Majka ma to do siebie, że zawsze „wyrywa” do pierwszej ławki. Wydawało mi się, że jest to dla mnie problemem tylko w kościele, ponieważ wówczas nie za bardzo wiem, kiedy trzeba wstać, usiąść, czy uklęknąć. Na wszelki wypadek udaję schorowanego staruszka, wstając gdy wszyscy już dawno stoją, klękając gdy inni już zaczynają wstawać i tak dalej. Nie sądziłem, że w teatrze może być podobnie. Na pierwszym przedstawieniu (siedząc w pierwszym rzędzie) musiałem zmierzyć się z monologiem jednej (zresztą bardzo urodziwej) aktorki. Była to pewnego rodzaju wielka improwizacja o frywolnych relacjach damsko-męskich. Problem polegał na tym, że to ja stałem się ofiarą (albo wybrankiem), na której aktorka zawiesiła swój wzrok. Przez kilka minut recytowała swój tekst, patrząc mi prosto w oczy. Nie wiem, czy miała świadomość tego, że taki monolog mógł mnie zabić … bo serce waliło mi tak mocno, jak na macie podczas treningu.
Na następnych przedstawieniach byłem już mądrzejszy i dużo bardziej ostrożny, co powodowało, że siadałem w drugim, a najlepiej trzecim rzędzie (czyli ostatnim). Dużą frajdę sprawiała mi obserwacja sytuacji, gdy aktorka (lub aktor) wyciągała któregoś z widzów do tańca erotycznego, siadała komuś na kolanach, albo wypijała jego wino z kieliszka. Chociaż czasami dochodzę do wniosku, że to chyba ja jestem jakiś nienormalny, bo miejsca w pierwszym rzędzie zawsze są wypełnione po brzegi.
Jak to się jednak ma do dzieci, którymi się opiekujemy? W zasadzie nijak, chociaż gdyby spojrzeć na problem spędzania wolnego czasu przez rodziny stanowiące pogotowie rodzinne z szerszej perspektywy, to jest to już dość ciekawy temat.
Gdy wychodzę z domu razem z Majką, to musimy w jakiś sposób zapewnić opiekę przebywającym u nas dzieciom. Jest to trudne, zwłaszcza w godzinach wieczornych. A do tego (niezależnie od sytuacji), to i tak my jesteśmy za wszystko odpowiedzialni.
Tak więc, w jakimś sensie czuję się jak Agent 007. Jemu też zawsze mówiono, że w przypadku komplikacji, to nikt się do niego nie przyzna. My wiemy, że wszystko jest dozwolone (w końcu jesteśmy rodziną dla naszych dzieci zastępczych), dopóki nie wydarzy się jakaś tragedia, bo wówczas wchodzi prokurator.
Ostatnio zabraliśmy na Obscenę, Kubusia. Kaśka i Kamisia już z nami nie mieszkają. Nie pamiętam kto opiekował się wówczas naszymi dziećmi zastępczymi. Czyżby Furia?