piątek, 29 kwietnia 2016

MAJKA

W ostatnim czasie Majka skarżyła się na niskie ciśnienie (chociaż nie wiem, czy przypadkiem nie miała na myśli pogody, bo ciągle padało i nie mogła wychodzić na spacery). Tak czy inaczej , postanowiłem że jej pomogę, pisząc dzisiejszy artykuł. Sądzę, że już samo przeczytanie tytułu tego posta sprawi, że ciśnienie jej podskoczy i poczuje się lepiej. Jednak aby nie przeholować w drugą stronę, od razu zaznaczę, że żadnych pikantnych szczegółów z naszego życia nie będzie. W końcu cały opis musi się wkomponować w tematykę tego bloga, czyli przynajmniej w większości dotyczyć dzieci i naszej pracy jako rodziny zastępczej.

Majka od czasu jak sięgam pamięcią była „zarażona miłością do dzieci”. Prawdę mówiąc nie wiem, kto ją tym zaraził (bo chyba taka cecha nie jest przekazywana genetycznie), ani też na jakiej zasadzie poszukiwała sobie faceta na dalsze lata życia. W początkowej fazie naszej znajomości, temat „dzieci” praktycznie się nie pojawiał. Dopiero gdy na dobre zaczęło między nami iskrzyć, zaczęła testować mój pogląd na życie w tej kwestii. Pomimo tego, że na którymś etapie naszego związku stwierdziła (w swoim umyśle), że jednak się nadaję na kogoś kto podtrzyma gatunek (bo może niekoniecznie piękny, to chociaż odpowiedzialny), to prawdę mówiąc nie pamiętam czy też miałem już wówczas jakieś „ciągoty” do dzieci, czy też to ona mnie tym po prostu zaraziła w późniejszym okresie. Ta druga opcja, z jednej strony jest przerażająca (bo sugeruje w pewien sposób nieuchronność losu – co z kolei jest radykalną postacią wiary w przeznaczenie), ale z drugiej strony jest dowodem na istnienie szczególnej nici porozumienia pomiędzy osobami będącymi w związku. Wprawdzie nie ja to wymyśliłem, ale (patrząc z perspektywy prawie trzydziestoletniego bycia z Majką) mogę potwierdzić, że osoby przebywające z sobą, się do siebie upodabniają. Wydaję mi się, że z biegiem lat coraz bardziej zaczynamy siebie naśladować. I nie chodzi tu tylko o pewną mimikę, gesty, czy też sposób wypowiadania się, ale również zaczynamy podobnie myśleć, mieć wspólne marzenia, podobnie postrzegamy życie i otaczający nas świat. Mamy też wspólne powiedzonka, żarty, które na dobrą sprawę tylko nas śmieszą i tylko my je rozumiemy. Nawet nasze dzieci czasami patrzą na nas jak na wariatów, ale chyba im to za bardzo nie przeszkadza.
Znamy się z Majką już tak dobrze, że doskonale wiemy, jaka będzie reakcja drugiej osoby na daną sytuację. Tak więc, jeżeli chcemy się gdzieś z kimś umówić na spotkanie, to nie potrzebujemy akceptacji drugiej strony. Dawniej Majka bacznie zwracała uwagę na to, czy słucham tego, o czym do mnie mówi. Nawet udało mi się przez to nabyć umiejętność, polegającą na tym, że podświadomie zapamiętywałem ostatnie wypowiedziane przez nią zdanie. Dzięki temu, gdy nieoczekiwanie zadała jakieś pytanie, to przynajmniej mniej więcej wiedziałem do czego mam się odnieść. Z biegiem lat stawała się coraz bardziej tolerancyjna i nawet jak zdarzyło mi się przysnąć, gdy o czymś opowiadała, to nie miewaliśmy „cichych dni”. Chociaż chyba byłaby to większa kara dla niej, ponieważ Majka jest skrajną ekstrawertyczką i nie potrafi wytrzymać bez mówienia. Ja z kolei jestem introwertykiem, zupełnie na drugim końcu skali – sam nie wiem jak taki związek miał szansę na przetrwanie. A może właśnie o takie skrajności chodzi?
Zauważyłem też, że nasz pies (Furia), też w pewien sposób się do nas upodobnił. Jest bardzo opiekuńczy w stosunku do dzieci, opanowany, szczeka tylko wówczas, gdy sytuacja tego wymaga. Nie wiem tylko dlaczego tak bardzo szaleje z radości, gdy przychodzą do nas goście … tą cechę chyba ma po Majce.

Ale wracając do naszych młodzieńczych lat. Wówczas podrywałem Majkę na różyczkę, albo na lody w kawiarni lub spacer po ogrodzie zoologicznym. Nie mogę narzekać, w końcu przyniosło to odpowiedni skutek.
W tej chwili śpię w jednym pokoju z Chapickiem i Smerfetką, więc mogę zaobserwować, jak w dzisiejszych czasach robi to młodzież. Gdy się obudzą (niestety czasami już przed szóstą) a ja jeszcze dosypiam, to Chapic odstawia „popisówkę”. Czaruje Smerfetkę jak może: robi „pa-pa”, bije jej „brawo-brawo”, mówi „brum-brum”, ejo-ejo”, „chał-chał”. Smerfetka w tym momencie kwiczy z radości.
Gdybym te kilkadziesiąt lat temu wiedział, że wystarczy po prostu zaszczekać … to zaoszczędziłbym sporo pieniędzy.

Niedawno byłem z Majką w teatrze na sztuce „Seks dla opornych”. Już dokładnie nie pamiętam, czy to ja ją zaprosiłem, a ona zapłaciła za bilety, czy też było zupełnie odwrotnie. Wersja, że to ja wziąłem na siebie całe przedsięwzięcie, jest raczej mało prawdopodobna, więc pewnie było to tak, że powiedziała „idziemy do teatru” - zatem „wskoczyłem” w garnitur i poszedłem.
Świetne przedstawienie. W moim odczuciu, była to taka uwspółcześniona „Moralność pani Dulskiej” w wersji amerykańskiej. Wprawdzie czas, miejsce i akcja nijak się mają do sztuki Zapolskiej, to jednak takie skojarzenia były coraz silniejsze wraz z każdą chwilą trwania przedstawienia. Być może sztuka ta byłaby tanią farsą, gdyby nie obsada. W zasadzie było tylko dwoje aktorów, Maria Pakulnis i Mirosław Kropielnicki (czyli Alice i Henry – małżeństwo z 25 letnim stażem, trójką dorosłych dzieci i jak niektórzy mówią „ustawionych w życiu”). Z każdym wybuchem śmiechu zaczynałem sobie coraz bardziej uzmysławiać, że w zasadzie to śmieję się sam z siebie (no i z Majki oczywiście też). Różnica polegała tylko na tym, że Dulski chodził wokół stołu, Henry wokół łóżka, a ja chadzam dookoła kominka. Jednak w moim przypadku, chodzę zawsze z którymś z naszych „smerfów” na ręce i ze śpiewem na ustach. Myślę więc, że metoda, którą zaproponowała Majka na czas, gdy małżonkowie zaczynają odczuwać syndrom opuszczonego gniazda – ma sens. Ona nie gdera, ja nie narzekam, że coś mnie boli – po prostu nie ma na to czasu.

Na koniec napiszę jeszcze, że kiedyś (na samym początku), Majka była dla mnie taką Sandy z piosenki Travolty, albo dziewczyną z „Don't cry” Guns N' Roses (bo podobno to nie są słowa jego do niej, tylko na odwrót). Jednak teraz najbardziej mogę ją przyrównać do Lucy z utworu Beatlesów. Istnieje hipoteza, że w tej piosence chodzi o LSD (chociaż Lennon nigdy tego nie potwierdził). Ale nawet taka interpretacja, że jest narkotykiem mojego życia, jest jak najbardziej na miejscu. 

Zastanawiałem się, jak w krótkim zdaniu podsumować Majkę i nic mądrego mi do głowy nie przychodziło. Zupełnie w innym celu wszedłem do pokoju naszej córki i przypomniała mi się sentencja, którą wielokrotnie czytałem (bo jest wypisana u niej na ścianie):
„Przyjaciel to ktoś, kto daje ci totalną swobodę bycia sobą”. I to jest właśnie to zdanie, którego szukałem na zakończenie tego artykułu.



niedziela, 24 kwietnia 2016

--- Uczucia rodziców zastępczych


Kilka tygodni temu, pod jednym z postów pojawił się komentarz dotyczący zarówno naszych uczuć i doznań towarzyszących głównie rozstaniom z dziećmi (dla których jesteśmy rodzicami zastępczymi), jak również tego, w jaki sposób radzimy sobie z nimi na co dzień (również biorąc pod uwagę aspekt emocjonalny). Pytanie wyszło też trochę poza ramy mojej wiedzy, ponieważ dotyczyło uczuć innych rodzin zastępczych. Domyślam się, że chodziło o rodziny (czasami zastępcze, czasami adopcyjne), do których trafiają dzieci z naszego pogotowia rodzinnego. Tutaj mogę mówić tylko o moich ewentualnych odczuciach, a te niejako z definicji są subiektywne.

Zanim przejdę do rozważań na temat naszych uczuć, zacytuję ten fragment komentarza:



Zastanawiasz się co czują rodzice, którym odebrano ich dzieci.
A mnie nurtuje pytanie, co wy czujecie, gdy dzieci od was odchodzą?Jak się na to przygotowujecie i jakie są różnice w wychowywaniu i opiekowaniu się dziećmi zastępczymi i własnymi? A może wiesz jak do tego podchodzą inne rodziny zastępcze, w których dzieci przebywają latami?
GALL”


Zacznę może od sytuacji, w której dowiadujemy się, że w krótkim czasie pojawi się w naszej rodzinie nowy jej członek.
Majka jest zawsze bardzo podekscytowana, zaczyna rozważać rozmaite scenariusze. Próbuje się przygotować na wizytę dzieci poprzez robienie porządków, pranie. Przemeblowuje w głowie cały dom, próbując znaleźć najlepszy wariant – głównie w kwestii, kto z kim w jakim pokoju będzie spał. Ja staram się do tego podchodzić dużo spokojniej, żeby nie powiedzieć, że bagatelizuję problem. Jak maluch stanie w progu, to będę myślał. Już wielokrotnie zdarzały nam się sytuacje, że mieliśmy przyjąć jakieś dziecko i nic z tego nie wyszło (bo albo poszło do innej rodziny zastępczej, albo sąd zdecydował o pozostaniu w rodzinie biologicznej, albo z powodu bardzo silnego upośledzenia, zostało od razu umieszczone w placówce – niestety również tak bywa, albo wybrano opcję, żeby nie rozdzielać kilkoro rodzeństwa i rozsądniejszym rozwiązaniem było umieszczenie wszystkich w domu dziecka … możliwości jest mnóstwo, a pozytywną rzeczą w mojej ocenie jest to, że nie ma schematów, każde umieszczenie dziecka w opiece zastępczej jest rozpatrywane indywidualnie).

Właśnie spodziewamy się w najbliższych dniach nowych lokatorów. Majka już od kilku dni każe mi skręcać łóżeczka. Udaję, że jestem bardzo zajęty i przeciągam tą pracę do czasu, aż będę miał decyzję sądu. Bo jak już je skręcę, a dzieci nie przyjdą, to znowu będę musiał je rozkręcać.

Trochę to nasze bycie pogotowiem rodzinnym przypomina oczekiwanie na narodziny własnego dziecka (tylko czasowo jest krócej – „nasza ciąża” czasami trwa tylko kilka godzin).
Dzieci, które zostają umieszczane w naszej rodzinie, najczęściej odbieramy sami. Prawdę mówiąc, tylko w przypadku dwóch dziewczynek, zostały nam one przywiezione przez policję.
Zdarza się, że odbieram dzieci razem z żoną (zwłaszcza, gdy nie zabieramy ich ze szpitala). Już w samochodzie widzę, że nawiązuje się między nimi (Majką i dzieckiem) jakaś nić porozumienia. Przynajmniej Maja jest oczarowana każdym maluszkiem. Co to jest? Instynkt macierzyński?
Tak myślałem do niedawna, kiedy to dowiedziałem się, że coś takiego jak instynkt macierzyński nie istnieje. Istnieje tylko instynkt opiekuńczy, chociaż uważałem, że on dotyczy głównie mnie. Rzadko kiedy biorę coś na wiarę, bez chociażby pobieżnej weryfikacji. Jednak sprawdziłem … instynkt macierzyński faktycznie nie istnieje. Przy okazji dowiedziałem się, że nie istnieje też instynkt samozachowawczy. Tutaj to może nawet bym się zgodził, ponieważ jestem tego najlepszym przykładem. Czasami sam się zastanawiam, jak to możliwe, że dałem się namówić na zostanie pogotowiem rodzinnym, a co najciekawsze, że nawet mnie to „kręci”.
Ale wracając do instynktu macierzyńskiego. Skoro go nie ma, to znaczy, że emocje, które rządzą zachowaniem Majki, nie zostały jeszcze odkryte. Ja jednak do wszystkiego podchodzę ze stoickim spokojem. Naukowcy mają to do siebie, że dzisiaj ogłaszają, że coś jest, jutro że nie ma, pojutrze że znowu jest. Cieszę się, że moja żona ma taki charakter, iż kocha wszystkie dzieci (niezależnie od tego jakie instynkty nią targają).

Jednak rozpatrując sprawę zupełnie poważnie, to daleki jestem od stwierdzenia, że miłość jest lekarstwem, które uleczy każde dziecko znajdujące się w rodzinie zastępczej albo adopcyjnej. Wkraczam tutaj trochę w rozważania dotyczące tematów, które znam z relacji innych osób. Czasami bywa, że nowi rodzice nie potrafią pokochać dziecka z pewnymi dysfunkcjami. Z pozoru są fantastyczni, dają z siebie wszystko co mogą. Jednak gdzieś występuje jakaś bariera, która może być doskonale wyczuwana przez dziecko. I to wcale nie zmienia faktu, że rodzice ci, są rewelacyjni … ale nie dla tego konkretnego dziecka. Podobno zdarzają się przypadki, że ośrodki adopcyjne nie przekazują rodzicom adopcyjnym od razu pełnej wiedzy na temat stanu zdrowia dziecka, licząc na to, że jak zobaczą to dziecko, to nastąpi miłość od pierwszego wejrzenia. Gdy stykam się z takimi relacjami, to myślę sobie: „jak tak można”. Jednak jak sam zastanowię się nad sobą, to też muszę trochę uderzyć się w piersi. Wielokrotnie opisywałem już postać Chapicka, który ma podejrzenie zespołu FAS. Świadomie nie zdiagnozowaliśmy chłopca pod tym kątem, uznając że niewiele trzeba, aby zostało stwierdzone: „tak ma FAS”. Na dobrą sprawę w jego przypadku wystarczyłoby, że wiadomo, iż mama piła w ciąży, chłopiec ma niską masę i jest lekko opóźniony w stosunku do rówieśników. Diagnoza FAS ma za zadanie uświadomienie problemu, uzmysłowienie sobie tego, że dziecko potrzebuje pomocy i nie można mieć w stosunku do niego jakichś nierealnych oczekiwań. Nie określa jednak jakie dziecko ma zaburzenia, do jakich specjalistów należy się udać, a tym bardziej nawet w ogólnym zarysie nie wypowiada się na temat przyszłości. Prawda jest taka, że nie każde dziecko z FAS jest upośledzone umysłowo, nie każde musi postępować w swoim życiu nieodpowiedzialnie, czy nawet zejść na „złą drogę”. Również stopień opóźnienia rozwojowego może być bardzo różny.
Jednak „łatka FAS” zamyka w większości przypadków przed takim dzieckiem drogę do adopcji (przynajmniej w kraju). My zrobiliśmy chłopcu liczne badania, wskazując zarówno jego dobre strony, jak też sfery wymagające interwencji specjalistów. Nie nazwaliśmy tylko tego po imieniu, cały czas posługując się terminem: „podejrzenie zespołu FAS”.
Czy mam z tym problem? Pewnie biorąc pod uwagę fakt, że poświęciłem tej kwestii sporo zdań, to chyba mam. Jednak absolutnie nie żałuję decyzji, którą podjęliśmy. Chłopiec znalazł kochających rodziców (w pełni świadomych wszelkich zaburzeń) a jego stan psychofizyczny daje nadzieję, że będzie zupełnie normalnym człowiekiem. I pomyśleć, że były już przymiarki do tego, aby szukać dla niego miejsca w domu pomocy społecznej.
Oczywiście nie zmienia to faktu, że ośrodki adopcyjne powinny „na dzień dobry” przekazywać wszelką dostępną wiedzę na temat dziecka. A z kolei przyszli rodzice adopcyjni może powinni być bardziej asertywni. Wiem, że łatwo oceniać, ale może lepiej czasami powiedzieć, że to dziecko nie jest dla mnie (nawet po kilku spotkaniach z nim), niż brnąć wbrew sobie w twierdzeniu, że wystarczy tylko miłość i trochę czasu.

No tak, ale jak to się ma do tematu uczuć, którymi darzymy dzieci będące w naszej rodzinie zastępczej?
Przykład Chapicka pokazuje, że nasze działanie zmierza do znalezienia dla naszych dzieci jak najlepszych rodzin. Czy to nie jest miłość?
Przecież każda mama (a przynajmniej tata) pragnie, aby dziecko znalazło fajną żonę (lub męża) i założyło szczęśliwą rodzinę. My, jako rodzina zastępcza, różnimy się od przeciętnej rodziny tym, że nasze dzieci znajdują swoją nową rodzinę w o wiele krótszym czasie. Nie zmienia to jednak intensywności uczuć, którymi w tym czasie się darzymy.
Rozstania są oczywiście trudne, jednak świadomość tego, co czeka te dzieci dalej, sprawia że nie ponosimy większego uszczerbku na naszym zdrowiu psychicznym. W końcu taki jest nasz cel, a dzieci dużo wcześniej są zaznajamiane z nowymi rodzicami. Tak więc z ich strony też nie dochodzi do jakichś dramatów, czy też urazów psychicznych. W przypadku Chapicka mieliśmy pewien problem, ponieważ wizyt rodziców adopcyjnych nie było zbyt wiele. W końcu mieszkając we Włoszech, trudno wpadać do nas często w odwiedziny. Jednak tutaj staraliśmy się zastosować nieco inną metodę, która jak nam się wydaje, przyniesie odpowiedni skutek. Cały proces opiszę w ostatniej części historii Chapicka, co nastąpi już niedługo.

Reasumując cały mój wywód dotyczący naszych uczuć i przywiązania do naszych dzieci zastępczych, mogę powiedzieć krótko, że w tej materii nie różnicujemy ich w porównaniu z naszymi dziećmi biologicznymi. Pewnie, że jedne dzieci darzy się większym uczuciem, a inne mniejszym. Nie wykluczam też sytuacji, że pojawi się kiedyś w naszej rodzinie dziecko, które będzie trudno pokochać. Znamienne jest też to, że różni członkowie naszej rodziny w różny sposób postrzegają nasze dzieci zastępcze. Mnie na przykład kiedyś ujął za serce chłopiec, który był z nami tylko niecałe trzy miesiące (myślę o Filemonie), chociaż nie zrobił większego wrażenia ani na Majce, ani na naszych córkach. Z kolei Smerfetkę (ulubienicę Majki), akurat ja nie darzę tak wielką sympatią (jak choćby Filemona) – być może dlatego, że potrafi używać bardzo wysokich dźwięków, czym lubi się chwalić również w środku nocy.
W przypadku rodzin zastępczych, a zwłaszcza tych o charakterze pogotowia rodzinnego, ważna jest świadomość tymczasowości. Nie wyklucza to w żaden sposób zaangażowania emocjonalnego, chociaż nie wszystkie osoby mogą to zrozumieć. Nawet w czasie naszego szkolenia dla rodziców zastępczych, Majka starała się wytłumaczyć innym jego uczestnikom, co czujemy, jak próbujemy połączyć ogień i wodę (czyli uczucia i rozstania). Wydaje mi się, że dla wielu osób jest to niewykonalne... Od czego to zależy? Od osobowości? Może... A może od ustalenia pewnych reguł na samym początku i konsekwentnym dążeniu do celu bycia rodzicem zastępczym, czyli przekazaniu dziecka do adopcji lub powrocie do rodziny biologicznej. Dla niektórych rodzin zastępczych, ta teoria staje się nie do przyjęcia w momencie gdy dochodzi do przekazania dziecka innej rodzinie. Nie ma problemu, gdy tacy rodzice, sami decydują się zaadoptować dziecko, gorzej gdy zaczyna się „walczyć z wiatrakami”, próbując zmobilizować kogo tylko się da, aby udowodnić, że najlepszym rozwiązaniem dla dziecka jest dalsze pozostanie w ich rodzinie zastępczej.
Nas, przed rozstaniem z dziećmi, bardziej martwi fakt, że mogą kiedyś pojawić się nowi rodzice, którzy w naszej ocenie nie będą stanowić z dzieckiem zgranego zespołu. Niby nie będziemy mieli im nic do zarzucenia, ale będzie widać, że między nimi a dzieckiem coś nie „iskrzy”. Jak do tej pory, takiego przypadku nie mieliśmy. Wszyscy dotychczasowi rodzice, do których odchodziły nasze dzieci są wspaniali. Co jakiś czas przesyłają nam jakieś zdjęcie, a nawet się spotykamy. Bardzo nas to cieszy, chociaż najważniejsza jest świadomość, że dzieci są szczęśliwe.
My jako rodzice jesteśmy spełnieni (w końcu mamy trzy własne córki). Być może w tym tkwi klucz do sukcesu - nie chcemy dzieci dla siebie.
Osobiście, bycie pogotowiem rodzinnym traktuję, jako pewnego rodzaju przygodę, która z jednej strony daje mi zadowolenie i satysfakcję, jednak z drugiej uświadamia mi, że niektórych takie podejście do sprawy może w pewien sposób irytować. Być może rodzicielstwo zastępcze należałoby traktować jako pewnego rodzaju misję. Wielu uważa, że jest to ogromne poświęcenie. Pewnie coś w tym jest, w końcu poświęciłem spędzanie nocy w sypialni z Majką, na rzecz spania w pokoju z maluchami (jednej osobie trudno byłoby ogarnąć nocne życie dzieci w różnym wieku). Pewnie, że czasami nie jest łatwo, jednak tak czy inaczej najważniejsze jest realizowanie własnych marzeń, przekładających się na poczucie szczęścia. W naszym przypadku marzenia są Majki, za to szczęście obopólne.

Skoro już w pewien sposób odniosłem się do własnych uczuć, jak też uczuć innych rodziców zastępczych, to spróbuję też napisać coś o uczuciach rodziców, którym te dzieci są zabierane.
Nie ulega wątpliwości, że nie ma bezpodstawnych umieszczeń dzieci w rodzinach zastępczych. Oczywiście nie śmiem twierdzić, że taki precedens nigdy i nigdzie nie miał miejsca, jednak traktowałbym go w kategorii wyjątku potwierdzającego regułę. Odbieranie dzieci „z biedy”, też można włożyć między bajki (zwłaszcza w kontekście nowej ustawy, nazywającej rzeczy po imieniu).
Nie uprawnia to jednak do twierdzenia, że rodzice tych dzieci są nieczuli. Myślę, że są miotani sprzecznymi emocjami. Wrócę może do przytoczonego na początku tego artykułu, instynktu opiekuńczego. Jest to coś, co powoduje, że rodzice, którym odebrano dzieci, czują pewien dyskomfort. Uważają, że powinni opiekować się własnymi dziećmi (i wielokrotnie na swój sposób je kochają), ale czują jakąś niemoc, aby uporządkować swoje życie. W większości przypadków przyczyną jest brak wsparcia ze strony najbliższych. Pamiętam jak wiele lat temu schodziłem w górach do schroniska, brnąc po pas w śniegu. Wówczas też czułem niemoc. Jednak ja widziałem cel. Rodzice naszych dzieci często tego celu nie widzą. Walczą o swoje dzieci, bo uważają, że tak trzeba, ale nie mają żadnego planu działania, ani wizji tego, co by zrobili gdyby jednak dzieci do nich wróciły. Gdy sąd odbierze im prawa rodzicielskie, czują ulgę. Ja ich za to nie potępiam. Być może z tymi rodzinami powinien pracować psycholog, który wskaże również alternatywę w postaci zrzeczenia się praw rodzicielskich. Obawiam się jednak, że w myśl zasady, że priorytetem jest powrót dziecka do rodziny biologicznej, takie rozmowy z psychologiem mogłyby zostać odebrane jako nakłanianie „do złego”.

Jeżeli ktoś chciałby prześledzić dyskusję w bardzo zbliżonym temacie (a być może nawet wziąć w niej udział), to zapraszam na poniższą stronę:


Zdecydowałem też, że będę nadawał konkretne tytuły poszczególnym postom (a nie jak dotychczas „opinie, pytania, odpowiedzi”), ponieważ sam się gubię w tym co już kiedyś napisałem. Jeżeli więc jakiś wątek z tego artykułu już kiedyś poruszałem, to bardzo przepraszam. 

sobota, 16 kwietnia 2016

"PARSZYWA DWUNASTKA" cz.5

Wprawdzie dzisiaj przymierzałem się do opisania pewnych moich refleksji związanych z uczuciami łączącymi nas z naszymi dziećmi zastępczymi oraz odczuciami towarzyszącymi rozstaniom z nimi, to jednak dokończę opis naszego doborowego zespołu dwunastu dzieciaczków. Do wspomnianego tematu przymierzam się od dwóch tygodni, gdy jedna z osób swoim pytaniem w komentarzu, podsunęła mi tą myśl. Jednak jeszcze tydzień poczekam, ponieważ na jednym z forum dla rodziców zastępczych pojawił się wątek muskający ten temat. Być może będę miał nieco więcej danych do rozważań.
Tak więc dzisiaj zakończę opis naszej dwunastki wspaniałych. Były to nasze pierwsze dzieci, dla których staraliśmy się na jakiś czas zostać rodzicami. Czy nam się to udało? Mam taką nadzieję, chociaż nie wszystkie historie kończyły się szczęśliwie.

SMERFETKA
Dziewczynka jest pewnym ewenementem wśród przedstawianych dzieci - jej historia jeszcze się tutaj nie pojawiła. Były tylko pewne wzmianki dotyczące jej zachowań, a czasami tylko napomknięcie tego imienia. Szczegółowy opis jej pobytu w naszym pogotowiu rodzinnym jeszcze się tutaj znajdzie, jednak na tą chwilę jej dzieje mogą się zakończyć na wiele sposobów.
Aktualnie mama biologiczna wystąpiła do sądu z wnioskiem o przyznanie jej pełnomocnika, który będzie bronił jej praw w procesie, w którym chce wykazać, że zasługuje na to, aby dziewczynka do niej wróciła (chociaż słowo „wróciła”, jest trochę na wyrost - Smerfetka w drugiej dobie życia, była już w naszej rodzinie). W każdym razie sąd przychylił się do prośby mamy dziewczynki. Jeżeli osoba starająca się o adwokata z urzędu wykaże, że sama nie jest w stanie ponieść kosztów wynagrodzenia profesjonalnego pełnomocnika, a sąd uzna, że wyznaczenie takiej osoby jest zasadne, to sytuacja kończy się tak jak w naszym przypadku. Z jednej strony jest to bardzo pozytywne, ponieważ oznacza, że każdy obywatel może otrzymać pomoc prawną, lecz w przypadku Smerfetki prawdopodobnie oznacza to odwleczenie problemu w czasie. Prawdopodobnie wszystko i tak skończy się odebraniem mamie praw rodzicielskich (im dłużej jestem rodziną zastępczą, tym coraz bardziej przestaję wierzyć w cuda), ponieważ poza dobrymi chęciami nic nie zmienia w swoim życiu. Jednak adwokat pewnie wykorzysta wszystkie możliwe akty prawne, sprawa będzie odraczana tak długo jak to będzie możliwe.
Niestety dziewczynka ma już rok, co oznacza, że więzi z naszą rodziną są coraz silniejsze.
Od niedawna mamy pod opieką kilkumiesięcznego chłopca. Wielokrotnie już zdarzało się, że przychodził do nas kolejny maluszek i był całkiem dobrze przyjmowany przez dotychczasowe dzieci. Nawet Chapic (który jeszcze przez kilka tygodni będzie z nami) nie ma większego problemu z nowym członkiem rodziny. Podchodzi do chłopca, robi mu „aja-aja” i dalej biegnie coś psocić.
Smerfetka niestety jest bardzo zazdrosna. Jeżeli Majka jest w pobliżu, to nie opuszcza jej na krok. Nawet to mało powiedziane. Grzeczna jest tylko wówczas, gdy znajduje się u Majki na rękach. Nawet ja z powietrznymi akrobacjami, przestałem być dla niej atrakcyjny. Mimo braku objawów choroby, zagorączkowała. Od dwóch dni chrypi (pewnie dlatego, że prawie bez przerwy wrzeszczy), krócej śpi, gorzej je. Niestety jest to dla niej trudny okres, mimo że wszystkie bliskie jej od urodzenia osoby zawsze są w pobliżu. Zaczęliśmy trochę się obawiać jak przebiegnie proces przechodzenia do nowej rodziny (niezależnie od tego kim ona będzie).
A mogło być tak pięknie … Jeszcze kilka tygodni temu Smerfetka lubiła każdego, kto chciał spędzić z nią jakąś chwilę. Niestety sąd nie wyznaczał terminu rozprawy, bo miał problemy z ustaleniem miejsca zamieszkania mamy – ta po prostu nie mieszkała nigdzie. Jeszcze nam się nie zdarzyło, aby po rocznym pobycie dziecka w naszej rodzinie, nie odbyła się żadna rozprawa w jego sprawie. Ale być może jeszcze wiele razy będziemy się dziwić różnymi przypadkami. W końcu za nami dopiero pierwsza dwunastka wspaniałych.

IMPRESJA
Dziewczynka jest kolejnym wyjątkiem. Należała do naszej rodziny tylko przez kilkanaście dni. Nawet nie miałem okazji jej zobaczyć, pogłaskać … Cały czas wierzyłem, że Impresja któregoś dnia wyjdzie ze szpitala i będziemy mogli ją powitać w naszym domu.
Szpital opuściła, chociaż nie tak jak tego chcieliśmy (mimo, że taka myśl czasami budziła w nas niepokój).
Jednak patrząc z perspektywy czasu, uważam że jej śmierć była dobrem. Przynajmniej dla dziewczynki. Majka spędziła z Impresją wiele godzin w jej ostatnich chwilach istnienia na tym świecie. Zrobiła chyba wszystko co mogła zrobić. Nawet ściągnęła księdza, aby ją ochrzcił. Chciała też, aby dokonał namaszczenia chorych, czego jak się okazało nie wykonuje się u malutkich dzieci. No to w zamian za to, ją wybierzmowała. Dobrze, że na tym skończyła. W końcu jest jeszcze parę innych sakramentów świętych.
Prawdę mówiąc było to trochę „nielegalne”. Takie działanie musi być potwierdzone zgodą rodziców lub opiekunów prawnych. Jednak ponieważ z mamą dziewczynki nie było kontaktu, Maja wzięła na siebie ewentualne konsekwencje podjętej decyzji.
Zresztą poszła dużo dalej, stając się „szarą eminencją” kontrolującą wszystko niejako z ukrycia. Upewniła się, czy rodzina odebrała ciało Impresji, odnalazła księdza, który dokonał pogrzebu, zawiozła mu akt chrztu i bierzmowania – porozmawiała.
Jak do tej pory mamy kontakt ze wszystkimi byłymi naszymi dziećmi zastępczymi i w większości przypadków co jakiś czas się odwiedzamy. Być może Impresja będzie dzieckiem, które będziemy odwiedzać najdłużej.



niedziela, 10 kwietnia 2016

"PARSZYWA DWUNASTKA" cz.4

W planach miałem napisanie „trylogii o parszywej dwunastce”, a zostały mi jeszcze do przedstawienia losy czwórki dzieci. Chyba więc będzie to „pięcioksiąg”.
Tydzień temu odwiedziliśmy dwójkę chłopców, którzy wprawdzie nie są rodzeństwem, ale mieszkają w tej samej miejscowości, chociaż w różnych rodzinach. Oczywiście myślę o dzieciach, które przez jakiś czas przebywały razem z nami.

LUZAK
Chłopiec będąc u nas, zaprzyjaźnił się z Klarą i Bastionem (rodzicami zastępczymi, u których spędził ostatnie wakacje). Nowi rodzice już na etapie zaznajamiania się z dzieckiem (zanim zabrali go do siebie na czas naszego urlopu) nie ukrywali, że najchętniej by go adoptowali. Wspólnie spędzony miesiąc, jeszcze bardziej utwierdził ich w tym przekonaniu. Odwiedzali nas po wakacjach prawie co tydzień. Wystąpili też do sądu z wnioskiem o ustanowienie ich rodziną zastępczą (oczywiście za zgodą PCPR-u i z pełnym naszym poparciem, jako pogotowia rodzinnego). Początkowo chłopiec został urlopowany, a po jakimś czasie miał już status dziecka przebywającego w rodzinie zastępczej Klary i Bastiona. Mama biologiczna wprawdzie odwiedzała Luzaka, jednak o wiele rzadziej niż u nas i do tego nieregularnie. Niedawno odbyła się kolejna rozprawa w sądzie, który miał ocenić postępy mamy biologicznej, ponieważ ta, cały czas podtrzymywała chęć odzyskania dziecka.
Biorąc pod uwagę sporadyczną (ale jednak) aktywność mamy, raczej wszyscy zakładali, że sprawa zostanie odroczona na kilka kolejnych miesięcy. Jej sytuacja niewiele się zmieniła, a wręcz pogorszyła. Nadal nie miała pracy (chociaż problemem nie było jej znalezienie, lecz chęć jej utrzymana), wróciła do „toksycznych” rodziców, poznała nowego partnera. Badanie psychologiczne jej predyspozycji do sprawowania opieki rodzicielskiej też wypadło fatalnie. Jednak dla wielu sądów, nawet taki stan rzeczy nie jest przesłanką do odebrania praw rodzicielskich. Kierują się zasadą, że jeżeli istnieje jakiekolwiek zainteresowanie dzieckiem przez rodziców, to należy dawać im kolejne szanse.
Dlatego też wszyscy byliśmy zaskoczeni podjętą decyzją. Sąd odebrał prawa rodzicielskie mamie biologicznej, czego następstwem będzie skierowanie Luzaka do ośrodka adopcyjnego. Dotychczasowi rodzice zastępczy mają prawo ubiegać się o przysposobienie chłopca (czyli o adopcję). Wprawdzie nie istnieje konkretny akt prawny (o ile mi wiadomo), który dawałby pewność rodzicom zastępczym, jednak w praktyce nie zdarzają się sytuacje, aby dziecko nie zostało adoptowane przez rodziców zastępczych (jeżeli ci wyrażają taką wolę). Brane jest pod uwagę szeroko rozumiane dobro dziecka, a przede wszystkim silne więzi z rodzicami zastępczymi.
Niestety taka sytuacja, czyli adopcja poprzez pierwotne pozostanie rodziną zastępczą, nie jest mile widziana przez ośrodki adopcyjne. Z jednej strony je rozumiem, w końcu dbają o interesy rodziców adopcyjnych ustawionych w długiej kolejce. Jednak droga, którą wybrali Klara i Bastion nie jest łatwa, przede wszystkim pod względem emocjonalnym. Zawsze istnieje możliwość (i wielokrotnie tak się zdarza), że dziecko przebywające w rodzinie zastępczej, wraca do rodziców biologicznych. Nawet teraz, gdy nowi rodzice Luzaka są już prawie na mecie, to jeszcze nie mogą „odgwizdać” zwycięstwa. Wprawdzie byłby to precedens (gdyby chłopiec nie został ich dzieckiem adopcyjnym), ale pewien element niepewności cały czas pozostaje.
Jednak dla nas ważne jest to, że Luzak znalazł się w kochającej rodzinie. Od ponad pół roku byliśmy całym sercem po stronie Klary i Bastiona. Wiemy, że decyzja, którą podjęli nie była łatwa, zresztą tak samo jak te kilka miesięcy niepewności.

Trochę się rozpisałem na temat prozy życia rodzica zastępczego, pomijając nasze spotkanie z chłopcem. Niestety Luzak był trochę „zasmarkany”. Było to konsekwencją ostatniego spotkania się z mamą biologiczną, która na wizytę na placu zabaw, spóźniła się czterdzieści minut.
Klara ma zbyt dobre serce. Majka pewnie odczekałaby „kwadrans akademicki” i wróciła do domu. Ja byłbym jeszcze mniej litościwy (w tym konkretnym przypadku). Wprawdzie zdarzają się rodzice biologiczni, których historia ujmuje mnie za serce i nawet byłbym skłonny zrobić wiele, aby dziecko do nich wróciło, to jednak mama Luzaka do takich nie należała. Była wyniosła i arogancka. Na szczęście możemy wszyscy powiedzieć: „była”.
Chłopiec mimo kiepskiego samopoczucia, jednak w końcu się „rozkręcił”. Trochę się pobawiliśmy, chociaż spotkanie było zdominowane rozmowami dotyczącymi rozprawy, której wynik wówczas nie był jeszcze znany.

Niestety ten opis mi nie wyszedł. Albo może powiem inaczej – jest adekwatny do atmosfery panującej podczas ostatniego naszego spotkania. Chyba nie potrafię sobie wyobrazić, jakimi emocjami targani są tacy rodzice jak Klara i Bastion. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy i że wówczas jedynym tematem będzie tylko i wyłącznie Luzak. Droga do adopcji poprzez pozostanie rodziną zastępczą jest bardzo trudna. W pewien sposób podziwiam takich ludzi, bo sam chyba bym się na to nie odważył.
Skoro więc w powyższym opisie w większości skupiłem się na sprawach natury technicznej, to dodam do tego jeszcze jedną rzecz. Niedawna nowelizacja ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej spowodowała, że pojawiło się nowe (popierane przez środowisko rodzin zastępczych) sformułowanie.
Jest to art.47 poz.7:
"W przypadku nieprzekazania do sądu w terminie 18 miesięcy od dnia umieszczenia dziecka w pieczy zastępczej informacji, o której mowa w ust. 6, organizator rodzinnej pieczy zastępczej składa do właściwego sądu wniosek wraz z uzasadnieniem o wszczęcie z urzędu postępowania o wydanie zarządzeń wobec dziecka celem uregulowania jego sytuacji prawnej. Do wniosku organizator rodzinnej pieczy zastępczej dołącza w szczególności opinię gminy lub podmiotu prowadzącego pracę z rodziną i opinię koordynatora rodzinnej pieczy zastępczej."
Aktualnie zarówno sądy jak też PCPR-y bardzo różnie podchodzą do tego zagadnienia, chociaż dla rodzin zastępczych, które chciałyby adoptować przebywające u nich dziecko, jest to bardzo ważny „paragraf”, na który można się powołać ponaglając w pewien sposób swojego organizatora pieczy zastępczej. Zdaniem sędziego z naszego Sądu Rodzinnego, takie postępowanie z biegiem czasu będzie standardem. Rodzice biologiczni będą mieli półtora roku, aby naprawić swoje życie i odzyskać dziecko. Tylko półtora roku … a może aż?


IROKEZ
Z naszego punktu widzenia (jako rodziny zastępczej), jest to najszczęśliwsza historia, która nam się przytrafiła. Chłopiec znalazł się w rodzinie adopcyjnej w czwartym miesiącu życia. Dla Dakoty i Paco (jego nowych rodziców …???) …
Naszła mnie nagle pewna refleksja. Często posługuję się sformułowaniem „nowi rodzice”, w odróżnieniu od rodziców biologicznych danego dziecka. Jest to chyba jednak pewien nietakt z mojej strony.
Będę zatem się starał nie używać tego określenia, choćby dlatego, że sam nie chciałbym być tak nazywany. W końcu Dakota i Paco po siedmiu miesiącach opiekowania się dzieckiem nie są już „nowi”, a dla chłopca są przecież prawie całym jego życiem.

Tak więc dla rodziców Irokeza …? Niestety robiąc dygresję, zgubiłem wątek i nie pamiętam co chciałem napisać.
Zanim sobie przypomnę, przejdę do innej myśli... Któregoś dnia Majka pokazała mi w telefonie zdjęcie chłopca, zadając pytanie: „kto to jest?”. Nauczony doświadczeniem, najpierw „przejrzałem” w swoich myślach wizerunki wszystkich naszych dzieci zastępczych. Nikt mi nie pasował. Zanim przeszedłem do poszukiwań wśród celebrytów, Majka z wyraźnym rozbawieniem (spowodowanym moim zażenowaniem) stwierdziła, że jest to Irokez. Bardzo się zdziwiłem, ponieważ spotykamy się co kilka miesięcy i mimo że dzieci szybko się zmieniają (choćby dlatego, że rosną), to przecież nie aż tak, aby ich nie poznać.
Jednak po namyśle odkryłem przyczynę mojej konsternacji, gdy miałem rozpoznać chłopca.
Muszę się przyznać, że z małymi dziećmi nie chadzamy do fryzjera. Najwyżej przycinamy im grzywkę, gdy włosy zaczynają wchodzić do oczu. Może powinniśmy zmienić to nasze przyzwyczajenie, ponieważ jedną z pierwszych rzeczy, którą robią rodzice, do których odchodzą nasze dzieci, jest właśnie pójście do fryzjera. Jednak w mojej ocenie, niecięte włosy nadają tym dzieciom pewien charakter. Dodają im takiej… „dzikości”. Jedne mają loczki, inne fale albo artystyczny nieład. W dniu, gdy idą do fryzjera, po prostu czar pryska.
Właśnie tak było z Irokezem. Na zdjęciu (na którym miałem go rozpoznać) nie miał już swojego „irokeza”, o którego tak dbałem podczas pobytu u nas. Wychodzi więc na to, że fryzura zmienia nie do poznania.

Tydzień temu odwiedziliśmy chłopca razem ze Smerfetką, którą opiszę w następnej części „parszywej dwunastki”. Dziewczynka jest jego rówieśniczką (Irokez jest starszy o niecałe dwa tygodnie) i dzieci znalazły się w naszym pogotowiu w odstępie kilku dni.
Irokez nie ma jeszcze tej świadomości, ale Smerfetka jest jego pierwszą dziewczyną, z którą poszedł do łóżka. Prawie przez miesiąc sypiali razem „na waleta” w jednej kołysce. Wprawdzie łóżek, łóżeczek i kołysek, u nas dostatek, to tym sposobem łatwiej było nad nimi zapanować – choćby w sytuacji, gdy jednemu i drugiej trzeba było trzymać butelkę z mlekiem.
Po miesiącu chłopiec stał się już na tyle ruchliwy, że musieliśmy towarzystwo rozdzielić. Irokez rozwijał się bardzo szybko i również dzisiaj widać, że jest „do przodu” w stosunku do rówieśników.
Wprawdzie Smerfetka jest przynajmniej w normie rozwojowej (aktualnie nieśmiało chodzi trzymając się różnych przedmiotów), to Irokez, jej aktualne umiejętności nabył przynajmniej dwa miesiące temu. Obecnie bardzo sprawnie chodzi. Może nie tak szybko jak na przykład Chapic, ale pewnie. Ten drugi biega jak szalony, obijając się co chwilę o wszystko dookoła. Pada wówczas na pupę (najczęściej), mówi „bam”, szybko wstaje i biegnie dalej. Irokez sprawia wrażenie, jakby miał wszystko przemyślane. Jeżeli dokądś idzie, to jest to celowe. Jeżeli coś je, to musi to coś mieć smak, który lubi. Wprawdzie na pozór wydaje się to oczywiste, to często w praktyce tak nie jest. Dla przykładu Chapic nie zawsze ma ochotę nawet na ulubione potrawy, a z kolei Smerfetka „wciąga” wszystko jak odkurzacz. Nie jest dla niej problemem jednoczesne jedzenie potrawy kwaśnej i słodkiej. Chociaż może tylko mnie to dziwi. Włoscy rodzice Chapicka (gdy u nas byli) potrafili wymieszać bigos z mizerią i też mówili, że dobre … znowu odchodzę od tematu.

Chociaż na dobrą sprawę już skończyłem. Cały czas próbowałem sobie przypomnieć wątek, od którego chciałem zacząć opis Irokeza. I nic, pustka w głowie. Jak sobie przypomnę, to najwyżej zrobię pewną dygresję, opisując Smerfetkę.







sobota, 2 kwietnia 2016

"PARSZYWA DWUNASTKA" cz.3

Po tygodniowej przerwie wracam do opisów moich ulubieńców.
Dzisiaj tylko dwójka dzieci, ale muszę się „wyrobić” do północy.

ISKIERKA
Z Iskierką spotykamy się bardzo często (przynajmniej w odniesieniu do innych dzieci, które były w naszej rodzinie zastępczej). Powiedziałbym, że widujemy się przynajmniej raz na dwa miesiące. To powoduje, że nadal istniejemy w życiu dziewczynki jako konkretne osoby, czyli Majka i Pikuś. Zresztą w ten sposób mała się do nas zwraca (a przynajmniej tak o nas mówi). Zna również dzieci, które aktualnie mamy pod opieką. W końcu Chapic jest u nas już tak długo, że być może pamięta go z okresu, gdy razem bawili się na podłodze.
Iskierka jest wulkanem energii. Ciągle się zastanawiam, jak to możliwe, że dziecko będące ostoją spokoju (w czasie gdy było u nas), nagle stało się tak żywiołowe. Być może nowi rodzice dziewczynki wyzwolili w niej te niewyczerpalne pokłady energii. Chyba coś w tym jest, ponieważ gdy patrzę na inne dzieci, które u nas były (i teraz się z nimi spotykamy), to stwierdzam, że ich temperament za bardzo się nie zmienia.
Iskierka ma nieco ponad dwa lata, a potrafi „zagadać” niejednego dorosłego (przynajmniej mnie). Nie dość, że wypowiada się pełnymi zdaniami, to ma też ogromny zasób słów.
Zresztą jak patrzę na dzieci, które u nas były, to dziewczynki są bardziej gadatliwe niż chłopcy. Ci drudzy są bardziej powściągliwi, ważą każde słowo, a nawet mają tendencję do upraszczania (zupełnie jak Anglicy). Dla przykładu Hawranek (rówieśnik Iskierki) używa tylko pierwszych sylab danego wyrazu. Zdanie „cho go”, oznacza „chodź będziemy się gonić”, „da ko” - „daj konika”. Jednak gdy pierwsza sylaba mu nie pasuje lub się powtarza, to przechodzi na wersję obcojęzyczną np. „da ball” oznacza „daj piłkę”.
Za to Iskierka nie dosyć, że wypowiada pełne zdania, to jeszcze nadaje swoje własne pseudonimy różnym osobom (zupełnie jak ja na tym blogu). Na przykład oglądając przesłane zdjęcie, na którym jest Smerfetka, Chapic i Furia, mówi: „Kapsel, Lianka i Furio, czeka za Iskierka”. Nikt nie wie dlaczego w swoim mniemaniu zmieniła płeć naszemu psu (z Furia na Furio). Być może chodzi o wyraz twarzy – Furia nie jest najpiękniejsza.
Iskierka nie mówi „pa-pa” czy „cześć” (chyba jest to zbyt trywialne), za to używa zwrotu „do zobaczenia”. Na pytanie „czy jesteś głodna?”, odpowiada „oczywiście”.
No i przestała już mylić słowa „karkówka” i „masakra”.
Ma też duże poczucie humoru (przynajmniej mam taką nadzieję). Podczas ostatniej wizyty poprosiliśmy ją aby wymieniła imiona wszystkich domowników. Podchodziła więc do każdego i nazywała go po swojemu: Majka, Kapsel, Lianka, Furio. W końcu podchodzi do mnie … przygląda się uważnie… i mówi: „nie znam”. Jestem jednak pewien, że był to żart, bo przecież nieznajomemu na pożegnanie chyba by nie dała buziaka.
Dostajemy od rodziców Iskierki wiele filmików z ciekawymi zachowaniami dziewczynki.
Wiemy więc, że doskonale śpiewa. Wprawdzie teksty piosenek czasami zapomina (w czym jednak pomaga jej tata Dawid), to muszę powiedzieć, że trzyma tonację (przynajmniej opierając się na moim „drewnianym” uchu).
Najczęściej Iskierka wraz z rodzicami przyjeżdża do nas. Jednak zostaliśmy niedawno zaproszeni na urodziny dziewczynki. Ja, jak zwykle czułem się trochę zmieszany, Majka wprost przeciwnie.
Po wizycie zadzwoniła do nas Śnieżka (mama Iskierki), aby trochę poplotkować z moją żoną. W rozmowie padło zdanie, że ich rodzina chyba się trochę zestresowała naszą obecnością, ponieważ wszyscy byli bardzo spokojni (choć zawsze są gadatliwi). Sądzę jednak, że po prostu nie mieli zbyt wiele okazji, aby się włączyć do rozmowy. Majka opowiadając, nie robi kropek ani przecinków, a kulturalni ludzie starają się nie „wcinać w pół zdania”.
Niestety Iskierka cały czas ma status dziecka zastępczego, mimo że jej nowi rodzice chcieliby ją jak najszybciej adoptować. Mama biologiczna praktycznie nie interesuje się dziewczynką. Odwiedziła ją w nowej rodzinie jeden raz, chociaż w połowie wizyty wyszła obrażona, że dziecko płacze i nie chce się z nią bawić. Nie wiem czego oczekiwała. Że rzuci się jej na szyję?

IKRAN
Jest to najkrótsza historia, która nam się przydarzyła. Rozpoczęła się w pierwszy dzień świąt (czyli niecały tydzień temu), a dzisiaj jest już tylko anegdotą, którą możemy opowiadać znajomym.
Pogotowia rodzinne są szczególnym rodzajem opieki zastępczej. Między innymi jesteśmy zobowiązani do zaopiekowania się każdym dzieckiem w sytuacjach nadzwyczajnych.
W niedzielę do Majki zadzwonił telefon. Wprawdzie byliśmy w odwiedzinach u rodziny, to jednak już zbieraliśmy się do wyjazdu, bo zbliżała się godzina kąpieli i snu naszych dzieci zastępczych.
W słuchawce odezwał się ktoś, kto się przedstawił jako podinspektor Nowak.
Kilkanaście minut wcześniej doszło do interwencji policji w pewnym mieszkaniu. Sąsiedzi poskarżyli się na dobiegające hałasy. Pewnie dla policji to żadna nowość, sprawa jak wiele podobnych. Niestety okazało się, że poczynania wszystkich członków rodziny były dosyć dziwne. Wszyscy zachowywali się … nieszablonowo, wręcz policjanci mieli wrażenie, że biorą udział w jakimś przedstawieniu. W rodzinie była jedna sześcioletnia dziewczynka oraz sześć osób dorosłych. Niestety jedyną zupełnie trzeźwą osobą była dziewczynka. Wprawdzie trudno mówić, że wszyscy byli pijani, ale w przypadku każdej z osób alkomat wskazał nieco powyżej 0,6 promila. Rodzice zostali poproszeni o znalezienie kogoś zupełnie trzeźwego, kto przez noc zaopiekuje się dzieckiem. Jednak przedstawienie trwało dalej. Zaistniało podejrzenie, że w grę mogą też wchodzić jakieś narkotyki.
Tak czy inaczej, policja podjęła decyzję o tymczasowym umieszczeniu dziecka w placówce opiekuńczej. Niestety w święta wszystkie urzędy są zamknięte, zwłaszcza PCPR, który w normalnych warunkach jako pierwszy dowiaduje się o takiej sytuacji. Policjanci zadzwonili więc bezpośrednio do nas. Majka długo się nie zastanawiała, szybko się spakowaliśmy i wróciliśmy do domu w oczekiwaniu na dziewczynkę.
Spodziewaliśmy się przywitać smutne, zapłakane dziecko. Naszym oczom ukazała się jednak rozpromieniona sześciolatka, która powitała nas jakbyśmy znali się od stu lat.
Policja szybko spisała protokół (może bali się, że się odmyślimy) i odjechała.
Dziewczynka mówiła, że ma na imię Ikran i potrafi latać. Próbowałem ją poprawić, że może ma na imię Ikar, jednak nie dawała się przekonać. Zaczęła opowiadać o swoich rodzicach, którzy pochodzą z rodu Navi, oraz złych ludziach, którzy do nich przyszli, zabrali ją od rodziców i przywieźli do nas. Była tak przekonywująca w tym co mówi, że prawie jej uwierzyłem.
W naszym domu, starsze dzieci śpią w pokojach na piętrze, a maluchy z Majką na parterze. Jednak w tym przypadku podjęliśmy decyzję, że Smerfetka tymczasowo idzie na piętro, a Ikran spędzi noc na dole. Woleliśmy „dmuchać na zimne”. Jeżeli jakimś cudem udałoby się jej otworzyć okno i chciałaby wyfrunąć, to lepiej jak wyląduje na ziemi z wysokości metra pięćdziesiąt, niż prawie pięciu metrów. A jeżeli faktycznie potrafi latać, to tym bardziej nie ma znaczenia, w którym pokoju spędzi tę noc.
Nie dawało mi spokoju to imię … Ikran. Coś mi ono mówiło, ale nie wiedziałem w której „rajce” mojego mózgu mam go szukać.
Zdałem się więc na wujka Googla. Nie sądziłem, że sprawa będzie tak prosta. Wszystkie imiona, które wymieniła Ikran, pochodziły z filmu Avatar. Nie wiem dlaczego, ale ta wiedza w pewien sposób mnie uspokoiła.
Niestety Majka tej nocy nie za bardzo się wyspała, czego nie mogę powiedzieć o sobie oraz Chapicku i Smerfetce – obudziliśmy się po dziewiątej.
Zeszliśmy na dół. Tradycyjnie najpierw przewinąłem towarzystwo, a potem chciałem zabrać się za robienie kawy (dla siebie) i śniadania (dla dzieci).
Wchodzę do kuchni, patrzę przez okno … a tam, na moim własnym trawniku, stoją trzy rozbite namioty. Właściwie nie były to namioty, ale bardziej jakieś wigwamy, czy też szałasy. Przez chwilę żałowałem, że spojrzałem w to okno. Nie wiedziałem co mam robić, wyjść na zewnątrz i sprawdzić co się dzieje, czy też udawać, że nic nie widzę.
Powróciła też myśl, że może dziewczynka mówiła prawdę. W filmie, historia Ziemian skończyła się tragicznie. Dałem więc sobie trochę czasu na ochłonięcie. Zrobiłem kawę i śniadanie.
W czasie karmienia dzieci, zadzwonił dzwonek do drzwi. Z „sercem w gardle” wyszedłem przywitać gości.
Ikran jeszcze spała, więc przez chwilę mogliśmy spokojnie porozmawiać (na tyle, na ile pozwalała na to Smerfetka i Chapic). Okazało się, że rodzice dziewczynki mają dusze artystyczne. Tata pracuje w teatrze, mama maluje i pisze wiersze. Często w swoim domu odgrywają wraz z Ikran różne scenki. Na dobrą sprawę utożsamiają się z postaciami, które grają.
Poprzedniego wieczora tak bardzo weszli w swoje role, że nawet wizyta policji nie wybudziła ich z tego … powiedzmy transu.
Nie zamierzali w żaden sposób zaburzać naszej prywatności ani też niczego na nas wymuszać. Chcieli tylko być w pobliżu, aby Ikran czuła ich obecność. Szkoda tylko, że zdemolowali mi trawnik.
Okazało się, że dziewczynka naprawdę miała na imię Józefina. Może to imię miało jakiś głębszy sens, ale prawdę mówiąc wolałem do niej mówić Ikran. To określenie coraz bardziej zaczęło mi się podobać.
Całe to przedstawienie trwało cztery dni. Sąd na rozprawie niejawnej podjął decyzję o powrocie dziewczynki do domu i dwa dni temu się rozstaliśmy.
Wymieniliśmy się numerami telefonów, na wypadek gdyby następnym razem chcieli zagrać Terminatora, Predatora albo Terror Mechagodżilli. Mogą na nas liczyć.

PS Jakiś czas temu obiecałem sobie, że już więcej nie będę pisał „bajek”. Na historię Miśka nabrało się sporo osób. Więcej..., wielu w nią uwierzyło, bo nie doczytało mojego tłumaczenia w ostatnich kilku zdaniach. Jednak dzisiaj, w tym primaaprilisowym dniu, nie mogłem się powstrzymać.
Iskierka jest jak najbardziej dziewczyną „z krwi i kości”, natomiast Ikran jest trochę „ulotna”.