niedziela, 17 czerwca 2018

--- Seks


Niedawno jechałem samochodem i usłyszałem pewną rozmowę w Radiu Maryja. Nie jestem fanem tej stacji, ale też nie rani ona moich uszu. Problem polega na tym, że moje radio na niektórych odcinkach dróg, zwyczajnie nie odbiera żadnej innej częstotliwości.
Wypowiadała się pewna osoba na temat seksu w małżeństwie. Konkluzja była taka, że jest to coś, co w jakimś zakresie jest grzeszne, że jest to coś co należałoby w małżeństwie wyciszać i w takim duchu powinno się wychowywać dzieci.
Audycja spowodowała, że zacząłem się zastanawiać, jaką rolę odgrywa seks w życiu rodzin zastępczych albo adopcyjnych... zwłaszcza tych pierwszych.
Temat ten praktycznie nie istnieje na szkoleniach dla rodzin zastępczych. Pamiętam, że w tak zwanych księgach życia, było tylko jedno pytanie (na kilkadziesiąt) dotyczące potrzeb seksualnych. Zwróciło ono moją uwagę, ponieważ zacząłem się zastanawiać, jaka odpowiedź z punktu widzenia kandydata na rodzica zastępczego będzie poprawna?
Podobnie jak na wszystkie inne pytania, odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Seks jest dla mnie ważny i jest piękny. Kiedyś powiedziałem do Majki (może trochę wulgarnie), że chcę żyć tak długo, dopóki będę w stanie ją „bzyknąć” i wejść na matę. Był to oczywiście żart... a może nie.
Jedna ze znanych mi rodzin, która starała się o rodzicielstwo zastępcze (a będąca w moim wieku), stwierdziła że „te sprawy” już ich nie dotyczą. Chodziło o to, że ich sypialnia była przechodnia – z pokoju dzieci do łazienki.
Nie wiem ile było w tym prawdy, jednak temat seksu powinien być rozważony zarówno przez rodziny starające się o dziecko zastępcze, adopcyjne... ale też biologiczne.
Niektórzy mówią, że dziecko zbliża małżonków. Moim zdaniem dzieli. Za to seks z pewnością zbliża.
A nawet jeżeli nie mam racji, to każda z osób decydująca się na dziecko, powinna określić swoje priorytety i zdecydować z czego jest w stanie zrezygnować.
Od niedawna mamy pod opieką szóstkę dzieci zastępczych. Jest to dla nas sytuacja wyjątkowa, która potrwa maksymalnie dwa miesiące. Niektóre pogotowia rodzinne funkcjonują z taką gromadką (a nawet większą) niemal przez cały czas.

Czy można wygasić swoją seksualność (o czym usłyszałem w radiu)? Może można. Ale czy warto?

Przy naszej szósteczce dzieci, skończyły nam się wolne pokoje. Mamy ich kilka, a jednak żaden nie może posłużyć do spędzenia upojnej nocy. Jedyny z wolnych i nieprzejściowych, stał się graciarnią. Niestety fantazją erotyczną Majki nie jest zużyty monitor do komputera, drewniana paleta, ani nawet przewijak w łazience.
Pozostaje szukanie okazji. Kilka dni temu taka się pojawiła. Mama adopcyjna Sasetki i Marudy miała przyjechać po chłopca, odebrać dziewczynkę z przedszkola i pojechać z nimi na zajęcia z integracji sensorycznej. Majka od rana „budowała atmosferę”.
Z całego misternego planu nic nie wyszło... mama wszystko odwołała. I jak tu nie uwierzyć, że zwyczajna „sraczka” nie może wywołać trzeciej wojny światowej?
Minęły dwa dni i w końcu się udało. Był to dzień bez dodatkowych zajęć. Żadnych wizyt u lekarza, wyjazdów do sądu, na rehabilitację. Żadnych szkoleń... spokój. Ja moje biuro wyłączam jednym przyciskiem w telefonie. Kapsel i Sasetka byli w przedszkolu. Bliźniacy o trzynastej poszli spać. Ploteczka po kilkunastu minutach jeżdżenia w wózku, też zasnęła. Został Maruda... Dostał michę rozmaitych chrupek i bajkę w telewizji. Niestety chłopak w czasie reklamy zawsze woła „tośta” albo „bisiek” i gdy nas nie widzi w pobliżu, to rozpoczyna poszukiwania. Zaczął się „Reksio”. Mieliśmy dziesięć minut.

Boże... jak bardzo czekam, aż Sasetka z Marudą odejdą do rodziny adopcyjnej. Emocje związane z aklimatyzacją bliźniaków i jednoczesnym spotykaniem się z rodzicami adopcyjnymi drugiej dwójki, są dla wszystkich ogromne. Kapsel znowu cofnął się do wieku dwulatka, a pozostali wszystko odreagowują w nocy. 
Dzisiaj Maruda po powrocie z wycieczki z rodzicami, wtulił się we mnie. Dał mi buziaka. Kocham go. A jednak nie mogę się doczekać, gdy nie będzie przychodził w nocy do mojego łóżka, a ja znowu będę mógł nago spać razem z Majką. Marzeniami stają się dla mnie rzeczy zupełnie proste. Bywają dni, gdy testosteron wychodzi mi uszami. Na szczęście mam go coraz mniej.

Zastanawiam się, jak do tematu seksu podchodzą inne rodziny zastępcze. Znam ich sporo, a przekrój jest bardzo szeroki. Jedni rodzice są bardzo religijni, inni zadeklarowanymi ateistami. Jedni są starsi, inni młodsi. Czy wszyscy podchodzą do seksu na zasadzie, że trzeba te potrzeby wyciszać? Wierzyć mi się nie chce. Prędzej dochodzi do sytuacji, że zwyczajnie brakuje sił, więc i ochota spada. Ale czy można to zaakceptować? Czy w pewnym momencie nie zaczyna się tęsknić? Czy na etapie podejmowania decyzji o pozostaniu rodziną zastępczą, ktoś zadaje sobie takie pytania?

Mamy z Majką trójkę dzieci. Jedna z córek jest owocem wspólnej nocy w przededniu mojego pójścia do wojska. Druga jest następstwem zupełnie niepohamowanej miłości. Nie miało znaczenia, czy urodzi się miesiąc wcześniej, czy pół roku później. Z kolei przy ostatniej, chcieliśmy aby urodziła się w kwietniu. Zupełnie nie potrafię sobie przypomnieć, dlaczego tak miało być. Jednak to doświadczenie spowodowało, że zrozumiałem, iż seks to nie zawsze tylko przyjemność.
Nigdy nie poruszamy z rodzicami adopcyjnymi tematów związanych z życiem seksualnym, a przecież tak wiele by można powiedzieć. Pewne jest tylko jedno – wszystko u nich zmieni się z dnia na dzień. Nie będzie okresu przejściowego.

Zamieszczę kilka zdjęć, które w sposób bezpośredni bądź pośredni, kojarzą mi się z opisywanym tematem. Wszystkie pochodzą sprzed ponad dwudziestu lat.Jakość nie jest najlepsza, bo są to zdjęcia ze zdjęcia (ale nie o jakość chodzi),
Mam tylko nadzieję, że Majka nie powie mi rano, że mam wyciąć to ostatnie. Nigdy się go nie wstydziła, a ja uważam że wygląda na nim pięknie. Myślę nawet, że teraz (po trzydziestu latach) nie wyszłaby dużo gorzej... ale pewnie nie pozwoli mi tego udowodnić.
Zdjęcia dzieci robiłem tuż po porodzie. Majka pewnie będzie w stanie je odróżnić. Ja nie mam pojęcia która z dziewczyn jest którą – ale wszystkie moje... podobno.








Majka w ciąży. Czyż nie piękna?







niedziela, 10 czerwca 2018

RODO


Rodo jest chłopcem. Jest to prawdziwa historia, o której prawdę mówiąc, nie chciałem pisać, a która miała miejsce kilka lat temu.

Dzisiejszy wpis będzie wypracowaniem na ocenę niedostateczną. Wstęp będzie kilka razy dłuższy niż rozwinięcie tematu, którego w zasadzie nie będzie, bo będzie tylko zakończenie.
Ostatni mój post, był o tyle specyficzny, że został umieszczony na „Naszym bocianie”, bardzo popularnej platformie w środowisku osób zmagających się z niepłodnością, rozważających adopcję dziecka lub pozostanie rodzicem zastępczym.
Sam ten fakt bardzo mnie ucieszył, zwłaszcza że był dla mnie zaskoczeniem.
Spowodowało to jednak, że na powiązanym z blogiem adresie mailowym, pojawiło się kilka komentarzy... albo bardziej sugestii, czy też myśli, które powinienem rozważyć.

Opisuję tutaj losy dzieci przebywających w naszej rodzinie zastępczej. Staram się w maksymalny sposób zadbać o anonimowość naszych dzieciaków, ale z drugiej strony, muszą to być historie prawdziwe, aby czytający mogli się zapoznać z tym, jak to wygląda od środka.
Gdy prawie trzy lata temu napisałem pierwszego posta, nie miałem pojęcia jak potoczą się dalsze losy tego bloga. Namówiła mnie do pisania Jowita, nasza koordynatorka z PCPR-u (może teraz żałuje – mam nadzieję że nie) . Początkowo sądziłem, że po kilkunastu wpisach, wszystko umrze śmiercią naturalną. Stało się inaczej. Dzisiaj wiem, że zaglądają tutaj rodzice, którym ośrodek adopcyjny mówił, że nie ma dzieci zdrowych do adopcji. Albo tacy, którzy uważali, że każde dziecko można pokochać. Bywają i tacy, którzy pytają „jak to jest możliwe?”.

Ostatnie prywatne komentarze odebrałem na zasadzie „zastanów się co robisz?”

Zdjęcia dzieci, które z rzadka umieszczam na blogu (a które były przedmiotem komentarzy) w żaden sposób nie pozwalają na identyfikację dzieci. Zresztą kto chciałby je zidentyfikować? Mama? Przyszła kiedyś taka mama w odwiedziny i przywitała się z nie swoim dzieckiem. Czy rozpozna je na zdjęciu, na którym siedzi ono tyłem?
Czy mam prawo napisać o dwulatkach, że to są gamonie? Tak, bo każdy dwulatek to gamoń. Remus kilka dni temu wyciągnął z łóżeczka trzy szczebelki umożliwiające wyjście z niego, po czym opuścił je górą, schodząc głową w dół. Typowe zachowanie małego gamonia. Pytanie tylko, czy mogę używać takiego określenia?

Czy mogę napisać, że „jutro przyjdą rodzice adopcyjni”?
Gdy piszę rozmaite teksty, stosuję zasady znane z epoki romantyzmu, czyli brak jedności miejsca, czasu i akcji. Gdy piszę „wczoraj”, równie dobrze może to oznaczać tydzień temu, a nawet miesiąc temu... ale oczywiście nie musi.

Poprosiliśmy Jowitę, aby w naszym imieniu zwróciła się z prośbą do prawnika PCPR-u , żeby przeczytał kilka moich wpisów (zwłaszcza ADOPCJA i ROMULUS i REMUS).
Z punktu widzenia prawa raczej nie spodziewam się zaskakujących informacji. Teoretycznie, każdy może mnie podać do sądu o naruszenie dóbr osobistych. Prędzej spodziewam się jakiegoś rodzaju zalecenia. Jak na nie zareaguję?
Możliwości jest kilka. Pierwsza, to zakończenie prowadzenia bloga – w końcu każda książka też ma swój koniec i nikt nad tym nie ubolewa. Mógłbym też przejść do formy dziennika. Opisywać co dzisiaj robiliśmy, nie wdając się w jakąkolwiek analizę historii dzieci. Jest wiele tego rodzaju blogów, często mających dużo większą poczytność niż mój. Być może jest zapotrzebowanie na tego rodzaju opisywanie swojego życia. Ja jednak nie czuję takiej potrzeby wyrażania siebie.
Mogę też podpisać z Majką intercyzę, przepisując cały nasz majątek na nią i dopiero rozwinąć skrzydła, punktując wszystko i wszystkich, bez zachowania cienia przyzwoitości. Jest jednak pewien szkopuł. Czy ten blog jest tylko moim blogiem? A może ktoś go uzna za blog naszego pogotowia rodzinnego? Wprawdzie Majka uczestniczy w nim tylko jako komentator (jak wiele innych osób) i w mojej ocenie jestem klasycznym przykładem autonomii (o której niedawno wspomniałem), to jednak... no właśnie, co jednak?

Zrobiłem sobie rachunek sumienia. Kogo mogłem urazić? Kto mógłby zażyczyć sobie ode mnie jakiegoś zadośćuczynienia?
Rodziców biologicznych ustawiam na końcu kolejki. W kilku przypadkach pisałem, że ojciec alkoholik, a matka upośledzona umysłowo. Gdyby przypadkowo weszli na tego bloga, to w żaden sposób nie utożsamią się z opisywanymi przeze mnie bohaterami. To przecież nie oni. On czasami lubi wypić z kolegami, a że akurat w takich dniach dzieci są wyjątkowo krnąbrne, to nie zaszkodzi im przyłożyć. Ona, przecież ma świetnie opanowane nowinki techniczne. Smartfon rozpracowany do perfekcji, strona na FB założona, zakupy też potrafi zrobić, a nawet czasami posprzątać. Jakie opóźnienie umysłowe?
Albo mama, o której napisałem, że oddała się za kilka euro. Na posiedzeniu zespołu z oburzeniem stwierdziła, że ona nikomu nie oddaje się za pieniądze. Robi to z miłości, ale jak ktoś zechce coś jej podarować, to przecież nie odmówi.
Gdyby jednak rodzice biologiczni weszli na tego bloga i w którejś z historii odnaleźli siebie, to czy mogą mnie podać do sądu? Oczywiście podać mogą. Czy mają szansę wygrać? Nie wiem. Nie wiem też, czy mam ochotę włóczyć się po sądach?
Jak tu jednak oprzeć się pokusie zacytowania choćby takiego fragmentu: „Muwila pani ze domnie zadzwoni, czekam i czekam. Prosze zadzwonic bo mi kato zablokowali”.

Z większą starannością będę chyba musiał dobierać słowa, gdy przedstawiam pewne zachowania osób, które mają realny wpływ na sytuację, którą opisuję. Myślę tutaj o sędziach, kuratorach, asystentach rodziny, albo psychologach pracujących w rozmaitych instytucjach. Niedawno „żywcem” wkleiłem proponowany schemat adopcji opracowany przez dr Magdalenę Czub. Oczywiście podałem źródło, a nawet napisałem, że wyraziła ona zgodę na przekazywanie tego opisu rodzicom adopcyjnym. Wydawało mi się oczywiste, że mogę to również zrobić za pomocą bloga. A może jednak nie?
Może cytowanie pewnych fragmentów książek we wpisie o in vitro, też jest nadużyciem?
Czy jest to dozwolone? Czyżby dlatego większość cytatów pozycji Episkopatu pochodziło z katechizmów i na przykład Platona? Ten drugi już się do sądu nie odwoła. Trochę byłem teraz złośliwy... na wszelki wypadek z góry przeproszę.
Bardziej zastanawia mnie odbiór tego o czym piszę, przez inne osoby. Takie, które w zamyśle wcale nie miały trafić na tego bloga. A jednak niektóre z nich trafiają.
Opisując niedawno Romulusa i Remusa, napisałem że mama biologiczna odzyskała starsze rodzeństwo, nie ukończywszy terapii alkoholowej. Być może minąłem się z prawdą. Nie ukończyła jej, gdy Filemon przebywał w naszej rodzinie (ponieważ wyleciała z niej za narkotyki). Później jednak chłopiec odszedł na kilka miesięcy do innego pogotowia. Być może w tym czasie mama się ogarnęła. Nie zmienia to jednak faktu, że najstarszy z braci został jej ostatnio odebrany po raz trzeci, Filemon po raz drugi, a Romulus i Remus dopiero po raz pierwszy. Wszystko jednak wskazuje na to, że dzieci do niej wrócą kolejny raz. Czy mogę pisać o wierzącym w rodzinę kuratorze, bardziej restrykcyjnej asystentce rodziny i sędzinie, która podejmuje ostateczną decyzję? Znam każdą z tych osób i każda wzbudza we mnie bardzo sympatyczne uczucia. Jest też nasz PCPR i w końcu my – Majka i ja. Każda ze stron patrzy na sprawę nieco inaczej. Dlaczego więc historia tych dzieci jest jedną wielką porażką?
Zapomniałem dodać... jest jeszcze babcia dzieci, która nie wierzy ani w mamę, ani w tatę i uważa, że dzieci nie powinny do nich wrócić. Tutaj jestem akurat kryty. Jest trzech ojców, trzy babcie i jedna mama, której mama jest nie do zlokalizowania. Mam nadzieję, że wystarczająco zagmatwałem, aby czuć się bezpiecznie.

Rzeczą, na którą nie zwracałem większej uwagi, są pseudonimy, które nadaję bohaterom moich notek.
Czy mogą być one obraźliwe? Jedną z osób, która nie tylko jest przesympatyczna, ale też robi dla naszych dzieci i dla nas kawał nieocenionej „roboty”, jest Makumba. Człowiek pracujący w pewnej fundacji. Sam ma do siebie ogromny dystans. Gdy był kiedyś w naszym domu i Sasetka kolorując jakiegoś ludzika na obrazku, pomalowała jego twarz czarną kredką, to Makumba się roześmiał „O!!! namalowała mnie!”. Czy nadanie mu takiego pseudonimu jest rasistowskie? Czy równie niewłaściwe jest określenie jednej z mam słowem Ertha, albo nadanie innej imienia psa, a nawet konia? Albo nazwanie chłopca Białaskiem? Nie wiem. Ja też mam na imię tylko Pikuś i jestem z tego pseudonimu coraz bardziej dumny.

Zacząłem też się zastanawiać, co mogą myśleć rodzice adopcyjni. Czy istnienie opisu historii ich dziecka w sieci (nawet bardzo zakamuflowane), a nawet ich samych, może być bulwersujące?
Teoretycznie wszystko co opisałem o Smerfetce jest tak dalece nieidentyfikowalne, że w przypadku pozwu rodziców, mógłbym ich najwyżej odesłać do Gargamela. Teoretycznie... a praktycznie?
Albo czy mogę na bieżąco opisywać pewne zachowania dzieci w momencie gdy zaczynają spotykać się z rodzicami adopcyjnymi? Mogą to być bardzo ważne uwagi dla przyszłych rodziców adopcyjnych, a jeżeli nie napiszę tego teraz, to za rok większości rzeczy już nie będę pamiętał. A z drugiej strony, jakie ma znaczenie, czy zrobię to teraz, czy za rok? Jeżeli jest mowa o prawie do wizerunku, to czas nie gra roli. Wydaje mi się jednak, że o wizerunku decydują rodzice konkretnych dzieci, a nie Pikuś opisujący jakąś Sasetkę i jakiegoś Marudę. Dzisiaj mam drugą bezsenną noc. Obawiałem się o Marudę, a o wiele bardziej przeżywa wszystko dziewczynka. Budzi się co kilkadziesiąt minut strasznie krzycząc. Mówi, że coś jej się śni, ale nie potrafi powiedzieć co. Maruda natychmiast wstaje na równe nogi i krzyczy „Bisiek, pipa”, co dosłownie oznacza „wujek, wypad”, a bardziej zrozumiale „wujek, rusz dupę spod kołdry, bo moja siostra potrzebuje przytulenia”. No to siedzę i piszę, bo jak tylko przymknę oko, to mam „wypad”.

Przyszedł czas na zakończenie, czyli opisanie chłopca o imieniu Rodo.
Jest to pewnego rodzaju historia zakazana. Mało kto o takich przypadkach wspomina, bo być może właśnie chodzi o prawo do wizerunku, czy też możliwość naruszenia dóbr osobistych. Nagłaśnia się tylko przypadki, które właśnie nie powinny być nagłaśniane, ponieważ nie dba się wówczas o jakiekolwiek dobra osobiste i nie są zabezpieczone jakiekolwiek dane osobowe.
Rodo to „umiarek” i „fasik”. Są to, jak niektórzy pieszczotliwie określają, dzieci upośledzone w taki czy inny sposób. Nie jest to z mojej strony sarkazm, sam też czasami tak mówię. Rodo miał jeszcze traumę związaną z molestowaniem przez faceta swojej mamy.
Znalazł się w szpitalu z chorobą weneryczną, świerzbem i uszkodzeniami odbytu. Prokurator się tym oczywiście zainteresował. Doszło nawet do rozprawy. Problem polegał na tym, że „umiarek” nie do końca potrafił wyrazić swoje myśli. Wprawdzie wypowiadał zdanie „wujek wkładał mi kija w dupę”, to jednak pewnego rodzaju sugestie psychologa powodowały, że stwierdzał „wujek wkładał mi w dupę piórko”.
A może niczego ci nie wkładał?” - „Chyba niczego mi nie wkładał”. Sprawa została umorzona.
Rodo w pewnym momencie chwycił Boga za nogi, ale tego nie będę opisywał, bo być może mogłoby to naruszyć jego dobra osobiste.
Mama biologiczna przez długi czas starała się o odzyskanie władzy rodzicielskiej. Zerwała wszelkie kontakty z dotychczasowymi partnerami. Deklarowała, że w jej życiu nie będzie już żadnego „chuja”. W pewnym momencie zaszła w kolejną ciążę. Kto okazał się ojcem? Ten, który molestował Rodo.
Chłopiec nie był łatwym dzieckiem. Bardzo przypominał Kapsla. Nie potrafił zapiąć się w pasy bezpieczeństwa w samochodzie, ale potrafił je odpiąć. Jechał kiedyś kolejką w wesołym miasteczku. W pewnym momencie zdecydował się z niej wysiąść. Na szczęście upadki miał opanowane do perfekcji, więc skończyło się na drobnych potłuczeniach.
Innego dnia wziął swój rower i rzucił nim w mój samochód – miał szczęście, że nie jeżdżę mercedesem (chociaż niektórzy sąsiedzi owszem, a ubezpieczyłem się tylko na 25 tysięcy) . Albo wyrył kamieniem na elewacji literkę „H”. Innym razem rozebrał drzwi w łazience. Wyglądały tak solidnie, a okazało się, że to tylko sklejki i listwy.
Mam nadzieję, że producent drzwi też nie poda mnie do sądu.

Gdy mieszkałem pod Alternatywy 4, to było łatwiej.






niedziela, 3 czerwca 2018

--- IN VITRO


Jest to temat, który do niedawna był mi obcy. Owszem, znałem to pojęcie, wiedziałem że jest to metoda pozaustrojowego zapłodnienia, że dzieci poczętych w ten sposób jest już całkiem sporo, oraz że stanowi ona alternatywę dla rodziców, którzy z różnych względów nie mogą doczekać się biologicznego potomstwa. Myślę, że w tym względzie nie należałem do mniejszości społeczeństwa.

W tej chwili zdecydowanie należę do mniejszości, która ma większe pojęcie w tej materii.
Ot, taki paradoks.






Całkiem niedawno ukazała się książka, która w zamiarze ma być pewnego rodzaju podręcznikiem dla uczniów szkół średnich, mająca przybliżać tematy dotyczące procedur in vitro. Napisałem „pewnego rodzaju”, ponieważ jest bardziej podręcznikiem dla katechetów, a nawet pracą naukową dla wybranych. Jednak głównie na jej podstawie oprę swoje dzisiejsze rozważania.
Tytuł tej książki to „Wobec in vitro”. Jest też drugie opracowanie „In vitro”, z którym będę się starał skonfrontować pewne myśli. Pierwsza pozycja jest pracą zbiorową. Ponieważ przeważająca większość artykułów jest napisana przez księży Kościoła Katolickiego, to posługując się pewnymi cytatami, będę używał określenia „Kościół”. Druga książka jest autorstwa Anny Krawczak, więc będę używał sformułowania „Ania”. Mam nadzieję, że nikogo w ten sposób nie urażę.
Niestety pozostaje mi tylko wiara w to, że nie jest to nadużycie.
Kubuś, moja najmłodsza córka, która od niedawna studiuje na Politechnice, na jednej z pierwszych lekcji, miała wykład z savoir-vivre. Dowiedziała się, że pisząc maila do prowadzącego zajęcia, należy używać pełnego tytułu naukowego, nie rozpoczynać od „witam” (co akurat rozumiem), ani „dzień dobry” (czego nie rozumiem). Należy zacząć od sformułowania „Szanowny Panie Profesorze Doktorze Habilitowany Inżynierze Janie Kowalski”. Nie można też kończyć swojej wypowiedzi zdaniem „Pozdrawiam, Kubuś Incognito”, ale „Z poważaniem, Kubuś Incognito”. Mam jednego klienta, który kończy e-maile zdaniem „Z poważaniem”. Myślałem, że to relikt przeszłości... okazuje się, że jednak niekoniecznie. Ale gdyby zaczął zdaniem „Szanowny Panie Magistrze Pikusiu Incognito”, to byłbym nie tyleż zdziwiony, ile wręcz zniesmaczony. Może gdybym był profesorem, to miałbym nieco inny pogląd na tę sprawę.

Zanim przejdę do konkretów, napiszę kilka słów tytułem wprowadzenia.
Z Kubusiem często prowadzimy rozmaite dysputy. Majka nie może tego słuchać, ponieważ nawet gdy rozmawiamy na tematy przyziemne i bardzo proste, to zawsze wkradają się jakieś wątki filozoficzne. Zdarza nam się na przykład dyskutować o wyższości Mickiewicza nad Szekspirem (lub odwrotnie). Ja bardzo lubię Mickiewicza, nie za bardzo rozumiejąc Szekspira. W tym pierwszym doceniam kunszt, osobowość, nawet pewnego rodzaju szaleństwo twórcze. Kubuś próbuje mi wytłumaczyć, że Szekspira trzeba czytać w oryginale. Może ma rację, ale tego do końca życia nie uda mi się zweryfikować, bo mój angielski lepszy już nie będzie (a biorąc pod uwagę rozumienie literatury, to jest on żaden).

Napisałem o tym dlatego, że „Wobec in vitro” jest dla mnie pewnego rodzaju połączeniem obu pisarzy.
Podam dwa cytaty, które w mojej ocenie mogłyby być mottem do tej książki:
Czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”, oraz
Ja mistrz, ja mistrz wyciągam dłonie, wyciągam aż w niebiosa i kładę me dłonie na gwiazdach, jak na szklannych harmonijki kręgach”. Mogą być drobne przekłamania, bo „lecę” z pamięci. To z Mickiewicza, a z Szekspira? To, że czasami miałem wrażenie, jakbym czytał Hamleta w oryginale.

Majka uwielbia książki. Pochłania ich kilkadziesiąt w roku. Należy do „Klubu Książki”, na którym omawia się rozmaite lektury, których treść nie zawsze idzie w parze z własnymi preferencjami. Jeszcze się nie zdarzyło, aby którejś nie przeczytała. W przypadku podręcznika Kościoła, znalazłem zakładkę na stronie 113 (całość ma prawie 400). Niemoc ogarnęła ją kilka miesięcy temu i trwa do dzisiaj. Ja się zaparłem i przeczytałem wszystko do końca.
Była to dla mnie lektura bardzo trudna, chociaż wcale nie nudna. Nie wiem tylko, jak będą próbowali przełożyć to katecheci na język zrozumiały uczniom. Raczej nie da się tego zwyczajnie odczytać na lekcji (nawet z encyklopedią, słownikiem języka polskiego i wyrazów obcych).
Tyle miałbym uwag do samej formy, co nie wyklucza treści.
Gdy byłem mały, uczyłem się wielu rzeczy, aby coś zaliczyć. W sprawach wiary (czyli na religii) było tak samo, a nawet jeszcze gorzej. Nikt niczego nie tłumaczył. Długo zastanawiałem się kim jest Nacudja („na cud Jonasza”), albo Poncjuszpiłat. Nie miałem pojęcia co znaczy „nie cudzołóż”. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego ostatnie przykazanie brzmi: „ani żadnej rzeczy, która jego jest”. Trochę bez sensu, zwłaszcza że zupełnie pominięto drugie przykazanie zapisane w Biblii.
Wiele rozdziałów w tej książce (nie wszystkie) odebrałem na tej samej zasadzie. Cytując innego klasyka, należy przyjąć na wiarę, że jest to „oczywista oczywistość”.

Z kolei pozycja Ani pokazuje zagadnienie w sposób zrozumiały dla każdego. Jest przyjazna, napisana z polotem, dowcipem, jednocześnie pokazując sedno problemu. Gdybym ja miał wybierać, z którego podręcznika chciałbym się uczyć w szkole, to zdecydowanie wybrałbym drugą propozycję.
Myślę, że najlepszą recenzją jest stwierdzenie, że Majka przeczytała tę książkę w jedną noc.

Jak wcześniej wspomniałem, lektura Kościoła jest trudna w odbiorze, a zacytowany poniżej fragment, nie jest wyjątkowy:
Zmiany te dotyczą między innymi szczególnego zjawiska wyłączania niektórych genów na jednym z chromosomów pary rodzicielskiej zwanych genami imprintingowymi. Są to geny, których ekspresja jest wyciszana za pomocą metylacji DNA. Jest to tzw. znakowanie epigenetyczne, a jego zaburzenia nazywane są epimutacjami. Mechanizm biochemiczny piętnowania to zróżnicowana metylacja cytozyny, w parach nukleotydów cytozyny z guaniną (CpG) danego odcinka DNA. Otrzymane po zapłodnieniu napiętnowanie przekazywane jest komórkom z pokolenia na pokolenie podczas cyklu komórkowego.” (K) str.161.
Wszystko rozumiem i zapewne katecheci też będą wiedzieli jak to przełożyć na język czternastolatka. Przypuszczam jednak, że chodzi o możliwość występowania schorzeń u dzieci poczętych poprzez in vitro, oraz przekazywania ich kolejnym pokoleniom.

Ania napisała swoją książkę w sposób przystępny, co wcale nie oznacza, że nie potrafi pisać porównywalnie do tekstów z pierwszej publikacji. Już kilkukrotnie zdarzyło mi się szukać znaczenia jakiegoś wyrazu w jej innych wypowiedziach. Bywało, że nawet „internet” go nie znał. Ważna jest świadomość, do kogo adresuje się swoje przemyślenia. W książce „Wobec in vitro” mi tego zabrakło.

Czy uważam, że propozycja Kościoła nie jest warta uwagi?
Wręcz przeciwnie, jest tam mnóstwo ciekawych informacji (wielokrotnie zupełnie niezwiązanych z samą procedurą in vitro). Trzeba tylko czytać tę książkę nie jak podręcznik, ale próbować odnieść się w swoim umyśle do zawartych tam tez.
Wydaje mi się, że młodzież szkół średnich, która jest adresatem formułowanych myśli, bez problemu sobie poradzi (o ile będzie zainteresowana tematem). Gorzej może być ze zrozumieniem przez katechetów, którzy w założeniu mają przekonwertować zawarte w książce informacje na język zrozumiały nastolatkom. Obawiam się, że większość z nich może zastosować w praktyce załączone w podręczniku konspekty, w żaden sposób ich nie dostosowując do konkretnych uczniów.
A co może być dla młodzieży kontrowersyjne? Mnie w całej książce najbardziej drażni pewna rozbieżność, albo nawet rozdwojenie osobowości wypowiadających się autorów. Z jednej strony cały czas podkreślana jest godność embrionu, a z drugiej określa się dziecko poczęte poprzez in vitro, jako produkt.
Produkt, produkt, produkt – słowo odmieniane w tej książce dziesiątki razy. Jak może poczuć się uczeń, który tak zostałby określony przez katechetę? Jak jogurt z biedronki?
Czy w obronie prawa do godności kolegi, nie staną uczniowie z klasy? Moi koledzy sprzed kilkudziesięciu lat, z pewnością by stanęli.

Zacznę może od kilku cytatów z konspektów, pozostawiając je na tę chwilę bez komentarza.
Jest to tak zwane „podsumowanie dyskusji panelowej”.
Szkoda, że wnioski są zawsze takie same. Jakoś nikt nie zakłada, że rozmowa może potoczyć się w zupełnie innym kierunku.

„”Kościół katolicki jednoznacznie wypowiada się na temat sztucznego zapłodnienia. - Nie chodzi tu jednak jedynie o kwestię 'słabości' metod medycznych, ale sprawy najbardziej zasadnicze dla godności osoby ludzkiej. Nawet gdyby nauka rozwinęła się tak dalece, że nie dochodziłoby do niszczenia zapłodnionych komórek, Kościół katolicki nie mógłby zaakceptować technik in vitro ze względu na godność ludzką” (K) str.334.

W wielu krajach, gdzie praktykuje się zapłodnienie pozaustrojowe dzieci, te które nie przypadną rodzicom do gustu (np. z powodu 'niezaplanowanej' płci), są po prostu zamrażane, oddawane do adopcji prenatalnej bądź utylizowane (zabijane). Pamiętajmy też, że w procedurze in vitro do organizmu matki przenosi się kilka zarodków, z góry zakładając prawo do życia tylko jednego z nich. W razie gdy w macicy zagnieżdża się kilka osób naraz, lekarz stosuje tzw, redukcję – czyli usuwa wszystkie dzieci, pozostawiając tylko jedno, bądź dwoje, którym pozwala się urodzić (jeśli nie nastąpi poronienie)” (K) str.350.

Pragnienie dziecka nie może usprawiedliwiać 'produkowania' go, tak samo jak niechęć do poczętego dziecka nie usprawiedliwia porzucenia go lub zniszczenia” (K) str.350

Były rozdziały, które przeczytałem z przyjemnością... no może tylko jeden taki: „Metafizyczny status embrionu ludzkiego. W poszukiwaniu podstaw godności osoby ludzkiej”.
Znalazłem tam filozoficzne rozważania na temat bytu ludzkiego, w tym wgląd w historię sporu na temat embrionu ludzkiego. I to nie byle jaką historię. Rozważane były poglądy Arystotelesa, Demokryta, Platona, Kartezjusza, Tomasza z Akwinu. Ten ostatni na przykład twierdził, że istnienie bytu rozpoczyna się wraz z aktem nadania embrionowi duszy, co następuje w 40-tym albo 90-tym dniu po zapłodnieniu. Ciekawy dział, chociaż wszystko sprowadzało się do istnienia duszy, a św. Tomaszowi odebrano status nieomylności.
Szkoda, że w podsumowaniu znalazła się filozoficzna niezgoda na in vitro, która moim zdaniem nijak nie wypływała z wcześniejszych informacji. Zostały podane dwie, niczym nie poparte zasady:
Pierwsza to zasada konieczności zachowania naturalnych i optymalnych warunków powstawania życia ludzkiego. Życie ludzkie, które w swej naturze jest czymś szczególnym w świecie, domaga się bowiem proporcjonalnych do tego, czym jest, warunków powstania i rozwoju, które może zapewnić tylko natura samego człowieka. Naruszenie tego porządku (a z tym mamy zawsze do czynienia w procedurze in vitro) nie pozostaje bez znaczenia zarówno dla życia, jak i rozwoju człowieka. Druga zasada głosi, że każde nowo powstające życie ludzkie powinno być traktowane jako cel-dobro samo w sobie, a to z kolei wskazuje na niezbywalną godność ludzkiej osoby. W procesie zapłodnienia pozaustrojowego, jako główny cel, wybija się potrzeba zaspokojenia pragnień rodziców, którzy nie mogą w naturalny sposób począć dziecka. Samo zaś życie dziecka staje się środkiem do osiągnięcia tego celu. W ten sposób już u początków powstawania życia ludzkiego następuje jego alienacja. Dziecko zamiast być celem, staje się środkiem.” (K) str.201.

Gdyby pójść dalej tym tokiem myślenia, to należałoby stwierdzić, że dziecko adopcyjne również jest środkiem zaspokojenia potrzeb rodzicielskich... a dziecko biologiczne?
Albo dzieci przychodzące do naszej rodziny zastępczej? Te najczęściej nie są ani celem, ani środkiem – są przypadkiem.


Pierwszy rozdział „Wobec in vitro” pod tytułem „Procedura in vitro – technika i konsekwencje”, to bardziej lektura dla uczniów wybierających się na medycynę. Konia z rzędem katechecie, który to opanuje i do tego w przystępny sposób przedstawi młodzieży.
Pamiętam, jak wieki temu odbywałem z Majką nauki przedmałżeńskie. Pani katechetka starała się zrobić wykład na temat naturalnych metod planowania rodziny. Wszyscy siedzieli i ziewali, bo było to tak nudne. Tylko Majka gadała z koleżanką. Za karę została wywołana do tablicy, aby zreferować to, co dotychczas zostało nam przekazane. Pani miała pecha, bo Majka kończyła liceum medyczne. Gdy Majka już narysowała wykres płodności kobiety, omówiła lepkość śluzu, temperaturę i zaczęła przechodzić do innych metod planowania rodziny, to pani katechetka szybko kazała jej usiąść w ławce. Ale właśnie to zaczęło wszystkich interesować.
No cóż, niektórzy mówią, że dziecko jest celem małżeństwa. Mój teść za to mawiał: „krew nie woda, majtki nie pokrzywa”, co paradoksalnie bardziej skłaniało do myślenia.

Przebrnąłem jednak przez ten dział, próbując być nieco powyżej percepcji katechety, czyli próbując zweryfikować pewne przedstawione fakty.
Ogólnie szacuje się, że powodzenie in vitro przy wprowadzeniu do jamy macicy jednego zarodka jest niższe niż 10%, przy dwóch 15-20%, przy trzech 25-30%, przy czterech 30-35%. A zatem sposobem na zwiększenie skuteczności procedury in vitro jest transfer większej liczby zarodków do organizmu kobiety. Skutkuje to jednak większą liczbą ciąż mnogich i wzrostem ryzyka wystąpienia powikłań ginekologiczno-położniczych”.(K) str.37.

Skąd takie dane?

... oznacza to, że jednym zarodkom dajemy szansę przeżycia – to te, które trafiają do jamy macicy – a inne są zamrażane bądź eliminowane. Dlatego tzw. zarodki nadliczbowe, które nie znajdą się w jamie macicy, mają zdecydowanie mniejszą szansę dalszego życia i rozwoju. Czy nie stanowi to współczesnej formy eugeniki, której medycyna dopuszcza się wobec wczesnego etapu rozwoju człowieka?” (K) str.38.

Obserwuje się częstsze występowanie zaburzeń genetycznych, hipertrofię płodu, zaburzenia zachowania oraz zaburzenia metaboliczne i czynnościowe układu sercowo-naczyniowego.” (K) str.38.

Rodziców informuje się o możliwości wybiórczego zmniejszenia liczby zarodków/płodów rozwijających się w jamie macicy, czyli wykonania tzw. embrioredukcji (technicznego pozbycia się części istnień ludzkich rozwijających się w jamie macicy.” (K) str.40.

Oznacza to, że genetyczna diagnostyka przedimplantacyjna może być instrumentem selekcji embrionów z uwagi na realizację konkretnych cech oczekiwanego dziecka: płci, koloru oczu czy określonych cech genetycznych. (…) Założony bank spermy laureatów Nagrody Nobla, w którym zamrożono nasienie wybitnie zdolnych mężczyzn, a następnie wykorzystano je w technikach wspomaganego rozrodu, jest tego przykładem.” (K) str.39.

Pojawienie się wad i zaburzeń genetycznych u dziecka może być związane z przekazaniem od rodziców uszkodzonego genu, jeżeli rodzic był nosicielem defektu; możemy powiedzieć, że w tym przypadku program in vitro jest przenosicielem wad genetycznych między pokoleniami.” (K) str.41.

No tak, zapewne gdyby ten sam facet „bzyknął” swoją żonę pod kołderką, to poczętemu dziecku wad genetycznych by nie przekazał.

Odpowiedź na pozostałe pytania można znaleźć w ustawie o leczeniu niepłodności, do której za chwilę przejdę, a której autorzy „Wobec in vitro” albo nie czytali (w co wątpię), albo nie za bardzo pasowała do głoszonych tez.

Kolejny rozdział: „Moralne aspekty procedury zapłodnienia pozaustrojowego”. Autorem tego tekstu jest ks. Piotr Morciniec. Wyjątkowo zasługuje, aby go wyróżnić.
... poczęty człowiek zostaje zredukowany do roli 'przedmiotu', którego w duchu mentalności wytwórczej (produkcyjnej) 'się robi', a nie poczyna się go. (…) W procedurze in vitro dochodzi do sprowadzenia wczesnego etapu rozwoju osoby ludzkiej (kilka dni po poczęciu) do reprodukcji człowieka (technicyzacja prokreacji), a więc do 'wyprodukowania', do wytworzenia produktu zgodnego z oczekiwaniami klienta.” (K) str.52.
działania związane z zapłodnieniem pozaustrojowym, pozbawiają dziecko elementarnego prawa do biologicznego związku z rodzicami: z owocu miłości przekształca się ono w 'artykuł' służący zaspokojeniu doraźnych potrzeb” (K) str.53.
Pragnienie dziecka nie może usprawiedliwiać jego 'produkowania'.” (K) str.58.
etapy 'komercyjnego produkowania człowieka'.” (K) str.54.

I kto tu pisze o moralności. Takich zdań jest tutaj dużo więcej. Wkleję tylko tabelkę. Wprawdzie Majka już ją trochę zabazgrała, ale coś jeszcze widać. Tego chyba nawet nie warto komentować.



Czytając „Wobec in vitro”, czasami miałem wrażenie, jakby chodziło o zarzucenie czytelnika ogromem informacji, które ani nie pochodzą z tego kraju, ani z tej epoki, a do tego nie do końca dotyczą omawianego tematu. Jest często mowa o inżynierii genetycznej, „ulepszaniu człowieka”, klonowaniu, hybrydyzacji, surogacji , eutanazji, aborcji, wykorzystywaniu zarodków do celów naukowych, dawstwie wewnątrzrodzinnym, parach jednopłciowych, transplantacji organów, uporczywości terapeutycznej, a nawet klauzuli sumienia. Wspomniano też o noblistach oddających swoje nasienie do banku spermy. Niestety autor pisząc takie słowa, nie zastanowił się, jaki jest przeciętny wiek osób otrzymujących Nagrodę Nobla i nie zestawił tego z bardzo rygorystycznymi wymaganiami banków spermy.
Trzeba przyznać, że książka została napisana z dużym rozmachem. Szkoda, że w związku z tym, nie wspomniano również o pedofilii – ale może nikogo z autorów, ta sprawa aż tak bardzo nie bulwersuje.

Skupię się jednak na szczegółach:
W przypadku zapłodnienia pozaustrojowego sytuacja jest inna [w przeciwieństwie do naturalnego – przyp.].Wytworzonych zostaje kilka lub kilkanaście embrionów, chociaż wiadomo od razu, że część z nich zostanie zatrzymana w rozwoju bądź unicestwiona. Już od samego początku embriony muszą zostać poddane 'kontroli jakości' a te, które wykazują wady, zostają zutylizowane lub przeznaczone do innych celów. (…) Gdyby spojrzeć na tę procedurę od strony pojedynczego embrionu – osoby ludzkiej, która rozpoczęła już swoje unikatowe istnienie i życie – to trzeba zrozumieć dramatyczną niepewność jego losu.” (K) str.116.

To teraz coś konkretniejszego:
Ustawa o leczeniu niepłodności podpisana przez prezydenta w lipcu 2015 roku (…) zakłada ograniczenie zapładnianych komórek właśnie do sześciu.” (A) str.166.
[Ustawa – przyp.] wprowadza szereg bardzo istotnych zmian, jeśli idzie o losy zamrożonych zarodków. Wiemy już z poprzednich rozdziałów, że zarodek musi mieć wskazanego ojca i matkę. Jednakże zarodek ma więcej praw aniżeli tylko prawo do obojga rodziców. Kolejnym jego prawem jest obowiązek bycia transferowanym do macicy. Żadnego niszczenia, żadnego przechowywania na wieczny rzeczy czas, żadnego oddawania zarodków na rzecz rozwoju badań naukowych. Każdy polski zarodek może być odtąd zamrożony przez maksymalnie 20 lat i jeśli przez ten okres jego genetyczni rodzice go nie odbiorą (tj. nie transferują do macicy genetycznej matki), zarodek obligatoryjnie zostanie przekazany do adopcji prenatalnej i zapewni mu się szansę na życie.” (A) str.330.

W książce Kościoła jest rozdział poświęcony prawnym aspektom bioetyki. Jest nawet odniesienie do wyżej wspomnianej ustawy. Pewne regulacje są nawet pochwalone, jednak wypunktowane jest to, co w jakikolwiek sposób może potwierdzać narrację wypowiadających się osób :
Ustawodawca przewidział zakaz niszczenia zarodków zdolnych do prawidłowego rozwoju powstałych w procedurze medycznie wspomaganej prokreacji, a nieprzeniesionych do organizmu biorczyni. Względem pozostałych embrionów możliwość niszczenia pozostawił.” (K) str.247

Wychodzi na to, że jak się nie ma do czego przyczepić, to bierze się w opiekę nawet embriony uszkodzone genetycznie, nie mające szans na dalszy rozwój. Ania w swojej książce pisze, że „biologia nie zna moralności ani etyki, dobra ani zła. Zna jedynie mechanizmy genetyczne i procesy tworzenia się organizmów, a przede wszystkim zna bezlitosne reguły ewolucji i zgodnie z nimi działa.” (A) str.155.

Zatrzymam się jeszcze przez chwilę na ustawie o leczeniu niepłodności, w której to człowiek stał się bardziej etyczny od Boga. Ania zwróciła na to uwagę, chociaż przymus adopcji prenatalnej chyba w każdym wzbudza dwuznaczne skojarzenia. Czy chciałbym, aby z mojego zarodka wyrosło za 20 lat dziecko w innej rodzinie? Czy moje dzieci chciałyby mieć rodzeństwo młodsze o 20 lat? Wreszcie, czy ja chciałbym być takim dzieckiem?
Są to to pytania, na które muszą sobie odpowiedzieć rodzice decydujący się na in vitro w naszym kraju. Być może dla niektórych (dla mnie też), bardziej akceptowalne byłoby unicestwienie niewykorzystanych zarodków, niż życie ze świadomością istnienia moich dzieci w innych rodzinach.
Moim zdaniem, ustawodawca bardziej zadbał o godność embrionu, niż o godność jego rodzica i rodzeństwa... a w dłuższym czasie, również jego samego.

Gdyby chcieć podsumować akceptowalność Kościoła w procesie tworzenia się nowego życia, to cytując za Anią, można powiedzieć, że sankcjonowane są „procedury z zastosowaniem czasowej eksterioryzacji i preparatyki nasienia następujące po akcie małżeńskim.” (A) str.303
Mówiąc po ludzku: para musi uprawiać seks, a później albo z pochwy kobiety zostanie pobrana sperma jej męża i poddana laboratoryjnej obróbce (jest to wariant tzw. 'testu po stosunku', zwanego Post Coital Test), albo też stosunek zostanie odbyty przy użyciu specjalnej prezerwatywy perforowanej.” (A) str.304.

Gdybym miał użyć własnej terminologii, to powiedziałbym, że chodzi o wtrysk bezpośredni, zwany inseminacją.
Aby jednak było to możliwe, potrzebne są plemniki. Skąd je wziąć? Pozwolę sobie ponownie zacytować słowa księdza Morcinca: „ Masturbacja jako technika pozyskiwania spermy pozostaje niegodziwa, gdyż wyklucza stosunek płciowy wymagany przez porządek moralny.” (K) str.69.
Daleki jestem od tego, aby mówić komuś co jest moralne, a co nie. Niech każdy dokonuje własnych wyborów. Dla mnie, bardziej poniżające jest stosowanie perforowanej prezerwatywy, odbycie przymusowego stosunku płciowego, gnanie przez pół miasta zanim plemniki przestaną mieć ochotę na zapłodnienie jajeczka... niż zwyczajna masturbacja.
A w jaki sposób pobiera się materiał choćby do badania żywotności, czy ruchliwości plemników? Myślę, że też w sposób niegodny.
Próbuję też spojrzeć na tę kwestię oczami nastolatków, bo przecież to oni są adresatami wyrażanych opinii. Skoro masturbacja w celach prokreacyjnych jest czymś niegodziwym, to tym bardziej niegodziwa jest w celu zaspokojenia własnych potrzeb seksualnych. Można zatem stwierdzić, że dziewięćdziesiąt procent nastoletniej populacji to dewianci i zboczeńcy.

Przejdę do naprotechnologii, która w ostatnim czasie stała się dość popularnym tematem. Zanim go rozwinę, muszę doprecyzować dwa pojęcia. Być może tylko ja jestem takim głąbem, dla którego niepłodność i bezpłodność do niedawna były synonimami.
Osoby bezpłodne mogą liczyć tylko na in vitro, albo na adopcję. A niepłodne? W mojej ocenie naprotechnologię mają już za sobą, chociaż pewnie nie takiego terminu używały w procesie starania się o dziecko.
Czym zatem jest naprotechnologia?
Tak opisali ją eksperci Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego:
Celem metody jest identyfikacja przyczyny niepłodności oraz jej leczenie z uwzględnieniem naturalnej gospodarki hormonalnej kobiety przy użyciu powszechnie stosowanych metod diagnostycznych. W terapii nie dopuszcza się inseminacji i zapłodnienia pozaustrojowego, dlatego metoda nie pozwala pomóc m.in. kobietom z niewydolnością jajników, zaawansowaną endometriozą, niedrożnością lub ograniczeniem drożności jajowodów oraz przy męskim czynniku niepłodności. Proponowany w ramach naprotechnologii algorytm postępowania nie znajduje potwierdzenia w kontrolowanych badaniach klinicznych. Z tych powodów naprotechnologia nie może być postępowaniem rekomendowanym w leczeniu niepłodności.” (K) str.286.
Jednak nieco dalej jest napisane tak: „NPT umożliwia to [nie zrozumiałem dokładnie co – przyp.] dzięki aktywnemu włączeniu pacjentów w diagnostykę i leczenie poprzez prowadzenie nadzorowanych i standaryzowanych obserwacji cyklu miesięcznego (…) Niepłodność jest najczęściej konsekwencją licznych chorób przewlekłych, które rozpoznane i właściwie leczone , pozwalają na przywrócenie prawidłowego funkcjonowania układu rozrodczego.” (K) str.287.

Co o naprotechnologii sądzi Ania?
Niezależnie od tego, jak wiele uduchowionych i podniosłych przymiotników dodamy w celu opisania misterium kobiecej płodności, fakty sprowadzają nas do tego, iż kobieta w naprotechnologii staje się obiektem, który należy upłodnić. Uczciwie trzeba dodać, iż nie oznacza to wcale, iż metoda in vitro wyzwoli ją bardziej – obie metody zniewalają, chociaż każda w inny sposób. Naprotechnologia czyni kobietę niewolnicą swoich biomarkerów i osobą pozostającą w stanie permanentnej seksualnej dostępności, ponieważ gotowość do odbycia stosunku seksualnego musi zostać zsynchronizowana ze szczytowym czasem jej płodności.” (A) str.235.

O skuteczności naprotechnologii można poczytać w książce Ani. Krótko mówiąc, mało badań i mało publikacji dotyczących metody. Kościół w zasadzie się do tematu nie odnosi w sposób bezpośredni. Przytacza za to kilka występujących schorzeń i przyczyn niepłodności, omawia metody leczenia oraz podaje parę przykładów dzieci, które niemal cudem nie zostały „wyprodukowane” przy pomocy in vitro.

Po przeczytaniu o naprotechnologii, przypomniała mi się katechetka z nauk przedmałżeńskich, oraz jak po trzech miesiącach niekontrolowanego kochania się z Majką, pobiegłem do kliniki in vitro. Oczywiście jest to taki czarny humor z mojej strony. Nie pobiegłem i (jak mniemam) dla większości rodzin, in vitro jest najczęściej ostatecznością.
Gdybym miał osobiście odnieść się do tej procedury, to powiedziałbym, że szczęśliwi są ci, którzy nie muszą rozważać takiej alternatywy. Rzadko piszę, że taki, czy inny pogląd jest bzdurą. Jednak gdy słyszę, że w odniesieniu do in vitro, równoległą opcją jest adopcja, a nawet rodzicielstwo zastępcze, to muszę się trochę zbuntować. Dla mnie są to trzy zupełnie odrębne drogi do bycia rodzicem. Są to trzy zupełnie inne scenariusze. Trzy zupełnie inne światy.
Dzisiaj zadzwoniła pani z ośrodka adopcyjnego, że jest po spotkaniu z rodzicami adopcyjnymi dla Sasetki i Marudy. Zastanawiam się w takich momentach, co takie osoby czują, o czym myślą? Mają dwa dni do spotkania z dziećmi. Być może dwa najdłuższe dni w ich życiu. Ja, swój psychopatyczny umysł rodzica zastępczego zacząłem przygotowywać na rozstanie już kilka tygodni temu. Jestem gotowy... jestem profesjonalistą. Dla dzieci i ich nowych rodziców, będzie to rzucenie na głęboką wodę. Będą mieli do czynienia z taką sytuacją po raz pierwszy w życiu. Paradoksalnie, bardziej jestem spokojny o dzieci. Rodzice pewnie na początku zauważą maluchy potrzebujące ciepła, miłości, przytulania. Później ich uwagę zwróci zachowywanie się – sposób wyrażania swoich myśli, emocji... mimika twarzy, pewne gesty. Porównuję w tej chwili Ploteczkę i Marudę. Dziewczynka ma mój uśmiech (taki trochę głupkowaty), chłopiec nadal ma uśmiech swojej mamy. A Sasetka? Czteroletnie dziecko ma już pełną świadomość tego co się dzieje. Z jednej strony bardzo chce, a z drugiej, się boi. Odnosimy wrażenie, jakby ostatnio zaczęła się cofać w rozwoju. Weszła do świata Kapsla, w którym wszystko (no może prawie wszystko) jest dozwolone. Kupiłem kiedyś na „Gwiazdkę” jodłę w doniczce. Nawet jej nie wstawiłem do domu, bo taka była ładna. Chciałem ją posadzić w ogrodzie. Nie wypuściła wiosną pędów. Ktoś za bardzo przyciął jej korzenie. Obyśmy i my nie byli takimi złymi ogrodnikami.

Wrócę jeszcze do „Wobec in vitro”, bo rozważania teoretyczne są dużo bezpieczniejsze. W książce jest dział zatytułowany „Teologiczna ocena zapłodnienia in vitro”.
W zasadzie nie mam uwag... może poza jedną. Zawarte tutaj myśli, nie powinny być narzucane wszystkim ludziom na świecie, jako jedynie słuszne.
Wszelkie próby produkcyjnej redukcji człowieka stają się bezpośrednimi atakami na władzę Boga nad życiem, uzurpacją Boskiej władzy. (…) Lekarz (…) zajmuje miejsce Boga, nawet jeśli nie jest tego świadomy, czyni się panem przeznaczenia innej istoty ludzkiej, o ile arbitralnie wybiera, kto ma żyć, a kogo skazać na śmierć, zabijając bezbronne istoty ludzkie.” (K) str.219
Gdybym był cyniczny, powiedziałbym, że przykład idzie z góry. Kto wybił „bogu ducha winnych” Kananejczyków? Maruda swoim nieposłuszeństwem, codziennie zasługuje kilka razy na śmierć (bo tak widzę relacje pierwszych ludzi i Boga). A gdy ci zaczęli wreszcie być „dumnymi ludźmi”, to pomieszano im języki. Być może in vitro będzie powodem do kolejnej interwencji Boga – kimkolwiek on jest.

Czasami potrafię zrozumieć coś bardzo skomplikowanego, a nie rozumiem rzeczy bardzo prostych. Ktoś kiedyś powiedział, że brak mi pokory – być może.
Zrodzenie osoby ludzkiej powinno być zatem owocem i zwieńczeniem miłości oblubieńczej. Tak więc pochodzenie istoty ludzkiej jest wynikiem przekazywania życia związanego nie tylko z jednością biologiczną, lecz również duchową rodziców złączonych węzłem małżeńskim.” (K) str.215.
Rozumiem, ale to nie ja sprowadzam wszystko do seksu... dobrze – aktu małżeńskiego.
Dzieci, którymi się opiekujemy wielokrotnie przyszły na świat w wyniku przemocy, gwałtu, albo małej świadomości rodziców. Czym one są lepsze od dzieci poczętych poprzez in vitro, które z pewnością są owocem miłości i wielu wyrzeczeń? Albo jeszcze inne pytanie. Czym ci pierwsi rodzice są lepsi od tych drugich?
Każdemu dziecku należy się to, żeby być poczętym z autentycznej miłości swoich rodziców.” (K) str.212. No właśnie, niby proste zdanie, a można je rozumieć w rozmaity sposób.

W książce „Wobec in vitro, sporo uwagi jest poświęcone zagrożeniom zdrowia i życia dzieci poczętych tą metodą. Rozdział opisujący te kwestie jest dość trudny. Chociaż może niekoniecznie dla uczniów szkół średnich. Geny i sprawy dziedziczenia są im zapewne znane z lekcji biologii.
Sentencją całego wywodu jest stwierdzenie:
metoda ta [in vitro – przyp.] sprzyja powstawaniu zaburzeń genetycznych ograniczających przeżywalność dziecka w okresie prenatalnym, ale również związanych z wadami rozwojowymi i niepełnosprawnością intelektualną po jego urodzeniu. (…) Badania pokazują, że proces ten [podziału komórkowego mejotycznego i mitotycznego – przyp.] może być zaburzony w związku z procedurami zapłodnienia pozaustrojowego in vitro.” (K) str.157-158
Nie jest powiedziane czyje to są badania, za to chwilę później jest omówionych kilka chorób genetycznych: Zespół Klinefeltera, Zespół Turnera, Zespół Downa, Zespół Edwardsa. Dalej nie jest łatwiej, można dowiedzieć się czym charakteryzuje się Zespół Beckwitha-Wiedemanna, Zespół Pradera-Williego, Zespół Angelmana, Zespół Retta.
Jako podsumowanie, użyto następującego sformułowania:
Należy dodać, że mechanizmy prowadzące do powyższych zmian klinicznych i zaburzeń genetycznych mogą być różnorakie i bardzo złożone, a do ich powstawania dochodzi w wyniku różnorodnych mechanizmów, w tym także zmian środowiskowych, skutkujących wystąpieniem epimutacji. To tylko jedna z wielu przyczyn możliwych patologii.” (K) str.165

Ale, czy ktoś takie badania prowadził? Jeżeli tak, to kto?
Doczytałem tylko, że:
M.I Tejada i współpracownicy wykazali zwiększoną częstość występowania aneuploidii [nieprawidłowej liczby chromosomów – przyp.] prowadzącej do obumierania zarodków po stosowaniu analogów GnRH indukującego wytwarzanie się komórek rozrodczych u kobiety do celów procedury in vitro.
Van der Ven Katrin i współpracownicy w roku 1998 opisali zwiększoną częstość aneuploidii po metodzie typu Intracytoplasmic sperm injection (ICSI).” (K) str.159
Pierwsza z wymienionych pozycji pochodziła z roku 1991. W dzisiejszych czasach, ponad dwadzieścia lat wstecz, to niemal prehistoria. Czy zacytowane informacje są jeszcze aktualne? Nie mam pojęcia. Niestety nie zostały przedstawione jakiekolwiek dane statystyczne. Czyżby takowych nie było?

I już zupełnie na koniec. Próbowałem dociec, czym w zasadzie jest ta osławiona bruzda dotykowa u dzieci poczętych poprzez in vitro.
Chyba jednak coś takiego nie istnieje... co wcale mnie nie dziwi.

PS Jest jeszcze nowsza pozycja, której współautorem jest Ania.
Tę książkę zamierzam przeczytać w wakacje.


Zupełnie siebie nie poznaję. Kiedyś na wakacje zabierałem książki w stylu „Polowanie na Czerwony Październik”.



.