niedziela, 25 listopada 2018

PLOTKA 3




Na przykładzie historii Plotki będę się starał opisać, jak skutecznie (czy też nieskutecznie) działają rozmaite instytucje, których celem jest uregulowanie sytuacji dziecka, od momentu, gdy zostało ono odebrane rodzicom biologicznym, do czasu gdy pojawią się rodzice adopcyjni.
Krótko tylko przypomnę, że dziewczynka mieszka z nami od urodzenia. Właśnie minęło dziesięć miesięcy, a wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że pewnie wyprawimy jej jeszcze roczek.
Mama Plotki jest starszą wersją Kapsla. Ma dokładnie takie samo orzeczenie o niepełnosprawności. Uważa jednak, że jest zupełnie normalną osobą, a rentę dostaje i do psychiatry chodzi tylko dlatego, że jest nerwowa.
Z tym psychiatrą, to być może i mi przydałoby się czasami spotkać, ale renty z pewnością nikt nie zechciałby mi przyznać. Mama dziewczynki nie przestrzega żadnych ustalonych z nami reguł. Zdjęcia Ploteczki ma wysyłane co dwa tygodnie, rozmowy telefoniczne raz w tygodniu (wszystko w konkretne dni tygodnia). Często jednak bywa, że Majka otrzymuje w ciągu jednego dnia, nawet kilkanaście SMS-ów o treści niemal identycznej: „Dziendobry wieczur prosze o zdiencie dzienkuje”. Albo „moge ptosic o sriencie”. Chociaż do tego ostatniego zdania nawet bym się specjalnie nie przyczepiał. Znam pewnego informatyka, który napisałby niemal identycznie. Użyłby tylko słowa „sriecie” zamiast „sriencie”.
Mama dość często dzwoni do Majki... jak ma z czego. Niestety (a może na szczęście) bywają sytuacje, gdy jest zupełnie odcięta od świata. Wyznaje bowiem dziwną zasadę, że jak się nie ma telefonu, to nie trzeba za niego płacić rat przewidzianych umową. Dostaje więc jakiegoś smartfona na dwa, albo trzy lata. Po kilku tygodniach go sprzedaje, przestaje spłacać raty i szuka nowego operatora. Chyba jednak obskoczyła wszystkich, bo ostatnio dzwoni już tylko z telefonu swojej mamy. Wracając do mojej myśli... potrafi zadzwonić do Majki z pytaniem, czy nie jest w ciąży (mówiąc „pani pewnie się zna”) bo nie ma okresu od miesiąca i na teście ciążowym wyszła jej jedna kreska. Teoretycznie, cykl u kobiety trwa właśnie miesiąc... ale może ona ma inaczej. Niezależnie od tego, do testu raczej dołączane są instrukcje.

Nie opisałem tego wszystkiego dlatego, aby się w jakiś sposób wyśmiewać z tej dziewczyny. Chciałbym, aby Kapsel za kilkanaście lat potrafił chociaż tak pisać jak ona.
W mojej ocenie, problem polega na tym, że ona przecież nie przeszła jakiejś transformacji w ciągu jednego dnia. Mieszkała w domu dziecka, a gdy stała się pełnoletnia, wróciła do domu rodzinnego, który od zawsze był pod dozorem pomocy społecznej. Czy naprawdę nie dało się nic zrobić, aby uchronić ją przed ciążą? Czy nie powinna po wyjściu z domu dziecka trafić do jakiegoś ośrodka, w którym byłaby pod stałą opieką? Czy nie powinno się rozpocząć jakichś działań już w momencie, gdy było wiadomo, że jest w ciąży i nie ma nadziei na to, aby samodzielnie wychowywała dziecko (bo nie ma żadnych kompetencji rodzicielskich)? Może jeszcze jest jakaś szansa, bo inaczej... prędzej czy później znowu zobaczy dwie kreski.

Jak więc wcześniej wspomniałem, Plotka dziesięć miesięcy temu trafiła do naszej rodziny. I dopiero wówczas całej sprawie została nadana odpowiednia sygnatura i machina ruszyła. Pierwsza rozprawa została wyznaczona po czterech miesiącach. Niestety mama nie zjawiła się na sali sądowej, twierdząc że przecież nie mogła pokazać się w sądzie z niezrobionymi paznokciami. W związku z tym, wszystko zostało odłożone na następne cztery miesiące. W sądach nie da się niczego przyspieszyć, ominąć kolejki. W końcu sąd jest po to, aby kierować się literą prawa. Może tylko ta „litera” jest nie do końca sprawna i zbyt sztywna, zbyt zrutyniała. Na drugą rozprawę, asystentka rodziny dopilnowała, aby mama się stawiła. Wyrok nie był zaskoczeniem, nastąpiło odebranie praw rodzicielskich.
Niestety mama od razu zadeklarowała, że będzie się od niego odwoływać. To nie była jej decyzja (a przynajmniej nie tylko jej). Nawet gdy rozmawia z nami przez telefon, to ma obok siebie suflera. Zresztą to też mnie w pewien sposób zadziwia, że rodziny „niewydolne od zawsze”, które nie potrafią dobrze zliczyć do pięciu, przepisy umożliwiające im uzyskanie jakichś profitów, mają w małym palcu.
Adwokat „z urzędu” nie pomógł. Pewnie bardzo chciał, chociaż... może niekoniecznie. Nie wiem, zasady obowiązujące w świecie prawa, są mi zupełnie obce. Mama czegoś nie dopełniła, może tylko nie wpłaciła opłaty w kasie sądu. W każdym razie wyrok się uprawomocnił.
Chyba się uprawomocnił, ponieważ są to tylko informacje uzyskane od pani sekretarki z sądu. Jest to druga, a w niektórych sądach nawet pierwsza osoba w hierarchii ważności. Majce czasami łatwiej udaje się porozmawiać z sędziną niż z panią sekretarką. Wszystko zależy od sądu. I o ile mogę zrozumieć, że dla pani sekretarki, taka zwykła rodzina zastępcza, jak nasza, jest nikim – o tyle trudno mi pojąć, że nasza pani koordynator z PCPR-u, też często ma pod górkę. W tym przypadku wiadomo tylko tyle, że „sprawa jest zamknięta”.
Niestety oficjalnego postanowienia sądu jeszcze nie ma, bo pani sędzina nie ma czasu go podpisać. A przecież minęło już kilkanaście dni (od uprawomocnienia, bo od wydania decyzji - ponad półtora miesiąca).

Mając jednak takie informacje (że sprawa jest zamknięta), zaczęliśmy działać. Piętą achillesową jest Poradnia Psychologiczno-Pedagogiczna. Tutaj terminy są kilkutygodniowe. Niestety po naszych ostatnich szorstkich rozmowach dotyczących przypadku Kapsla, nie mamy już tam dobrych notowań, a co za tym idzie, możliwości jakiegokolwiek skrócenia terminu. Majka zadzwoniła jednak do ośrodka adopcyjnego. Tutaj, nasze akcje stoją jeszcze dość wysoko. Udało nam się uzyskać zgodę na opinię psychologiczną z dowolnej poradni dziecięcej. Najpierw Majka „uderzyła” do psychologa z ośrodka, w którym rehabilitujemy Ploteczkę. Już było lepiej – początek grudnia. Jednak byłoby to już po terminie zespołu, na którym zbierają się wszystkie najważniejsze osoby opiniujące dziecko kierowane do adopcji. Majka nie odpuszczała. Zadzwoniła do znanych sobie psychologów, w tym do osoby prowadzącej naszą ostatnią superwizję. Okazało się, że ma ona koleżankę, która zajmuje się dziećmi i dysponuje odpowiednimi testami. Dzięki dobrej woli obu pań, zostaliśmy wciśnięci w napięty grafik.... ale jesteśmy już po badaniu. W ciągu kilku dni będzie gotowa pisemna opinia, chociaż już wiadomo, że dla Plotki będzie ona korzystna. Pani psycholog poprosiła tylko, abyśmy wcześniej przekazali jej dokumentację medyczną i jakiś nasz opis zachowań dziewczynki. No to napisałem po swojemu (bo inaczej nie potrafię), co zamieszczam poniżej. Podobno bardzo to pomogło.

PCPR stoi już w progach startowych. Ośrodek adopcyjny nie lubi upierdliwych klientów (takich jak Majka), więc jest szansa, że też szybko ruszy z kopyta.

Czekamy zatem na podpis pani sędziny, mając nadzieję, że pani sekretarka nie pomyliła akt sprawy, albo nie miała czegoś innego na myśli.

Poniżej ostatnie dwie oceny Plotki:

Plotka (7 miesięcy)

Ocena rozwoju dziecka na podstawie obserwacji opiekunów.

Dziewczynka rozwija się swoim tempem – tak mógłbym ją ogólnie podsumować.
Większym problemem jest to, że wciąż jest w naszej rodzinie zastępczej i pewnie jeszcze jakiś czas będzie (chociaż już od dawna nie powinna).

  • Biorąc pod uwagę rozwój fizyczny, można mieć zastrzeżenia do tego, że jest trochę leniwa i nie chce się przewracać z pleców na brzuch i odwrotnie. Potrafi to zrobić, ponieważ kilka razy już jej się ta sztuka udała, jednak nie czuje takiej potrzeby.
  • Za to bardzo dobrze siedzi i w tej pozycji (pomijając noszenie na rękach) najchętniej spędzałaby cały dzień. Niestety, zdaniem fizjoterapeutki, to jeszcze nie ten czas. W tej chwili powinna próbować pełzać do tyłu, turlać się i kręcić wokół własnej osi. Świetnie wychodzi jej ta ostatnia czynność. Natomiast cały czas stara się usiąść. Wydawałoby się, że przynajmniej ćwiczy mięśnie brzucha. Okazuje się jednak, że pomijanie pewnych etapów rozwoju nie zawsze jest dobre.
  • Ploteczka jest dzieckiem towarzyskim. Uwielbia jak coś się dzieje. Lubi gdy jest obiektem zainteresowania, chociaż nie wymaga ciągłego noszenia na rękach. Nie oznacza to jednak, że tego nie lubi.
  • Tak jak większość dzieci, potrzebuje zabaw fizycznych: podniebnych lotów, skakania jak sprężynka i szeroko pojętej gimnastyki. Nieustannie chce odkrywać świat. Nawet trudno ją przewinąć, ponieważ również na zupełnie pustym przewijaku, próbuje sprawdzić, czy aby na pewno jest on pusty.
  • Poza tym, że nie chce się turlać i w pozycji pionowej trochę za bardzo odchyla ramiona do tyłu – jest w normie rozwojowej. Przekracza linię środka, próbuje się dobrać do każdej zabawki, która jest w zasięgu jej wzroku, bawi się stopami. Potrafi trzymać dwie różne zabawki w dwóch dłoniach. Umie też przekładać zabawkę z jednej ręki do drugiej.
  • Bardzo dobrze trzyma w dłoniach butelkę z mlekiem. Potrafi ją nawet sama odnaleźć w łóżeczku, więc jest samowystarczalna, gdy przypadkiem ją upuści.
  • Dość długo była oporna na jedzenie czegoś innego – co nie przypominało mleka. Zjedzenie dwóch łyżeczek zupy, czy kremu warzywnego, było dużym osiągnięciem. W tej chwili jada już obiadki złożone z całego bukietu warzyw i odrobiny mięsa. Uwielbia podjadać obiad dorosłych, chociaż chyba jest uczulona na jajko, bo ostatnio dostała lekką wysypkę.
  • Emocjonalnie jest w normie rozwojowej. Zaczyna pojawiać się lęk separacyjny. Nie tylko potrafi w sposób świadomy (oczywiście niewerbalnie) wyrażać swoje sympatie i antypatie, ale bywają momenty (żeby nie powiedzieć – osoby), gdy jedynym pocieszycielem jest ciocia lub wujek.
  • Doskonale rozpoznaje rozmaite sytuacje (stan emocjonalny różnych osób). Śmieje się, gaworzy i macha rączkami, gdy czuje się bezpiecznie. Gdy inne dzieci zaczynają płakać, jest zaniepokojona i rozgląda się dookoła.
  • Od jakiegoś czasu, zaczęła reagować na swoje imię. Niestety w tej kwestii muszę popracować trochę nad sobą, ponieważ Plotce wydaje się, że ma też na imię „Żabka”.
  • Dziewczynka lubi też zabawy z lustrem (chociaż od niedawna). Rozpoznaje w nim mnie, ale nie mam pewności, czy jest świadoma odbicia tej mniejszej osóbki. Jednak sprawia jej to dużą przyjemność – jeszcze jakiś czas temu, lustro dla niej w zasadzie nie istniało.
  • Plotka zdecydowanie ma swoją wolę. Gdy stwierdzi, że dalej nie chce jeść, to należy tylko zgodzić się z jej decyzją. Bardzo sugestywnie informuje o swoich potrzebach: zabawie, jedzeniu, śnie i... kupie.
  • Ze snem jest bardzo różnie. Bywają okresy, gdy dzień staje się nocą i na odwrót.
  • Jak większość dzieci, uwielbia spacery. Teraz są one dla niej już tylko możliwością poznawania świata. Zasypia bowiem wyłącznie w łóżeczku. Przestała też używać smoczka – tak sama z siebie.
  • Ząbkuje... już od kilku tygodni (chociaż jeszcze żadnego ząbka nie widać). Ale teraz, to już chyba na sto procent.

I tak sobie razem mieszkamy. Plotka uważa nas za rodziców, chociaż nimi nie jesteśmy, a my traktujemy ją jak córkę, mimo że przecież też nią nie jest.



Plotka (10 miesięcy)

Ocena rozwoju dziecka na podstawie obserwacji opiekunów.

Ploteczka od kilku tygodni jest rehabilitowana ruchowo. W stosunku do rówieśników jest nieco z tyłu, więc takie zalecenie dostaliśmy od osoby, która monitoruje w tym względzie nasze dzieci zastępcze. Podobno nie ma tragedii i bez tej rehabilitacji rozwój dziewczynki nastąpiłby tylko nieco później. Została odrzucona teoria o jakichkolwiek zaburzeniach ośrodkowego układu nerwowego. Ujmując sprawę kolokwialnie, zajęcia na które Plotkę zapisaliśmy, mają sprawić, że w przyszłości nie będzie prosiła rodziców o zwolnienia z lekcji wychowania fizycznego.

Dziewczynka ma też alergię pokarmową. Jest jeszcze zbyt wcześnie, aby robić testy i póki co, sprawę łagodzi nieco ketotifen (lek przeciwalergiczny). Istnieje jednak przypuszczenie, że może ją uczulać nawet coś bardzo łagodnego – ziemniak, marchewka, albo dynia.

Wykaz umiejętności dziecka:

  • Plotka nie raczkuje, a nawet nie pełza. Leżąc na plecach, sprawnie obraca się wokół własnej osi. Natomiast bardzo lubi siedzieć, chociaż nie powinniśmy utrzymywać jej w dłuższym czasie w tej pozycji (dopóki sama nie zacznie siadać). Jednak opracowała własny sposób poruszania się. Będąc w pozycji siedzącej, kładzie rączki między nogi, zapiera się i przesuwa do przodu.
  • Nadal rzadko przewraca się z pleców na brzuch i odwrotnie (chociaż potrafi). Wprawdzie motywujemy ją pokazanymi przez rehabilitantów ćwiczeniami, to jakoś nie specjalnie jest zainteresowana.
  • Ale za to, chętnie wchodzi w interakcje ze wszystkimi domownikami. Kiwa się, w rytm muzyki, albo gdy jest zadowolona. Interesuje się zabawkami (zwłaszcza tymi grającymi lub piszczącymi). Nadal najchętniej wkłada wszystkie przedmioty do buzi, chociaż coraz częściej zaczyna się im przyglądać i przekłada z rączki do rączki. Uwielbia wykładać klocki z pudełka, chociaż niekoniecznie wkładać z powrotem.
  • Zaczyna poznawać swoje ciało i potrafi wykorzystać je do swoich celów. Gdy leży na plecach, a chce podnieść lalkę, to gdy jest ona poza zasięgiem rąk, wykorzystuje nogi, którymi podaje sobie zabawkę.
  • Stosuje ruch szczypcowy zbierając okruszki.
  • Potrafi zrobić „pa-pa”. Przy „brawo-brawo”, rączki jeszcze się jej czasami mijają. Pracujemy nad przybijaniem „piątki”, „żółwikiem” i „grabulą”, chociaż umie się przywitać na „dzień dobry” (zwłaszcza bawi ją potrząsanie rączką).
  • Lubi też zabawę w „nie ma Ploteczki, nie ma” (gdy przykrywamy jej głowę pieluszką). Nie ma też problemu z odkryciem zasłoniętej w ten sposób zabawki, a gdy nie może się dostać do klocka lub samochodzika leżącego na pieluszcze, to zwyczajne za nią ciągnie, realizując zamierzony plan. Uwielbia zabawę w „a ku-ku”. Bawią ją moje głupie miny.
  • Odwraca się w pozycji siedzącej (nawet o 180 stopni) w poszukiwaniu osoby lub dźwięku.
  • Śledzi wzrokiem toczącą się piłkę, spadający przedmiot, czy odbijany w górę balonik.
  • Jest bardzo emocjonalna, chociaż najczęściej (a w zasadzie zawsze) kiwa głową na „nie”.
  • Charakterek też ma niczego sobie. Gdy jest zła, to rozrzuca wokół wszystkie zabawki, które ma pod ręką.
  • Wydaje się, że gadulstwo ma w genach, jednak używa niewielu sylab. W zasadzie doszukałem się tylko czegoś w rodzaju „bla”, „dla”, „ala”. Podobno do Majki mówi również „a-da-da” i „a-ba-ba”. Do mnie „a-dzia-dzia” jakoś nie mówi.
  • Lubi naśladować. Gdy chce kogoś „zagadnąć”, to często zaczyna warczeć (warczenie na siebie, to taka nasza ulubiona zabawa).
  • Nie mamy problemów z jedzeniem. Posiłków dziewczynki, nie stanowią już tylko zmiksowane papki, ale również potrawy z kawałkami warzyw, kluseczkami, czy ryżem. Chociaż do niedawna, Plotka wyciągała z buzi na przykład taką kluskę, oglądała i dopiero wówczas zjadała.
  • Bardzo lubi się przytulać i głaskać kogoś po brodzie. Pewnie się dziwi, że wujek, w przeciwieństwie do innych domowników, jest jakiś szorstki. Potrafi również bawić się samodzielnie, jednak potrzebuje kontaktu wzrokowego z opiekunem. Chociaż tym opiekunem może być również dwuletni kolega.
  • Nadal jest na etapie lęku separacyjnego. Wprawdzie nie ma problemu z pójściem na kolana do osoby, której nie do końca kojarzy, to jednak ktoś jej bliski musi być w zasięgu wzroku.
  • Od miesiąca ma dwa zęby (dwie dolne jedynki), którymi uwielbia się posługiwać, więc trzeba na nią uważać.

Wydaje się jednak, że dość łatwo potrafi się z kimś zaprzyjaźnić (ale też szybko o nim zapomnieć). Rozstanie z nami, nie powinno negatywnie odbić się na jej psychice, o ile zostanie rozłożone w czasie, a rodzina w której będzie miała zamieszkać, będzie tego świadoma.










niedziela, 18 listopada 2018

--- Ojciec zastępczy.


Dzisiejszy wpis poświęcę rodzinom zastępczym zawodowym, a przynajmniej takim, które mają pod opieką kilkoro dzieci, a jeden z opiekunów musi pracować
Tytułowy ojciec zastępczy, będzie więc trochę bezpłciowy, ponieważ może on być również kobietą. Myślę nawet, że żeńska forma ojca zastępczego, ma dużo bardziej przechlapane.


Rodziny zastępcze, których obowiązkiem (z definicji) są kontakty z rodzicami biologicznymi przebywających u nich dzieci, często spisują regulamin. Jest to pewnego rodzaju zbiór zasad obowiązujących w ich domu i w relacjach z odwiedzanymi dziećmi. Z takim regulaminem zapoznają się rodzice biologiczni, podpisują go i... czasami się do niego stosują. Bywa, że z biegiem lat, punktów w regulaminie przybywa i zaczyna on przypominać umowę kredytową z bankiem. Nie wykluczam, że w którymś momencie też coś takiego będzie obowiązywało w naszym pogotowiu rodzinnym. Póki co, albo jeszcze nie zdarzyli nam się naprawdę upierdliwi rodzice biologiczni, albo Majka od pierwszego spotkania trzyma ich na krótkiej smyczy i nawet nie śmią podskoczyć.

Jednak wydaje mi się, że ważniejszą rzeczą byłoby spisanie regulaminu obowiązującego rodziców zastępczych. Taki dokument powinien powstać na samym początku, zanim zostanie podjęta ostateczna decyzja o pozostaniu rodziną i zanim rozpoczną się jakiekolwiek szkolenia. Tak... problem tylko jest taki, że wówczas jeszcze nie wiadomo, co w takim regulaminie powinno być zawarte. I na dobrą sprawę, nie za bardzo wiadomo nawet wtedy, gdy pierwsze dzieci zostaną umieszczone w rodzinie zastępczej.
Wszystko przychodzi z czasem i najczęściej ojciec zastępczy zaczyna robić coraz większe oczy. Słyszy na przykład tekst „mógłbyś robić więcej”, albo „zrobiłbyś coś pożytecznego, a nie tylko czytasz książkę”, tudzież „ja nie mam na nic czasu, na fryzjera, kosmetyczkę – czuję się zaniedbana”. Nie są to teksty Majki, ale może tylko dlatego, że mam pracę określaną mianem „wolnego zawodu”. Ktoś mi kiedyś powiedział, że pracuję kiedy chcę i ile chcę. Może nie do końca jest to prawdziwe, ale faktycznie umawiam się z kalendarzem Majki, a nie swoim. Nawet gdy wczoraj dzwoniłem w sprawie wymiany opon na zimowe, to musiałem to skonsultować z Majką.

Pomysł pozostania pogotowiem rodzinnym był Majki. Myślę, że w wielu przypadkach jest tak, że osoba zafascynowana wizją niesienia pomocy dzieciom, taka która zachłysnęła się ideą rodzicielstwa zastępczego, czasami zaczyna oszukiwać samą siebie. Zaczyna obiecywać temu przyszłemu ojcu zastępczemu coś, co może nigdy nie nastąpić. Wielokrotnie pewnie jest też tak, że ma ona zbyt mało danych, aby wszystko racjonalnie ocenić i zobowiązać się do takich, czy innych rzeczy.
Pamiętam nasze pierwsze rozmowy z Majką. Wydawało jej się, że wszystko będzie wyglądało tak, jak kilka lat wcześniej, gdy nasze dzieci były jeszcze małe. Mieliśmy ich trójkę, więc teoretycznie sytuacja identyczna jak w pogotowiu rodzinnym. Owszem, przewidzieliśmy to, że prawie zawsze będziemy mieć malutkie dzieci. Nie będzie więc dorastania, wyrastania z pieluch... zawsze będziemy tkwić niemal w tym samym punkcie. Dlatego, gdybyśmy wówczas spisali jakiś regulamin, to moim obowiązkiem byłaby nocna opieka nad całą gromadką w soboty (aby Majka mogła odespać nieprzespane noce z całego tygodnia) oraz spędzenie z dziećmi dwóch do trzech dni w miesiącu, bo przecież któreś może zachorować, albo trzeba będzie pojechać do sądu. W naszym przypadku ustne ustalenia tak właśnie wyglądały.

Wydawać by się mogło, że za chwilę napiszę: „tak się nie da”, że jedna osoba nie jest w stanie udźwignąć prowadzenia takiego pogotowia rodzinnego jak nasze.
Owszem, jest to możliwe, ale...

Opiszę ostatni tydzień, pod kątem mojego zaangażowania w naszą rodzinę zastępczą. Z wielu punktów mógłbym zrezygnować. Wielu elementów zupełnie nie brałem kiedyś pod uwagę. Na szczęście mam duszę kameleona i potrafię się dostosować. A jak już coś zaczynam robić, to chcę to robić dobrze (a przynajmniej być w zgodzie ze swoim światopoglądem). Do tego wolę mieć zadowoloną żonę, niż wiecznie zmęczoną i zrzędzącą.
I w gruncie rzeczy, lubię być ojcem zastępczym. Wkurza mnie tylko, jak Majka czasami pyta „a ty jeszcze coś zarabiasz?”. W sumie, biorąc pod uwagę czas, który poświęcam dzieciom zastępczym (albo bardziej... pieczy zastępczej) – nie jest to pytanie bezzasadne.

Każdego dnia do moich obowiązków należy zajmowanie się Plotką i bliźniakami między 6:30 a 9:00. Raz jest łatwiej, raz trudniej. Dziewczynka właściwie nie sprawia problemów. Chłopcy czasami bawią się bardzo ładnie, czasami czują potrzebę przytulania się i wszyscy dosypiamy pod kołdrą, a czasami przez dwie godziny tylko słyszę „abudzi, abudzi, abudzi, abudzi..." co można przetłumaczyć „kiedy się Majka wreszcie obudzi”.
Wziąłem na siebie jeszcze robienie kolacji i kąpiel dzieci, co w przypadku aktualnej czwóreczki zajmuje mi mniej więcej półtorej godziny.

A teraz opiszę to, co było dodatkowo w tym tygodniu.

Sobota
Majka rano zawiozła bliźniaki do babci (która ma zgodę sądu na urlopowanie). Teoretycznie moglibyśmy powiedzieć, że jak chce, to niech po chłopaków przyjedzie. Tyle tylko, że jest to daleko (babcia musiałaby jechać pociągiem i przesiadać się na autobus). O nią nam nie chodzi, ale o dzieci.
Przeleciały trzy godziny spędzone z Plotką i Messengerem.
Po południu zostaliśmy zaproszeni na urodziny do Foxika (dziewczynki, która przebywała w naszej rodzinie trzy lata temu).


Niedziela
Koło południa odwiedziła nas Iskierka z rodzicami (kolejna dziewczynka, która kiedyś z nami mieszkała). Jest to rodzina, która bardzo dba o nasze wspólne kontakty. Pokonali ponad 100 kilometrów (w jedną stronę), aby przyjechać na kawę. Bardzo lubię te spotkania i wydaje mi się, że są one ważne dla Iskierki. Ale minęły trzy godziny.
Wieczorem Majka miała odebrać chłopaków od babci. Okazało się, że rodzice dzieci zrobili u babci niezłą awanturę i Majka musiała pojechać trochę wcześniej, no i... trochę porozmawiać. Przeleciały kolejne trzy godziny.

Poniedziałek
Rano Majka pojechała z Messengerem na badanie bioder. Nawet wyjątkowo sprawnie poszło. Wszystko zamknęło się w niecałych trzech godzinach. Zabawy z Plotką i bliźniakami wspominam bardzo miło – ale czas leciał.
Majka próbowała umówić się dzień wcześniej z mamą Messengera, aby przyjechała do przychodni spotkać się z synkiem (zamiast wcześniej umówionej wizyty na wtorek). Niestety kobieta stwierdziła, że nie zna ulicy, przy której mieści się przychodnia (???), więc nie przyjedzie.
Po obiedzie odwiedził nas Gacek z rodzicami. Zabawa była przednia. Gdy chłopiec od nas odchodził (prawie dwa lata temu), to bliźniaków jeszcze nie było, ale dzieci dogadują się całkiem dobrze.

Wtorek
Majka pojechała z rana do PCPR-u na spotkanie z mamą Messengera. Cztery godziny z głowy.

Środa
Popołudniowe spotkanie w ramach grupy wsparcia w PCPR. Majka bardzo lubi na nie uczęszczać, chociaż czasami odnoszę wrażenie, że to ona tylko daje wsparcie. No ale skoro ją to kręci? Ja tam jeszcze nie byłem i prawdę mówiąc nie zamierzam. Słuchając miesiąc w miesiąc tych samych wywodów tych samych rodziców zastępczych, chyba wychodziłbym z tego spotkania zdołowany. Często na pytanie: „jak było?”, Majka odpowiada: „to samo co miesiąc temu”. A przecież na co dzień, takie odpowiedzi rzadko jej się zdarzają.
Tym razem miało być trochę więcej kombinacji, bo chciała przyjechać mama bliźniaków, aby się z nimi spotkać. Majka miała więc zabrać Romulusa i Remusa, aby pobawili się z mamą przed grupą wsparcia. Ja miałem dwie godziny później zapakować do drugiego samochodu Plotkę i Messengera, podjechać pod PCPR, włączyć światła awaryjne na środku ulicy (bo przecież nie ma tam jak zaparkować) i poczekać, aż Majka przyprowadzi mi chłopców.
Pani psycholog się rozchorowała i wszystko zostało odwołane. Mam nadzieję, że był to tylko katar - ale ile radości...

Czwartek
Majka chadza na spotkania czytelnicze. To się nazywa „świat książki”, czy jakoś tak. Dziewczyny i jeden facet mają za zadanie przeczytać w ciągu miesiąca pewną książkę (wskazaną przez lidera grupy) i potem ją omawiają. Maja bardzo to lubi, a mi nie zabiera to nawet dużo czasu. W zasadzie wychodzi tylko godzinę przed kąpielą dzieci. Tyle tylko, że muszę ogarnąć wówczas wszystko. Podobnie zresztą jak w dniu, gdy chadza na aerobic. W tym tygodniu (z racji święta) wypadł.

Piątek
Maja z samego rana wyjechała z Plotką i Messengerem na rehabilitację. Ja w tym czasie odwiozłem Romulusa i Remusa do zaprzyjaźnionej rodziny zastępczej. Dla chłopców jest to ogromna atrakcja (myślę, że dużo większa niż spotykanie się ze swoją rodziną biologiczną).
Po południu Majka wyszła z naszymi dziećmi (tymi dorosłymi) do teatru. Prawdę mówiąc, gdybym miał wybierać (chociaż nikt nie pytał mnie o zdanie), to wybrałbym wariant z dziećmi zastępczymi w domu – tak też się stało.

Dzisiaj
Luzik, nic nie musiałem. Może dlatego od rana bolała mnie głowa. Majka bardzo się przejęła. Mówiła o jakimś ciśnieniu śródczaszkowym i odwodnieniu – kazała pić dużo wody. Miałem szlaban na „wszystko”. Wszystko poza bawieniem się z dziećmi, robieniem kolacji, kąpaniem i pracowaniem przy komputerze. Tyle tylko, że na to „wszystko” czekałem od kilku dni. Już się wyleczyłem. Głowa nie będzie mnie boleć do końca życia. Nawet ból w kręgosłupie mi przeszedł... tak na wszelki wypadek.

Ale z drugiej strony, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdyby łeb mi nie napierdalał z samego rana, to tego wpisu by nie było. A może komuś na coś się przyda?



poniedziałek, 12 listopada 2018

--- Armagedon.



Jednak armagedon czasami staje się faktem. I nie mam na myśli kataklizmu (chociaż tak najczęściej jest ten termin odbierany – aczkolwiek niewłaściwie), ale zmianę stanu umysłu, przejście na wyższy poziom świadomości..
Parę dni temu coś takiego miało miejsce w naszej rodzinie. Wszystko zaczęło się wczesnym rankiem, chociaż do tego wniosku doszedłem dużo, dużo później.
Po przebudzeniu, okazało się, że nie ma prądu. W sumie nie było to niczym niezwykłym, ponieważ takie wielogodzinne wyłączenia energii są nam serwowane kilka razy w roku. Gdy Majka wyszła z dziećmi na spacer i dostrzegła ekipę wykonującą jakieś „wykopki” w pobliżu transformatora, jeszcze bardziej utwierdziliśmy się w przekonaniu, że jest to planowe wyłączenie.
Trochę się zaniepokoiłem, gdy minęła piętnasta, a prądu nadal nie było. Pomyślałem jednak sobie, trudno – widocznie chłopcy się jeszcze nie wyrobili. Niestety gdy zaczęło się ściemniać i pojawiły się światła w domach sąsiadów, dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Sprawdziłem szafkę z bezpiecznikami. Niczego podejrzanego nie zauważyłem. Główny bezpiecznik był na „ON”. Kilka innych jest wyłączonych na stałe, jak choćby oświetlenie wokół domu (działające na ruch), które włączało się nawet przy lekkich podmuchach wiatru, albo kabel o którym zapomniałem wykonując bruk na tarasie (i kończy się teraz gdzieś pod betonem). No to wziąłem latarkę i poszedłem do skrzynki przed płotem. Tam wprawdzie nie było „ON” i „OFF”, ale bezpiecznik był ustawiony na kolor zielony (co uznałem za właściwe) i nie dał się przestawić w pozycję z kolorem czerwonym. Nawet chwilowe przytrzymanie w czerwonej pozycji nie powodowało choćby krótkotrwałego zapalenia się świateł, a wyłączenie bezpiecznika wewnątrz domu, też niczego nie zmieniało. Nie będę przedłużał opisu wszystkich kombinacji, które wykonałem, a które doprowadziły mnie do wniosku, że zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy.

Kilkanaście lat temu, gdy przez nasz region przetoczyła się wichura z prędkością 130 km/h, nie mieliśmy prądu przez prawie tydzień. Jednak wówczas wszystkie nasze córki były już nastolatkami i potraktowały tę sytuację, jako swego rodzaju atrakcję. Wprawdzie ogrzewanie mamy gazowe, to jednak jak nie ma prądu – piec się nie uruchomi. Na szczęście mamy kominek, więc wspólne spanie na materacu w salonie tworzyło niepowtarzalny klimat. Była to również zima i w przeciwieństwie do tegorocznej sytuacji - mroźna. Poza salonem, we wszystkich pokojach zrobiło się zimno. Tak więc w jednym pokoju mieszkaliśmy całą piątką, do tego pies, kot i zeberki. W obliczu zagrożenia, zwierzaki ogłosiły rozejm i nawet kot nie próbował dobrać się do ptaków (którymi wbrew pozorom są zeberki).
Dzieci cieszyły się, że nie muszą odrabiać lekcji (bo przecież przy świeczkach tylko można sobie popsuć wzrok) i mogły myć tylko najważniejsze części ciała – czyli w zasadzie zęby.
Niestety po dwóch dniach miarka się przebrała i Majka wyjechała z dzieciakami do swoich rodziców. Ja musiałem zostać, aby podtrzymywać ogień, bo w wyobraźni już jawiły mi się pękające kaloryfery i zawór z dopływem wody. W każdym razie, od tego momentu, zawsze utrzymuję zapas drewna na ciągłe palenie przynajmniej przez miesiąc.

Niestety tym razem sprawa wyglądała dużo gorzej. Niemowlaki i bliźniaki, nie za bardzo cieszył nastrój spowodowany blaskiem świec. Nie było stałych rytuałów, które są niezbędne do zaśnięcia. Chłopcy domagali się dobranocki w telewizji i zapalenia nocnej lampki. Maluchy jeszcze nigdy nie poszły spać bez kąpieli, więc trudno było przewidzieć, czy przypadkiem nie potraktują snu nocnego jako popołudniowej drzemki.
W zamian zaproponowaliśmy dzieciom opowiadanie bajek i śpiewanie piosenek. Nie wiem, czy taka zamiana je satysfakcjonowała, w każdym razie podjęliśmy decyzję, że jakoś dotrwamy do rana. Aby nikt się nie przeziębił, Majka wzięła Messengera do swojego łóżka, ja Plotkę, a bliźniaki ubraliśmy w dresy, sweterki i grube skarpety. Udało się.

Z samego rana zadzwoniliśmy po pogotowie energetyczne. Panowie przyjechali nawet całkiem szybko. Jednak gdy stwierdzili, że do ich obowiązków należy tylko zapewnienie sprawności instalacji przed płotem, i jeżeli tutaj wszystko będzie działać, to muszę szukać sobie jakiegoś elektryka (aby dokonał naprawy awarii wewnątrz domu), to oblał mnie zimny pot. Pamiętam, jak kilka lat temu próbowałem znaleźć instalatora, aby wymienił mi wszystkie wężyki doprowadzające wodę do sanitariatów. Szukałem takiego prawie pół roku. Jeden nawet przyjechał, ale gdy zobaczył, że tych wężyków jest 27, a do tego wszystkie zakryte rozmaitymi obudowami, to zrezygnował – twierdząc, że jest to dłubanina. A myślałem, że wszystko jest tylko kwestią ceny? W pewnym momencie dodałem do zlecenia nawet wymianę zasobnika wody, który trochę przeciekał (chociaż jakoś sobie radziłem). Przyjechał instalator... wymienił zasobnik, skasował pieniądze. Dzień później miał przyjść wymieniać wężyki... nie pojawił się do dzisiaj. A wężyki mają już 15 lat.
Trudno się zatem dziwić, że z takimi doświadczeniami, nie patrzyłem optymistycznie na możliwość wystąpienia awarii instalacji elektrycznej.

Na szczęście sprawa była prosta. I wcale się nie przejmowałem tym, że w zasadzie zrobiłem z siebie idiotę. Okazało się, że jednak kolor czerwony jest prawidłowy, a żeby podnieść bezpiecznik, trzeba to zrobić dwa razy (raz po razie).
Niestety dowiedziałem się również, że wcale nie jest rzadkością uszkodzenie kabla na trasie między skrzynką przed płotem, a domem. Tak zupełnie bez powodu. No więc już wyobrażam sobie awarię przy temperaturze -20 stopni, kucie betonu pod wjazdem do domu – a przede wszystkim znalezienie odpowiedniej ekipy.

Na koniec przejdę do sedna sprawy.
W dniu, gdy poczuliśmy niesamowitą radość z normalności (czyli gdy znowu przewodami popłynął prąd), okazało się, że w pokoju chłopaków nie ma światła. Poszli więc spać tak jak dzień wcześniej, czyli po ciemku. Rano zacząłem szukać przyczyny. Już wieczorem poprzedniego dnia przypomniał mi się bezpiecznik, który był na „OFF”, a którego nie do końca byłem w stanie zlokalizować w projekcie instalacji elektrycznej.
W sypialni bliźniaków znalazłem kartonik z sokiem pomidorowym. Jestem fanem soku pomidorowego, i gdy spędzam czas w pokoju dzieci, to zawsze mam go pod ręką. Nie udało im się odkręcić zakrętki, więc zwyczajnie ją wyrwali, po czym zawartość wylali za kanapę, gdzie znajdował się przedłużacz prądu.
Od momentu zmiany czasu na zimowy, chłopcy nadal budzą się według czasu letniego (chociaż chodzą spać według zimowego). Jednak tego feralnego dnia, spali wyjątkowo długo... tak mi się wydawało. Gdy wszedłem do ich pokoju, to obu spotkałem stojących na przewijaku. Gdy mnie zobaczyli, to Remus natychmiast zanurkował do swojego łóżeczka. Na główkę... zupełnie jak do basenu na pływalni. Romulus miał pecha, bo właśnie stał z opuszczonymi majtkami i robił siku na ścianę. Mogę tylko stwierdzić, że póki co, problemów z prostatą jeszcze nie ma.
Chwilę później zauważyłem rozlaną na przewijaku oliwkę dla dzieci. Butelka stała na najwyższej półce szafki wiszącej na ścianie. Chłopcy musieli się więc wspiąć po nią niczym po ściance wspinaczkowej.


Wizja lokalna dokonana kilka dni później.


To doświadczenie było dla mnie tym tytułowym armagedonem, przejściem na wyższy poziom świadomości. Doskonale wiedziałem, jak ważne są rozmaite zabezpieczenia, że niebezpieczne środki należy przechowywać w miejscach niedostępnych dla dzieci.
Teraz wiem już dużo więcej. Bliźniacy nauczyli mnie tego, że dla trzylatka niczym jest barierka zabezpieczająca wejście na schody, czy do kuchni. Niczym są zamknięte drzwi (nawet na klucz, gdy ten klucz pozostaje w zamku). Wisząca na ścianie półka jest najwyżej wyzwaniem - jednym z ośmiotysięczników, który należy zdobyć. Drzwi od tarasu, to jak brama w Alcatraz... zakazany owoc, ale wciąż kusi.
Chociaż z drugiej strony, takie doświadczenia uczą samodzielności, niezależności, odpowiedzialności , łańcucha przyczynowo-skutkowego.
No... przynajmniej w teorii. Romulus nasikał na ścianę, wraz ze swoim bratem nie raz już spadł z jakiejś półki, czy też tapczanu, nie raz nabił sobie guza, albo zaklinował pod łóżkiem.
I co? Nic.




niedziela, 4 listopada 2018

--- Skóra do skóry.

Skóra do skóry z Plotką.


Po moim ostatnim wpisie, a zwłaszcza komentarzach do niego, zacząłem się zastanawiać, co ja tak naprawdę wiem na temat procesu wychowywania i opiekowania się dzieckiem. Niby jestem rodzicem zastępczym. Otrzymałem kwalifikację do pełnienia tej funkcji, bywam na rozmaitych szkoleniach i warsztatach. Ba... jestem rodzicem biologicznym trójki dorosłych córek.
Jednak moje życie to jak czytanie książki od tyłu. Może jak kiedyś zostanę dziadkiem, to będę już dobry w teorii również.
Majkę moje teksty czasami bawią. Nie dlatego, że są śmieszne, ale dlatego że piszę o czymś, o czym doskonale powinienem wiedzieć, a jednak wygląda to trochę jak "rozważania ślepego o kolorach". Tak było na przykład, gdy próbowałem wgryźć się w temat szczepień, albo zachwycałem się metodą montessori, o której wszyscy wiedzą od kilkudziesięciu lat (z wyjątkiem mnie). Tym razem było podobnie. Chyba tylko z litości dla mnie, Maja nie napisała komentarza: „dla ciebie policzek przyłożony do nagiej piersi, to już jest skóra do skóry”.
W sumie tak... nawet do mojej nagiej piersi. Ale cóż, jedni kończyli liceum medyczne, i potem akademię medyczną, a drudzy tylko jakieś metody numeryczne i programowanie.

Spróbuję jednak przedstawić moją prywatną definicję pojęcia „skóra do skóry”. Nie ma ona wiele wspólnego z kangurowaniem, czy jak inaczej jest to zwane STS (skin to skin). Postaram się opisać, jak daleko jestem gotowy zaangażować się emocjonalnie w życie dziecka zastępczego. W pewien sposób, sam sobie będę chciał odpowiedzieć na pytanie, czy jestem świadomy konsekwencji swojego postępowania.

W dużej mierze oprę się na przykładzie Plotki. Dziewczynka jest z nami od urodzenia i niedawno skończyła dziewięć miesięcy. Jej przyszłość zaczęła jawić się w różowych kolorach, co oznacza, że w ciągu kilkunastu tygodni zamieszka w rodzinie adopcyjnej.
Gdybym chciał stworzyć jakąś skalę mojego emocjonalnego odbioru dzieci, które przebywały w naszym domu, to na początku są moje córki, i niemal w tym samym punkcie Królewna i Plotka. Potem trochę przerwy, i dopiero Smerfetka.
Bardzo trudno będzie mi się rozstać z dziewczynką, chociaż wiem, że jest to nieuniknione. Wiem też, że tego chcę. Kiedyś moja szwagierka mnie zapytała, co czuję, gdy kolejni chłopcy odbierają mi moje córki. Odpowiedziałem, że cieszę się ich szczęściem. I mniej więcej tak samo podchodzę do tego, co mnie czeka za dwa albo trzy miesiące.

Nie wzbraniam się przed bliskością z dziećmi – żadnymi dziećmi. Przytulanie się (nawet nagich ciał) jest czymś zupełnie normalnym. Żeby nie być posądzonym o pedofilię, z góry zaznaczę, że najważniejsze części mojego ciała mam zawsze zakryte – krótko mówiąc, zawsze mam majtki. Zdarza mi się kąpiel w wannie, zdarza mi się spanie z dzieckiem w swoim łóżku.
Coś takiego miało miejsce całkiem niedawno. Plotka sypia w swoim łóżeczku. Moje łóżko jest nieco z tyłu, jednak gdy dziewczynka bardzo chce, jest w stanie mnie dostrzec. Po raz pierwszy w swoim życiu zachorowała. Chociaż jest to może stwierdzenie na wyrost, bo nawet nie miała gorączki. Męczył ją jednak kaszel i okropny katar. Nie mogła spać, wyginała się w tym łóżeczku jak „piąty paragraf” i wciąż patrzyła mi w oczy. Nie krzyczała, nie płakała. Jej oczy mówiły „weź mnie, proszę”. Nie mogłem odmówić.
I to był właśnie (jak mówi Majka) taki „policzek do skóry”.
Od lat nie śpię w piżamie. Zresztą mam tylko jedną, którą Majka kupiła na wypadek, gdybym musiał pójść do szpitala. Jednak z biegiem lat, coraz bardziej oddalam od siebie taką ewentualność, bo odnoszę wrażenie, że tę piżamę mogły już zjeść mole, na które bliźniaki mówią „haloptery”.
Niedawno mieliśmy inwazję moli. Założyły gniazdo w spiżarni i rozleciały się po całym domu. Romulus z Remusem mieli wielką frajdę. Biegali po wszystkich pokojach i krzyczeli „łapiemy haloptery”. Nie wiem, czy było to wychowawcze. W każdym razie, nie uświadamiałem ich, że są to żywe stworzenia.
Wracając do Ploteczki... Spędziliśmy przytuleni do siebie całą noc... potem drugą i trzecią (czwartej wszystko wróciło do normy). Dziewczynka spała bardzo dobrze. Nawet gdy budził ją kaszel, albo ja – wycierając jej smarki, to natychmiast zasypiała ponownie. Zapewne te noce spowodowały, że jeszcze bardziej zacieśniły się więzi między nami. Czuliśmy bicie swojego serca, swój oddech. Ona ciepło mojego ciała i zapach mojej skóry. Ja niestety tylko wstrętny zapach mleka... a może tylko mi się wydaje, że wstrętny.
Czy spowoduje to trudniejsze rozstanie? Myślę, że nie. Jeżeli wszystko będzie rozłożone w czasie, to Plotka poradzi sobie tak samo, jak inne dzieci. A ja? Tłumaczę sobie, że byłem tylko substytutem smoczka, albo butelki z mlekiem.

Przytulanie się jest naturalną potrzebą wszystkich dzieci. Bliźniaki też przychodzą nad ranem do mojego łóżka i się przytulają. Od czasu gdy nie ma już upałów, zakładamy dzieciom na noc skarpetki. Wprawdzie potrafią przykryć się kołdrą, to jednak najczęściej śpią na niej. Do tego, z niewiadomych przyczyn ściągają w nocy skarpetki. Rano mamy więc akcję „grzejemy nogi”.
Tak więc moje pojęcie „skóra do skóry” rozszerza się już przynajmniej na „policzek do skóry” i „stopy do skóry”. Chociaż bezpośrednia bliskość ciał też ma miejsce. Chłopcy zaraz po wyjściu z kąpieli krzyczą „tulić, tulić”. Teraz miewam już na sobie jakieś odzienie, ale latem, moim strojem domowym były jedynie krótkie spodenki.

Skieruję tytułowe sformułowanie, jeszcze na nieco inne tory... na nieco wyższy poziom abstrakcji. Mam na myśli umiejętność porozumiewania się, uczenie się swojego języka. Nie tylko chodzi mi o to, że dzieci uczą się języka swoich rodziców, ale też odwrotnie.

Nie o tym będę dalej pisał, ale przywołałem tą myślą pewne wspomnienie. Niedawno kilka dni spędziłem w towarzystwie grupy osób, których dzieci są dwujęzyczne. Byłem w szoku, gdy rodzic mówił po polsku, a dziecko odpowiadało po angielsku. Wydawało mi się to niemożliwe. Ja w danym momencie potrafię mówić (i słuchać) tylko jednym językiem. Pamiętam sytuację sprzed roku, gdy na wakacjach Majka kazała mi się wykłócać z panią recepcjonistką, że nie został otwarty sektor z leżakami na plaży. Oczywiście miałem to zrobić w języku angielskim, którego przecież nie znam. Gdy już w końcu się jakoś dogadałem i chciałem powiedzieć coś do Majki, to... zabrakło mi języka (polskiego) w gębie. Ale dokończę tę myśl, chociaż teraz nijak ma się to do tematu wpisu. Gdy już zrobiłem aferę, pani recepcjonistka ściągnęła pracownika (który może później dostał „po premii”), poszliśmy na tę plażę i gdy Majka zobaczyła rozłożone leżaki i parasole, to stwierdziła „wiesz co, a może pójdziemy na basen?”.

Wracając do języka bliźniaków. Nie wiem, jaki hormon mi się wydziela, ale gdy rozumiem co oni do mnie mówią, a nawet próbuję powiedzieć do nich ich językiem, i oni mnie rozumieją, to jest to radość nie do opisania. Na przykład, gdy Remus mówi do mnie „chujek, jejejat”, to wiem że wieje wiatr. Kultura to klawiatura, halopter to helikopter, a hapotam to hipopotam. Albo słyszę nad ranem: „chujek pomocy!”. Patrzę, a ten wychodzi z łóżeczka. „Jak schodzisz głową w dół, to tak masz”- odpowiadam. „Nie mam chujek, nie mam... pomocy!”
Chociaż do dzisiaj nie wiem,co to jest „łejo adelaska”, mimo że to sformułowanie pojawia się dosyć często. Bliźniaki droczą się ze mną i nie chcą wytłumaczyć o co chodzi.

Nigdy nie wzbraniałem się przed zabieraniem dzieci do swojego łóżka, chociaż mam świadomość tego, że konsekwencją jest coraz większe przywiązywanie się (z obu stron).
Z punktu widzenia dziecka, jest to zapewne korzystne. Nabywa ono umiejętności, które ułatwią mu stanie się członkiem rodziny adopcyjnej. I zupełnie nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że dziecko musi zachować swoją miłość na potem, a rodzic zastępczy musi chronić siebie. Uważam, że to rodzic zastępczy musi nauczyć się rozstawać. To też jest sztuka... ale można ją opanować.

Nie będę powielał całego komentarza. Zacytuję tylko fragmenty, które są według mnie najważniejsze.
Reszta jest pod moim poprzednim wpisem:

Jednym ze specjalistów był Paweł Zawitkowski, który poradził mi, abym ćwiczyła z nią w wannie - miałam brać Małą (wówczas równo roczną) i po prostu bawić się z nią w wannie: turlać, kłaść na nogach, obmywać wodą, głaskać, podtrzymywać by sie unosiła. W tej wannie znalazłyśmy się obie raz - pierwszy i ostatni. Jak wiadomo człowiek wchodzi do wanny nagi, dziecko też. A to sprawiło, że Mała znalazła się ze mną w sytuacji pełnego kontaktu skóra do skóry i leżała na moich piersiach. Każdy, kto ma dziecko, wie co to oznacza, nawet jeśli nie zna fachowego terminu na opisanie tej sytuacji. A jest nim pobudzenie oksytocyny i rozpoczęcie jej wyrzutów do organizmu. To właśnie dlatego światłe położne nalegają na kontakt skóra do skóry po porodzie, i z tego również powodu pobudza się laktację u młodych matek - robi to dokładnie oksytocyna, która odpowiada za coś, co inna dyscyplina nazywa 'budowaniem więzi'.
(…)
Z tego płyną dwa wnioski. Pierwszy jest ważny dla rodziców adopcyjnych. Po adopcji dbajcie o kontakt skóra do skóry i o fizyczną bliskość.
(…)
Drugi wniosek powinien być taki, że opiekunowie zastępczy powinni robić dokładnie odwrotnie, skoro ich cel jest inny, prawda? No właśnie. Tu się zaczynają schody.
Wydaje mi się (...), że również RZ powinna to robić. Tyle że, jak widać, nie każdy ma takie umiejętności, aby dawać dzieciom 'skórę do skóry' i się przy tym samemu jakoś ochronić.

Pogotowie rodzinne jest specyficzną formą rodzicielstwa zastępczego. Dzieci do nas przychodzą na krótko. Chociaż to „krótko”, często oznacza dwa lata, trzy lata... a nawet dłużej. Patrząc na to z zewnątrz, można pomyśleć, że tacy rodzice po jakimś czasie i po którymś dziecku, zaczynają popadać w rutynę. Wszystko zaczyna być powtarzalne... każde dziecko staje się takie samo. Pewnie w jakimś zakresie tak jest. W pewnym sensie można powiedzieć, że „ćwiczenie czyni mistrza”. Po kilku latach, taki rodzic zastępczy wie, że nie każde dziecko rzuca na kolana, i nie z każdym jest miłość od pierwszego wejrzenia. Bywają rozstania bardzo łatwe... co wcale nie musi oznaczać, iż dziecko czuło się w jakikolwiek sposób gorsze od pozostałych.

Jednak raz na jakiś czas, pojawia się taka Plotka...