niedziela, 19 listopada 2017

--- Jesteśmy tylko ludźmi.

Uciekłem …
Uciekłem w najdalszy kąt naszego domu, w nadziei, że „gady” przynajmniej przez jakiś czas mnie tutaj nie znajdą. Mam dość, wymiękam.
Majka nadal dzielnie stoi na placu boju, chociaż czasami przychodzi i pyta: to co uciekamy stąd? Albo wracając do domu korci ją, aby skręcić w lewo (a nie w prawo) i jechać dopóki wystarczy benzyny.
Na szczęście takie sytuacje jak teraz nie zdarzają się często (na razie).
Od kilku dni mamy pod opieką szóstkę dzieci zastępczych. Do tego w dość dużej rozpiętości wiekowej: 10-7-4-4-3-2. Zostało jeszcze osiem dni … damy radę. Musimy dać radę.
Na dwa tygodnie legło w gruzach poczucie bezpieczeństwa wszystkich przebywających u nas dzieci, nasze (czyli Majki i moje) poczucie satysfakcji z tego co robimy i moja praca zawodowa.
O życiu seksualnym już nawet nie wspomnę. Na szczęście nie przekłada się to jeszcze na kłótnie – póki co wspieramy się z Majką w tej niedoli (czasami tylko na mnie warknie … pewnie ja na nią też). Pokój dzienny zamienił się w pole walki, która toczy się o wszystko: o zabawki, jedzenie, o nas, o psa. Gdy tylko się pojawiam, Maruda i Sasetka natychmiast przybiegają do mnie i wskakują na kolana … a nawet zdarza się to Kapslowi. Gdy byłem mały i bawiliśmy się w berka, to istniało takie pojęcie jak „peka”. Nie wiem, czy dobrze to napisałem, bo znam je tylko w wersji fonetycznej. Było to miejsce, w którym nikt nie mógł już nikogo klepnąć – taki azyl. Teraz ja jestem peką dla naszej dotychczasowej trójki dzieci.
Zaznaczyliśmy sobie na kartce z kalendarza cały okres wspólnego pobytu i codziennie skreślamy jeden dzień. Wszyscy mamy ten sam cel – dobrnąć do końca i wrócić do normalności.

Przedstawię jeden dzień z naszego życia – z wczoraj. Pobudka 6:30. Trzeba rozwieźć czwórkę dzieci do szkoły i przedszkoli. Niestety są to trzy różne przedszkola, więc operacja trwa prawie półtorej godziny. Jednak zanim do tego dochodzi, trzeba całe towarzystwo przygotować do wyjazdu. Siedmioletni Kapsel ubiera się sam, chociaż tył-przód, prawo-lewo nie ma dla niego większego znaczenia. Bywa więc, że musi kilka razy zaczynać od początku. Czteroletnia Sasetka jest w tym znacznie lepsza, chociaż ciągle zadaje pytanie „czy dobrze?”. Jej rówieśnik Cezar tylko stoi i jak mantrę powtarza „gdzie jest wuja … wuja już jedzie?”. Dziesięcioletnia Landryna najpierw pindrzy się piętnaście minut przed lustrem, po czym zjada śniadanie w biegu. Często tuż przed wyjściem stwierdza, że nie jest jeszcze spakowana do szkoły (chociaż dzień wcześniej informuje, że tornister ma przygotowany). Tym razem dla odmiany, po zjedzeniu śniadania idzie do toalety i je zwraca. Co ciekawe, wraca - twierdząc, że do szkoły oczywiście pójdzie, ale jest głodna i musi znowu coś zjeść. Dennis, jak zawsze, od samego rana szaleje, krzyczy, rzuca zabawkami, skacze po meblach. Tylko Maruda siada na krzesełku, przygląda się wszystkiemu i mówi „oooooo!!!”.
Majka wyjeżdża, a ja razem z Dennisem i Marudą, czekamy na jej powrót. Dociera przed dziewiątą. Wtedy otwieram moje biuro – czyli włączam telefon i zabieram się do zaległych prac przy komputerze. Modlę się, aby żadnemu z moich klientów nie przytrafiła się jakaś awaria, wymagająca mojego przyjazdu. W dzisiejszych czasach, większość spraw udaje mi się załatwić drogą internetową … ale nie wszystkie (a niektórych klientów mam oddalonych nawet o 300 kilometrów). Zanim skończę modlitwy, okazuje się, że trzeba pojechać po zakupy. No to jadę … Wracam i słyszę, że dzwonili z przedszkola. Cezar zagorączkował i trzeba go odebrać. No to Majka w samochód, a ja tylko patrzę na ilość nieodebranych telefonów. Nawet wyjściem nie jest włączenie bajek, bo żadne z pozostających ze mną dzieci nie jest nimi zainteresowane. Dennisa trzeba co chwilę ściągać z parapetu (albo ze stołu), a Maruda nie chce zejść z moich kolan. Wraca Majka, mam dwie godziny, aby popracować, a właściwie oddzwonić do klientów, którzy próbowali się ze mną skontaktować. Najgorsze są teksty typu „no wreszcie się pan obudził”. Ale trudno, trzeba być miłym. Majka robi jakiś obiad z chłopakami stojącymi przy barierce do kuchni. Może nie jest wykwintny … ale jest. Ja w tym czasie najwyżej zdołałbym odgrzać pizzę w kuchence. Mija trzynasta. Młodzi muszą iść spać. Niestety śpią w osobnych pokojach i wymagają obecności Majki albo mojej. No to ona idzie do pokoju Cezara i Dennisa, a ja kładę się z Marudą. Na szczęście Maruda zasypia szybko. Mam więc kolejną godzinę na powrót do pracy, zanim Majka wyjedzie po odbiór pozostałej trójki ze szkoły i przedszkoli. Nie wiem od czego zacząć … sprawdzam więc e-maile, a tam: „nie mogę się dodzwonić, proszę o pilny kontakt”, „proszę o telefon – pilne!!!” i tym podobne.
Majka wyjeżdża po dzieci. Odbiór jest szybszy – trwa tylko nieco ponad godzinę. Niestety jak tylko przekręca zamek w drzwiach, budzi się Maruda. Chwilę później Dennis. Jest to jednak spokojny okres. Chłopcy potrafią się porozumieć, nawet udaje im się zjednoczyć, aby coś wspólnie zbroić. Ale jest to pozytywne … a przynajmniej robią to cichutko.
Wraca Majka z Kapslem, Sasetką i Landryną. Jemy obiad. Po nim znowu mam godzinkę na pracę. Majka puszcza dzieciom bajki w telewizji a z Landryną odrabia lekcje. Niby to tylko czwarta klasa, ale podejrzewam, że niejeden rodzic może mieć problemy z niektórymi zadaniami.
Na osiemnastą Majka wychodzi na klub książki – to taki czas tylko dla niej. Zostaję więc sam z całą szóstką. Znowu w telewizji lecą bajki, które zaspokajają potrzeby Kapsla i Sasetki. Próbuję zrobić z Landryną zadanie domowe z angielskiego. Cezar cały czas powtarza swoją „odę do wujka”, Maruda buduje samolot z klocków, a Dennis gryzie psa w ucho. Jestem pełen podziwu dla Furii. Tylko się odszczeknęła i powaliła swoją masą chłopaka na podłogę. Ja bym go chyba ugryzł.
Nie ma jednak czasu na rozpamiętywanie, trzeba robić podwieczorek, potem kolację, zorganizować kąpiel. Niektórzy zasypiają „na buziaka”, inni „na bajkę”.
Daję radę. Technicznie wszystko jest do opanowania. Ale czy tylko o to chodzi?

Teraz przedstawię taki sam dzień, gdy mamy tylko trójkę dzieci (Kapsla, Sasetkę i Marudę). Wstajemy o 7:30. Majka zabiera Sasetkę, Kapsla i zawozi ich do przedszkola. Maruda wstaje około ósmej, przychodzi do mojego łóżka i dosypiamy razem do czasu, aż Majka nie wróci. Pijemy razem kawę, potem ja idę do pracy, a Majka ogląda z Marudą swoje bajki na kanale 8 pod tytułem "Co w świecie piszczy". Kapsel pewnie nie byłby zachwycony tym, że nie jest to „Psi patrol”, ale Marudzie zupełnie to nie przeszkadza, a być może zechce sprawdzić co w trawie piszczy, idąc za chwilę na spacer do lasu. .
Ja jestem niezależny. Gdy trzeba, Majka ładuje Marudę do samochodu i odwozi lub odbiera pozostałą dwójkę z przedszkola. Ja robiąc sobie przerwy w pracy, chętnie zaglądam do pokoju dziennego, co jest dla mnie dużą przyjemnością. Jest czas na wspólne zabawy, spacery … dzieci nie wchodzą mi na kolana, gdy tylko się pojawię – czują się bezpiecznie, nie są dla siebie zagrożeniem.

Tym razem zaistniała sytuacja ma miejsce w związku z urlopem innej rodziny zastępczej. Pewnie ona (ta rodzina) też skreśla w kalendarzu kolejny dzień, tyle że mówi „jeszcze tylko osiem dni” (my mówimy „aż osiem dni”).
Urlopy rodzin zastępczych od samego początku budziły moje wątpliwości.
Nie bierze się przecież urlopu od swoich dzieci. Nadal uważam, że jest to złe z punktu widzenia dzieci przebywających w opiece zastępczej. Jednak my również korzystamy z przysługującego nam przywileju – aby nie zwariować.
Pogotowia rodzinne są dość specyficzną formą opieki zastępczej. Przychodzi do nas dziecko, które staramy się wyprowadzić na prostą … i gdy już jest fajne (przynajmniej w naszej ocenie), odchodzi … a w jego miejsce przychodzi inne.
A dzieci są bardzo różne. Gdy Dennis przyjechał do nas, stwierdził, że tutaj zostaje (bo zobaczył mnóstwo nowych zabawek). Nawet nie chciał dać buziaka na pożegnanie. Z kolei Cezar długo żegnał się ze swoimi rodzicami zastępczymi i nawet teraz (po kilku dniach) cały czas czeka na wujka. Chłopiec jest już wolny prawnie, więc pewnie wkrótce zostanie adoptowany. Nas dobrze zna, a jednak tęskni za swoim wujkiem. Ja tylko mam nadzieję, że wujek nie spieprzy sprawy przy przekazywaniu dziecka rodzinie adopcyjnej.
Przeciętna osoba, która popatrzyłaby na Dennisa i Cezara, zapewne stwierdziłaby, że ten pierwszy jest taki fajny, otwarty … a ten drugi niesympatyczny, gburowaty, wiecznie płaczący. Niestety wiele wskazuje na to, że Cezar jest zupełnie przeciętnym dzieckiem, za to Dennis może mieć duże zaburzenia w zakresie nawiązywania więzi.
Cezar bardzo podobnie zachowuje się w przedszkolu. Cały czas czeka na wujka. Oczywiście wszystkie panie w przedszkolu są wtajemniczone w całą sytuację. A jednak zadają nam pytania, czy sensowne jest nawiązywanie tak silnych więzi z rodzicami zastępczymi? Mogę potwierdzić opinie psychologów, że ma to sens. Nieważne, czy nazwiemy to umiejętnością przenoszenia więzi, czy zwyczajną umiejętnością nawiązania więzi … dziecko musi umieć kochać, pragnąć, czuć się potrzebnym, a jednocześnie chcieć dawać, być otwartym na życie. To jest właśnie zadanie rodziców zastępczych – nauczyć go tego.
Bo jaką mamy alternatywę - dom dziecka?

I właśnie a'propos tego domu dziecka. Jeszcze trochę i stanie się on mieszkaniem dla Kapsla. Chłopak, od przynajmniej pół roku, kisi się w ogólnokrajowej bazie adopcyjnej. Nikt go nie chce, ale czekamy z poszukiwaniem rodziców zastępczych do czasu, gdy fiaskiem okaże się adopcja zagraniczna. Pytanie tylko, czy zostanie zakwalifikowany do adopcji zagranicznej. Mimo zgromadzenia wiele miesięcy temu potrzebnej dokumentacji, podpisania szeregu zgód i opinii, niedawno ośrodek adopcyjny został poproszony o ustosunkowanie się do kwestii możliwych problemów językowych. Nie wiem co na to odpisze osoba, która zna Kapsla tylko z dokumentacji. Nie wiem nawet co ja bym na to odpisał. W końcu chłopak cały czas ma problemy z określaniem dni tygodnia (do nazywania miesięcy nawet się nie zabieramy). Czy jest w stanie nauczyć się innego języka? W jakim czasie? Jak to wpłynie na jego psychikę? Ale gdyby ode mnie zależała zgoda na skierowanie do adopcji zagranicznej, to taką decyzję bym podpisał bez zmrużenia oka. Niestety pewnie nic z tego nie wyjdzie, bo oficjalną wykładnię doskonale znamy:
Zresztą minister sprawiedliwości niedawno chwalił się, jak wiele już zrobiono, aby polskie dzieci zostawały w Polsce.
Jeżeli chodzi o kwestie językowe, to przypomniała mi się historia sprzed kilku dni. Czteroletni Cezar mówi do mnie „kce łosić łoka”. Próbuję go sprowokować do tego, aby wytłumaczył mi to innymi słowami, albo pokazał o co chodzi. Nic z tego, powtarza cały czas to samo zdanie. Być może myśli, że mam problemy ze słuchem, chociaż mówi coraz ciszej. Wołam więc trzyletniego Dennisa, który przebywa z Cezarem od kilkunastu miesięcy. Mówię do niego „przetłumacz co on do mnie mówi”, a ten na to: „kce łosić łoka”. Ręce mi opadły … poczułem się jak zagraniczna rodzina adopcyjna. A jednak jakoś funkcjonujemy i w końcu zaczynamy się rozumieć. Jak wielkie znaczenie ma więc język w procesie adopcji? Pewnie dużo zależy od wieku i indywidualnych cech danego dziecka.
A jeżeli chodzi o wspomniane zdanie, to po polsku brzmiało ono „chcę zobaczyć robaka”.
Wracając do Kapsla - wszystko dodatkowo komplikuje fakt, że jego mama właśnie złożyła wniosek do sądu o przywrócenie praw rodzicielskich. Poinformowała też chłopca, że ma on nowego tatusia, który z nią mieszka. Na razie zapomniała dodać, że niedługo będzie też miał nowego braciszka, albo siostrzyczkę … że będzie mieszkał w suterenie, w której co chwilę wybija kanalizacja i jest potworna wilgoć i ziąb … że jedyną atrakcją będzie telewizor. Zapomniałem dodać, że nowy tatuś nie ma nic wspólnego ani z Kapslem, ani z jego nowym rodzeństwem. Jak znam życie, to za kilka miesięcy już go nie będzie. Nie sądzę, aby sąd zdecydował się przywrócić mamie prawa rodzicielskie i umieścić chłopca w takim domu. Jednak cała ta sytuacja spowoduje, że trudno będzie znaleźć dla niego rodzinę zastępczą.

Z każdym dniem narasta we mnie poziom frustracji, więc idąc za ciosem napiszę co jeszcze mnie boli.
Nie tak dawno temu, minister rodziny stwierdziła, że zrobi wszystko, aby od stycznia 2020 roku prawo zabraniało umieszczania dzieci poniżej 10-go roku życia w placówkach opiekuńczych.
Teoretycznie takie prawo obowiązuje już teraz. Istnieją jednak możliwe odstępstwa (jak choćby przebywające w placówce starsze rodzeństwo). Powoduje to, że sądy wielokrotnie kierują małe dzieci do domów dziecka, nie mając ku temu większych powodów … albo mają jeden powód, którego nikt nie zauważa – brak rodzin zastępczych.
Nie wiem, czy ma to bezpośredni związek, ale ostatnio pojawiają się w różnych miastach kampanie zachęcające do pozostania rodziną zastępczą. Nie wiem tylko, czy nabór na rodzica zastępczego powinien wyglądać tak jak na motorniczego tramwaju, bo trochę mi to właśnie taką sytuację przypomina. A przecież są chętne rodziny, których nikt nie chce przeszkolić, tyle tylko że mieszkają nie tam gdzie trzeba – w miejscach, w których nie umieszcza się dzieci w opiece zastępczej. Zastanawiam się tylko, czy faktycznie są takie powiaty, w których mieszkają same porządne rodziny, czy też nikomu nie chce się palcem kiwnąć, więc lepiej w nieskończoność wspierać rodziny dysfunkcyjne, którym dzieci dawno powinny zostać odebrane. Nie jestem zwolennikiem zabierania dzieci z domu rodzinnego z byle powodu. Nie uważam też, że takie sytuacje mają miejsce. Nie znam przypadku, który w jakiś sposób by mnie zbulwersował. Nie uważam też za zasadne, aby rodzice dziecka przebywającego w pieczy zastępczej musieli mieszkać w tym samym powiecie co rodzina zastępcza. Jeżeli nie mają pieniędzy na dojazd, to niech Państwo zwyczajnie kupi im bilet. Bo przecież nie chodzi o czas – tego mają oni pod dostatkiem.
Wiele osób ostro protestuje przeciwko umieszczaniu dzieci w opiece zastępczej. Uważają, że pieniądze przeznaczone na ten cel, należy wykorzystać wspomagając rodziny biologiczne. Nadal pokutuje przeświadczenie, że dzieci odbiera się z biedy. Nawet nie pomaga chwalenie się ministra sprawiedliwości, że wprowadzono zakaz zabierania dzieci z powodu biedy (do czego tak naprawdę nigdy nie dochodziło … może prawie nigdy, głowy za to nie dam). Jednak w przypadku, gdy wydarzy się jakaś tragedia, te same osoby zadają pytanie „gdzie były odpowiednie służby?”.
Rodziców przebywających u nas dzieci poprosiliśmy o dwa tygodnie przerwy w odwiedzinach. Każdemu z nich to pasowało. Nie wiem, czy zrozumieli sytuację, czy stwierdzili, że swoje już zrobili? Zadzwonili i wykazali chęć spotkania się – system (z którym jesteśmy utożsamiani) to odnotował.
Nam się jeszcze nie zdarzyła taka sytuacja, ale w znanym nam pogotowiu rodzinnym miał miejsce przypadek, gdy mama umieszczonego tam dziecka była bardzo zdeterminowana. Przychodziła niemal codziennie i opiekowała się swoją córeczką od rana do wieczora. Chodziło jej o bycie z dzieckiem, a nie odfajkowanie obecności. Ta historia zakończyła się dla niej szczęśliwie.

Jest wiele inicjatyw, mających na celu uporządkowanie systemu i wypracowanie pewnych standardów zarówno w zakresie rodzicielstwa zastępczego, jak też adopcyjnego.


Dopóki jednak są to tylko propozycje i nie ma na nie odzewu, można powiedzieć, że nic się nie dzieje. No dobrze … prawie nic się nie dzieje.

Wrócę na koniec do naszej aktualnej sytuacji. Owszem, uciekłem. Ale najpierw wykąpałem wszystkie dzieciaki (poza Landryną) i połowę położyłem spać.
Nie wyobrażam sobie jednak funkcjonować w ten sposób w dłuższym czasie. Pomijam nawet zdrowie psychiczne Majki i moje. Patrzę tylko na te dzieci. Każde z nich jest rozwalone emocjonalnie, a przecież znamy się nie od dziś.
Maruda nie schodzi z kolan, albo rzuca się na podłogę i robi sobie krzywdę.
Dennis szaleje, chociaż w układzie tylko on i Maruda – jest całkiem fajnie.
Cezar, poza krótkimi okresami zabawy, cały czas tęskni za wujkiem.
Sasetka niestety znowu zaczęła się uśmiechać i nie oddala się od nas na krok.
Kapsel znów miewa napady rozpaczy i krzyczy „mamo gdzie jesteś”.
Landryna udaje, że jest OK - ale wiemy, że tak nie jest.

Nie wiem co będzie za dwa lata. Jeżeli jednak ktoś (ustawodawca) będzie chciał mnie przymusić do opiekowania się większą ilością dzieci (niż obecnie obowiązująca trójka), to kończę tę … przygodę. Nie wiem jak nazwać bycie rodzicem zastępczym pełniącym funkcję pogotowia rodzinnego. Nie jest to praca. Nie nazywam też tego posłannictwem, czy też misją. Ma to być coś miłego, zarówno dla nas jak i przebywających u nas dzieci. Na szczęście jestem już na takim etapie swojego życia, że nic nie muszę.
Dzieci, które do nas przyszły kilka dni temu, nie są nam obce. Znamy się, czasami spotykamy wspólnie z ich rodzicami zastępczymi. A jednak przestaliśmy być rodziną. Staliśmy się opiekunami.
Smutne jest dla mnie to, że istnieje w naszym kraju wiele pogotowi rodzinnych, które w sposób bezpośredni lub pośredni, są przymuszane do opieki nad taką przysłowiową szóstką (bo może być i dziesiątka). Technicznie można to jakoś ogarnąć. Wystarczy zatrudnić opiekunki do dzieci. Czym jednak to się różni od domu dziecka?

Minęła północ, co oznacza, że do normalności zostało już tylko siedem dni. Idę skreślić kolejny dzień w naszym kalendarzu.


9 komentarzy:

  1. och... 100% racji panie redaktorze. Oraz kocham Was bardzo i niezmiennie.
    Ja straciłam nadzieję, że kiedykolwiek uda mi się dojść do jakiegoś rozstrzygnięcia w sprawie rodzin zastępczych. Trochę mi to przypomina rozmowę z moim Młodszym sprzed dwóch dni, której kontekstem byli uchodźcy, II WŚ i Holokaust:
    - mamo, to Polacy są źli czy dobrzy?
    ja: niektórzy Polacy są źli, a niektórzy dobrzy
    on: ale Polacy są źli czy dobrzy?

    i tak w koło Macieju. Ja go rozumiem, on ma osiem lat i chciałby mieć klarowny obraz świata: Polacy są albo źli, albo dobrzy. Całkiem sporo ludzi starszych niż ośmiolatki żyje tą samą nadzieją, że uzyska wreszcie jednoznaczną odpowiedź na skomplikowane pytania:
    - czy adopcja zagraniczna jest zła, czy dobra?
    - czy rodziny zastępcze są złe czy dobre?
    - czy rodzice zastępczy powinni nawiązywać silne więzi z dziećmi, z którymi będą musieli się pożegnać?
    - co jest lepsze: wspieranie rodzin biologicznych czy tworzenie rodzin zastępczych?

    a odpowiedź na te pytania jest zawsze taka sama: TO ZALEŻY.
    Mój ośmiolatek ją po długiej dyskusji przyjął, olbrzymia część dorosłych wciąż nie potrafi.

    ps. ja też nigdy nie spotkałam się bezpośrednio z sytuacją zabrania dzieci z biedy, natomiast wiele razy spotykałam się z sytuacjami przedstawianymi jako zabranie dzieci z biedy. I żadna z nich, jak się okazywało, nie sprowadzała się do biedy. Zero zaskoczeń.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wytrwałości, siły i cierpliwości Pikuś, dla Ciebie i Majki. Nam czasem z dwójką jest ciężko, a co dopiero szóstka. Pozdrawiam - Dawid

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak sobie czytam i naszło mnie parę myśli.
    Po pierwsze. Łatwiej by było gdyby pogotowia nie brały dzieci z innych rodzin zastępczych na wakacje.Łatwiej dla wszystkich bo i pogotowie nie po to ma urlop żeby za chwilę tak dostać w ...kość, a i dzieciom nie ma co wmawiać, że to takie małe wakacje dla nich, bo przecież na wakacjach ma być fajnie, a u nas teraz fajnie nie jest. A może jest? Nie trzeba sprzątać zabawek bo w tej samej minucie jeden sprząta a drugi rozrzuca. Nie nadążam. Odpuściłam. Co drugi dzień lawiruję odkurzaczem pomiędzy klockami, autami, piłkami w poszukiwaniu rozsypanych chrupek, pestek arbuza itp. A i jeszcze bajek mają więcej tych w telewizji i tych czytanych bo wtedy można skupić chociaż część towarzystwa w jednym miejscu. Więc to może się im podobać ale gdyby poszli do rodziny z jednym dzieckiem lub pustej czuliby się może bardziej wyjątkowo, byliby bardziej w centrum uwagi. Jednak znalezienie chętnych na przyjęcie na miesiąc czy choćby dwa tygodnie trójki dzieci też nie jest proste. W naszym przypadku sama zaproponowałam takie rozwiązanie. Zdecydowaliśmy się zaopiekować całą trójką bo mieszkamy w tej samej gminie, dzieci poznały się wcześniej, każdy chodzi do swojej szkoły czy swojego przedszkola a nasz Kapsel spędzał u nich wakacje w czasie naszego urlopu. Nie miałam jednak świadomości,że to tak bardzo wpłynie na "nasze"dzieci.(wzmianka w poście)
    I tu druga myśl.
    U takich małych dzieci każdy miesiąc to ogromna różnica w procesie budowania więzi. Gdy Cezar był u nas w sierpniu wspominał wujka(ze swojego pogotowia) tylko dwa razy dziennie, kładąc się spać. Teraz 786 razy dziennie. Można powiedzieć, że jest chory z tęsknoty bo podwyższona temperatura w przedszkolu nie rozwinęła się w żadną infekcję a przeszła po kolejnym zapewnieniu że wujek przyjedzie, wspartym graficznie skreśleniami w kalendarzu. Nasza Sasetka z kolei podczas poprzedniej wizyty wakacyjnej trójki była może nieco zagubiona i nie rozumiała co się tu dzieje ale nie była jeszcze z nami związana. Teraz ona jest "u siebie" a my jesteśmy "jej"więc pilnuje nas przed obcymi.
    O ile te więziowe sprawy byłyby łatwiejsze gdyby dzieci przebywały w pogotowiach te ustawowe 4 miesiące.
    I ostatnia sprawa.
    Pikusiowi trochę się ulało i nawet zagroził:-) końcem naszej pogotowiowej przygody w przypadku nacisków na to aby pogotowia przyjmowały więcej dzieci na dłuższy okres. Chcę tu mocno podkreślić, że mieliśmy już niejednokrotnie więcej niż troje dzieci ale w każdym przypadku decyzja należała do nas. I o to chodzi. Dzieci są różne i mają różne potrzeby. To my wiemy ile wkładu czasu i miłości wymagają te które mamy i czy wystarczy rąk i serducha dla następnego. A więc przymus, presja naciski - nie, ale pytanie z możliwie jak największą ilością danych do przemyślenia i zmierzenia swoich sił - jak najbardziej tak.
    P.s. A i chyba nie muszę wyjaśniać, że sercem nie odrzucilibyśmy żadnego dziecka ale tu potrzebny jest też rozum.

    OdpowiedzUsuń
  4. A... dziwne. Rzadko tu piszę, a właśnie teraz gdy tyle się dzieje to tak się rozpisałam? Ktoś powiedział, że to taka psychoterapia. Czyżby miał rację?

    OdpowiedzUsuń
  5. no ja nie wiem, czy jest granica wypełnienia rodziny, za którą zaczyna ona być domem dziecka, a nie rodziną. Kiedyś myślałam, że tak, ale to niesamowite, jak praktyka to zmienia. Przez pierwsze tygodnie pobytu dzieci u nas, pamiętam to świetnie, chodziłam pod prysznic i jak tylko uruchamiałam strumień wody, zaczynałam obsesyjnie myśleć o... czteroosobowej podróży do USA. W którym hotelu się zatrzymamy, co zjemy na śniadanie, czy szlak the Narrows w parku Bryce Canyon przejdziemy w naszych butach, czy specjalnie pojedziemy po takie buty do Walmartu. To było jednocześnie zabawne i dobijające, bo ja te myśli włączałam w sobie oczywiście pod wpływem rozpaczy, że co ja w głowie miałam, że chciałam być RZ, że nie dam rady w sześcioosobowym składzie, że to za dużo, że ja chcę mój dawny układ z dwójką odchowanych chłopaków. Więc lałam wodę i powtarzałam sobie 'zaciśnij zęby, przetrzymaj, kiedyś pojedziesz do USA, kiedyś ten koszmar się skończy".

    Nie pamiętam nawet, kiedy przestałam wyobrażać sobie Walmart i amerykańskie motele ;) Po prostu nagle te sześć kawałków puzzli zaskoczyło i okazało się, że sześcioosobowa rodzina jest spoko, że nie muszę od niej uciekać myślami. Za to kiedy zdarzało się, że nasze maluchy chwilowo wybywały z domu i zostawałam sama ze starszakami to czułam cholerną pustkę, dom był niekompletny.
    A przysięgam, że nigdy, ale to nigdy nie miałam zadatków na osobę marzącą o wielodzietnej rodzinie, tymczasem odnalazłam się w tym świecie na luzie.
    I myslę sobie, że nie istnieje chyba granica przepełnienia rodziny. To zalezy od tego, czy jej członkowie się jakoś zsynchronizuja, w jakim są wieku, jakie będą między nimi relacje i ile czasu będzie wymagać to okrzepnięcie.
    Tym samym nie mówię zdecydowanego 'nie' większej liczbie dzieci.

    A co do Was - na szczęście mówimy o przejściowej sytuacji, więc dacie radę. Jakby było bardzo źle, chodźcie do łazienki i myślcie o Walmarcie, to pomaga przetrwać! ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Na mnie lepiej niż prysznic, działa gdy coś napiszę (niekoniecznie na blogu). A już najlepszym rozwiązaniem jest pójście na matę. Wprawdzie po ostatnim treningu wyglądam jak menel, albo ojciec z rodziny przemocowej, któremu zupa wyszła za słona (że aż wstyd mi pójść do sklepu zrobić zakupy), ale te dwie rzeczy spowodowały, że powietrze ze mnie uszło.
    Jeżeli chodzi o granicę wypełnienia rodziny, po której staje się ona domem dziecka, to przede wszystkim rozróżniam dwie sprawy. Czymś innym jest rodzina biologiczna, adopcyjna i zastępcza niezawodowa, a czymś innym zastępcza zawodowa (zwłaszcza pogotowie rodzinne). Będąc kilkuletnim (a może nawet kilkunastoletnim) chłopcem, miałem bardzo dobrych kolegów pochodzących z rodziny dwunastoosobowej. Wprawdzie różnica między najstarszym a najmłodszym dzieckiem wynosiła chyba 23 lata, to przebywając tam, było mi wspaniale (i wcale nie czułem się niemile widziany przez rodziców – wręcz przeciwnie).
    Sądzę, że w naszym przypadku (który opisałem), też wszystko po jakimś czasie by się ułożyło. Już od wczoraj nie słyszałem narzekań Cezara (co przełożyło się na to, że stał się większym rozrabiaką). Przestał dopytywać, kiedy wreszcie przyjedzie po niego wujek. Gorzej jest z Sasetką. Wczorajszą noc po raz pierwszy spędziła w łóżku Majki, bo przez ponad godzinę krzyczała przez sen i nie dawała się uspokoić. Ale pewnie po jakimś czasie wszystko wróciłoby do normy.
    Obawiam się, że dzieci niepokoi brak poczucia bezpieczeństwa, albo bardzie stabilizacji, pewności tego, co będzie jutro. My mamy ich średnio pod opieką trójkę, a każde przebywa w naszej rodzinie około roku (po czym przychodzi do nas nowe dziecko). Oznacza to, że mniej więcej raz na dwa miesiące następuje jakaś zmiana (ktoś przychodzi, albo ktoś odchodzi). Gdybyśmy więc zwiększyli ilość dzieci dwukrotnie, to okazałoby się, że prawie każdego miesiąca mielibyśmy jakieś roszady.
    Starsze dzieci doskonale znają swoją sytuację, wiedzą że są w pogotowiu rodzinnym tylko chwilowo. Landryna szykuje się do zamieszkania w rodzinie adopcyjnej, chociaż pewnie nie wie, że jej brat Cezar jest dla niej jedyną szansą, aby tak się stało. Kapsel, po krótkim okresie, gdy też chciał mieć nową mamę (miało to miejsce, gdy odchodziły od nas do rodziny adopcyjnej inne dzieci), teraz cały czas mówi o powrocie do swojej mamy. Właśnie się dowiedzieliśmy, że nowy tata, o którym napisałem, jest już tylko wspomnieniem – przynajmniej na razie. Dzieci dwu, trzy, czteroletnie nie są niczego świadome. Pewnie myślą, że pozostaną u nas na zawsze. Może jest to kolejny temat, nad którym należałoby się pochylić. Być może z takimi dziećmi też powinno się prowadzić jakieś rozmowy. Tylko jakie, skoro ich przyszłość jest niewiadomą … może chociaż jakaś informacja, że kiedyś zamieszkają w innej rodzinie? A może to je właśnie jeszcze bardziej rozbije?
    Jak to właściwie jest w pogotowiach rodzinnych? Pojawiają się rodzice biologiczni, przychodzący w odwiedziny do każdego dziecka, opiekunki, wolontariusze, rehabilitantki. Rodzice zastępczy biorą udział w rozmaitych spotkaniach, szkoleniach, są wzywani do sądu, na badanie więzi … A kto odpowiada na potrzeby dzieci w nocy? Czy w ogóle ktoś odpowiada? Można się pogubić, kto faktycznie jest tym wiodącym opiekunem. Uważam, że w przypadku pogotowia rodzinnego, istnieje granica, po której staje się ono domem dziecka … a nawet gorzej. A właściwie istnieje i nie istnieje - trudno jest ją bowiem określić konkretną ilością dzieci. No właśnie … TO ZALEŻY.

    OdpowiedzUsuń
  7. no właśnie, czy rozmawiacie z dziećmi do 5 rż o ich sytuacji? Jeśli tak - co i jak mówicie?
    Mnie to mocno nurtuje, ponieważ z jednej strony mamy ugruntowany model "mówienia prawdy" w rodzinach adopcyjnych i RA są tu szkoleni, są pozycje książkowe i można się wspierać, jest też dużo takich zasobów oddolnych (wymiana doświadczeń, opisy jak dany rodzic wprowadzał dziecko w temat etc.), a z drugiej strony to, co rodzina adopcyjna ma niewątpliwie, to klarowność swojej sytuacji. My jej nie mamy.
    Dla mnie temat nie rozbija się chyba o wiek dziecka, bo do zasadności 'opowiadania własnej historii' począwszy od niemowlęctwa, jestem przekonana i tu nie mam rozkmin, zresztą jest kupa dowodów badawczych i narracyjnych, że to ma głęboki sens i wiek w ogóle nie jest przeszkodą - najpierw to opowiadanie służy rodzicom, aby poukladać własne emocje i nauczyć się, jak w ogóle rozmawiać o adopcji z dzieckiem, później zaś służy już dziecku i 'wmonotowuje" je w jego biografię, co potem prowadzi do wyznań "o adopcji wiedziałam/em od zawsze". Od zawsze, bo taka osoba nie potrafi w ogóle przywołać czasu, w którym mogłaby nie wiedzieć. Efekty tej metody są świetne dla dzieci, ponieważ nie dają im nawet szansy poczucia się innymi od rówieśników, skoro ich historia jest naturalną częścią ich życia (btw. w historiach o dawstwie gamet i zarodków działa to identycznie - zasada jest jednak taka, że rozmowy musza się zacząć przed trzecim rokiem życia).
    Więc to jest dla mnie jasne, przekonujące i tak dalej.
    Natomiast przyznam się, że nie potrafię tej wiedzy i pewności przełożyć na sytuację dzieci w rodzinnej pieczy zastępczej. Wcale.
    I sądzę, że nie chodzi ani o wiek dzieci, ani też o brak moich umiejętności prowadzenia rozmów o trudnych tematach, bo w domu mam ośmiolatka urodzonego dzięki in vitro, i ten temat był przewałkowany z pińcet razy oraz wałkowany jest dalej, tak samo jak temat antykoncepcji, wirusa HIV, aborcji, eutanazji etc. z najstarszym 16latkiem, z którym swobodnie rozmawiam o wszystkim i też nie umiem powiedzieć, odkąd, bo właściwie od zawsze, tyle że poziom szczegółowości informacji się zmieniał. Generalnie jednak nie mam barier komunikacyjnych w rozmowach z dziećmi, merytorycznych też nie.
    A jednak w przypadku dzieci z pieczy - jest blank.
    Zastanawiałam się nad tym i ostrożnie myślę, że chodzi o niestabilność sytuacji. Gdybym wiedziała, jak zakończy się ich historia to na pewno znalazłabym i słowa, i metodę rozmowy. Ale nie wiem (i nie wiem, czy ma to sens tak globalnie) w jaki sposób miałabym wyjaśnić trzylatkowi sytuację, której nie ogarniają nawet dorośli - może wróci do RB, może znajdzie nowych rodziców, może zostanie z nami jeszcze jakiś czas. A nasza sytuacja przeciez nie jest tak skomplikowana, jak sytuacja Kapsla, gdzie w tle może być też dom dziecka czy inna rodzina zastępcza.
    Jednak uwiera mnie, że ten temat jest sloniem w pokoju - wszyscy udają, ze go nie ma, ale on tam jest. No i przecież nawet małe dziecko musi sobie tworzyć jakieś historie, wyjaśnienia, racjonalizacje. Ostatnio np. usłyszałam, że 'mama jest w szpitalu' - to była racjonalizacja 3latka odnośnie nieobecności MB w jego życiu. Pytałam OB, czy mówił coś na ten temat - twierdzi, ze nie mówił, my też nie mówiliśmy, więc dzieciak sam wpadł na taki scenariusz.
    Poczułam się wtedy źle, bo taka historia w jego głowie mogła powstać jedynie z powodu poszukiwania wyjaśnień, a więc ta potrzeba się pojawiła. Skoro nie uzyskał żadnych informacji od opiekunów zastępczych i od taty biologicznego, zaczął sobie sam tworzyć odpowiedzi. No i moim zdaniem to jest jakoś słabe, jakoś pokazuje brak zaspokojenia ze strony dorosłych ważnej potrzeby dziecka.
    Ale jakie są alternatywy - nie mam pojęcia. Jak Wy pracujecie z tym tematem?

    OdpowiedzUsuń
  8. Mamy podobne wątpliwości. Co mówić dziecku, gdy wariantów może być bardzo wiele.
    Przede wszystkim staramy się nie odcinać więzi z rodzicami biologicznymi, poprzez ograniczanie spotkań (nawet jeżeli prawa rodzicielskie zostały im odebrane, a my jesteśmy opiekunami prawnymi). Nigdy też nie staramy się w żaden sposób oceniać rodziców, a tym bardziej czegoś dzieciom obiecywać. Gdy Sasetka po spotkaniu z mamą zadała pytanie: „mama pojechała?”, Majka odpowiedziała: „tak pojechała”. Rozwijanie tematu nie miało sensu, tym bardziej że nigdy nie ma pewności, czy nastąpi kolejne spotkanie, a jeżeli tak, to kiedy. Mieliśmy kiedyś przypadek, że mama przyszła w odwiedziny po dwóch, czy trzech miesiącach. Przywitała się z nie swoim dzieckiem, ponieważ go nie poznała. Tym bardziej nie można wymagać od dzieci wylewności podczas spotkań ze swoimi rodzicami. Niestety oni często uważają, że tak właśnie być powinno. Być może mają do nas pretensje, że nie pielęgnujemy w dzieciach ich wizerunku. Wydaje mi się, że jednak na tym etapie, wszystko jest tylko w ich rękach
    .
    A jednak słowo „mama” jest magiczne. Gdy dzwoni telefon do któregoś dziecka, to pozostałe zadają pytanie: „a moja mama?”. Być może byłaby to okazja, aby pociągnąć rozmowę w kierunku przyszłości. Tyle tylko, że o tej przyszłości niewiele wiemy. Nawet gdy przyjmiemy, że dziecko zostanie adoptowane, to co możemy powiedzieć o przyszłych rodzicach? Nic. A co możemy powiedzieć o rodzicach biologicznych takiemu kilkulatkowi? Właściwie tyle samo. Nie będziemy przecież opowiadać jak wygląda ich faktyczna sytuacja. To rodzice biologiczni powinni się wykazać jakąś kreatywnością. Najczęściej bywa tak, że mama zwraca się w rozmowie telefonicznej do dwu-trzylatka „co u ciebie słychać?”, albo „fajnie jest?” Jakiej odpowiedzi oczekuje? Gdy ostatnio słuchałem rozmowy Dennisa ze swoją mamą, to miałem wrażenie, że chłopiec dużo lepiej porozumiewa się z Cezarem. W rozmowach z rodzicami, najczęściej pojawia się fraza „kocham cię”. Nie wiem tylko, czy dziecko potrafi to zdanie odpowiednio zinterpretować, a nawet, czy nie jest ono w ustach mamy tylko pustym frazesem. Gdy Sasetka przychodzi do mnie i mówi: „chcę się przytulić”, to jest to nacechowane emocjonalnie. Gdy kiedyś dziewięcioletnia Asteria mówiła do mnie „kocham cię wujku”, to było to zimne – być może nastawione na efekt.
    Nie wiem, czy tak jest, ale odnoszę wrażenie, że idealizowanie rodziców biologicznych przez dzieci, ma miejsce tylko do pewnego wieku. Landryna nie oczekuje już niczego od swojej mamy. Jej rówieśnica Asteria, również w pewnym momencie „olała” swoją mamę, czternastoletnia Sztanga – to samo, Kapsel jakiś czas temu też (pewnie gdybyśmy wówczas ograniczyli kontakt z mamą, a pojawiliby się nowi rodzice, to wszedłby w nową rodzinę jak w dym).
    Trzy pierwsze dziewczynki najchętniej zostałyby w rodzinach zastępczych, w których przebywały – być może z prozaicznego powodu, że już je znały.
    Rodzice adopcyjni (czasami zastępczy) pojawiają się w umyśle naszych dzieci dopiero wówczas, gdy już zaistnieją, gdy możemy mówić o konkretnych osobach.
    Nie wiem, czy jest to najlepsze rozwiązanie, ale innego nie znamy.

    OdpowiedzUsuń
  9. Z taką gromadką na pewno nie jest łatwo, ale też zdarzają się piękne chwile, z których naprawdę jesteśmy dumni :)Wytrwałości :)

    OdpowiedzUsuń