sobota, 1 czerwca 2019

--- O więziach raz jeszcze

Wspólne sadzenie róż


Niedawno wybraliśmy się z Romulusem i Remusem na badanie więzi w Opiniodawczym Zespole Sądowych Specjalistów. Zadaniem takiego badania jest określenie kompetencji rodzicielskich rodziców biologicznych i ich relacji z dziećmi. Tym razem doszedł jeszcze jeden element, mianowicie ustalenie, jak silne więzi łączą nasze bliźniaki z ich starszymi braćmi przebywającymi w innym pogotowiu rodzinnym. Od kilku miesięcy spotykaliśmy się z rodzeństwem naszych dzieci. Była to prośba kuratora, a celem spotkań miało być zbliżenie dzieci.
I owszem, ono nastąpiło. Tyle tylko, że niekoniecznie z tymi dziećmi, co trzeba. Gdy wyjeżdżaliśmy na badanie, Majka wyjaśniła chłopcom, że jedziemy do pani psycholog, że spotkają się tam z mamą i tatą oraz Filemonem i Baltazarem.
A będzie tam Marlenka?”, zapytali. Marlenka jest dzieckiem biologicznym rodziców zastępczych. Tak jakoś wyszło, że to właśnie ją chętnie adoptowaliby na swoją siostrę. Niestety Marlenka nie podlegała diagnozie, więc na spotkaniu się nie pojawiła. Chłopcy nie ukrywali swojego niezadowolenia.
Najczęściej jest tak, że badanie więzi zwiastuje szybkie zakończenie postępowania i uregulowanie sytuacji prawnej dziecka. Panuje obiegowa opinia, że w momencie zlecenia takiej analizy psychologicznej, sędzia wie już, jaką decyzję chce podjąć. Badanie więzi ma więc być tylko podkładką pod wydane orzeczenie. Chociaż z prawnego punktu widzenia, jego ważniejszą rolą jest ograniczenie do minimum prawdopodobieństwa odwołania się od wyroku przez rodziców biologicznych. Nie można bowiem odwołać się od wyroku tylko dlatego, że on mi się nie podoba. Trzeba mieć jakieś zastrzeżenia do prawidłowości przeprowadzonego postępowania. Zatem zaniechanie wykonania badania więzi, może być doskonałym punktem zaczepienia.

Tym razem okoliczności są chyba nieco inne. Bliźniaki mieszkają z nami już ponad rok, a nie odbyła się jeszcze ani jedna rozprawa mająca na celu uregulowanie sytuacji dzieci.
Czyżby sędzina już na pierwszej rozprawie planowała odebranie praw rodzicielskich?
Niestety raczej zakładam, że oczekuje po badaniu stwierdzenia, że jednak istnieją silne więzi z rodzicami biologicznymi, a spotykanie się rodzeństwa przez kilka miesięcy, poskutkowało tym, że relacje między nimi znacznie się poprawiły. Doskonale jednak wie, że sytuacja w domu rodzinnym dzieci niewiele się zmieniła i jeszcze nie mogą wrócić do mamy i taty. Być może tym razem sędzina planuje umieszczenie dzieci w rodzinie zastępczej, zwłaszcza że kurator już kiedyś się wypowiedział, że adopcja w tym przypadku nie wchodzi w grę. Mama jest zbyt inteligentna i cały czas się stara. Do tego wynajęła prawnika, który w przypadku odebrania praw rodzicielskich, będzie szukał dziury w całym, aby odwołać się od wyroku, a potem odwlekać wszystko w nieskończoność.
Martwi mnie tylko to, że umieszczając dzieci w rodzinie zastępczej, sędzina raczej zakłada, że być może kiedyś one wrócą do mamy i taty. Zresztą ma ona w powrotach już spore doświadczenie. Filemon wrócił już raz, a Baltazar dwa razy (teraz został odebrany po raz trzeci). Dla mnie najstarszy z braci jest już dzieckiem straconym. On już nikomu nie ufa, niczego od nikogo nie oczekuje. Jest mu wszystko jedno. Wie tylko tyle, że nienawidzi dzieci (w tym również swoich młodszych braci) i nie chce zostać adoptowanym.
A rodzice? Kolejne terapie zakończone niepowodzeniem. Teraz mama podobno się „trzyma” już od kilku miesięcy (chociaż uzależnienie wcale nie było jedyną przyczyną odebrania jej dzieci). Za to tata właśnie został wyrzucony na tydzień przed ukończeniem terapii, za przekroczenie regulaminu. Zresztą tata bardzo lubi przekraczać rozmaite bariery. Ma zakaz zbliżania się do mamy na pewną odległość, ale wszyscy doskonale wiedzą, że mieszkają razem. Jednak, gdy do drzwi dzwoni kurator, tata bierze nogi za pas i czmycha przez balkon. Na szczęście mieszkają tylko na pierwszym piętrze. Chociaż niedawno tata miał jakąś operację kolana... może za bardzo się spieszył. Najciekawsze jest to, że taka ucieczka została zaobserwowana nawet przez asystenta rodziny. Ale dla sądu liczy się tylko to, czy w czasie wizyty kuratora, tata jest w domu, czy go nie ma.
Wszystko to trwa już mniej więcej osiem lat. Zmieniają się tylko partnerzy, a mama cały czas się stara. Pamiętam, że gdy mieszkał z nami Filemon, i jak wieczorem chciało mu się już spać, to szedł do swojego łóżeczka, wyciągał przez szczebelki kołderkę i kładł się na niej gdzieś w kąciku na podłodze. Tak właśnie robił w swoim domu.
Do takiej rodziny mają wrócić nasze bliźniaki?

Być może jednak tym razem sędzina się zdziwi opinią wydaną przez psychologów. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że będzie ona przedstawiała rodziców w złym świetle, a ich kompetencje rodzicielskie zostaną podważone. Może też być zasugerowane, że chłopcy pod względem emocjonalnym są gotowi na zamieszkanie w nowej rodzinie, z jednoczesnym zaprzestaniem kontaktów z rodzicami biologicznymi, że więzi zarówno z rodzicami, jak też rodzeństwem są bardzo słabe. Otworzy to sędzinie furtkę do odebrania praw rodzicielskich i skierowania dzieci do adopcji. Czy z tego skorzysta?

Krótko opiszę, jak w mojej ocenie wyglądało spotkanie rodziny. Wszystko trwało niemiłosiernie długo, ale można przyjąć, że czwórka rodzeństwa spędziła mniej więcej cztery godziny w towarzystwie rodziców (chociaż z przerwami, ponieważ rodzice byli przecież brani do odpowiedzi przez panią psycholog).
Najstarszego z dzieci Baltazara, w zasadzie mógłbym pominąć. Na powitanie powiedział do naszych bliźniaków „cześć chłopaki” i na pożegnanie „cześć chłopaki”. Przez większą część czasu siedział z nosem wlepionym w smartfona, a gdy nagle to mu się znudziło, to zapragnął coś pokolorować. Filemon (średni z braci, który kilka lat temu był przez krótki czas w naszej rodzinie), zaczął od rozpracowania wszystkich zabawek, które znajdowały się w pokoju zabaw. Dużo czasu mu to nie zajęło, ponieważ większość z nich była niekompletna i tylko jedna miała działające baterie. Postanowił więc pobawić się z bliźniakami. Też dość szybko się znudził. Być może stwierdził, że to nie ten poziom, albo poczuł się urażony, bo Romulus z Remusem raczej zajmowali się sobą, jego z lekka „olewając”.
No to wtedy wybrał sobie do zabawy mnie. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że mam twarz jak grzechotka, bo raczej nie jest możliwe, aby pamiętał mnie z czasu, gdy miał półtora roku. Na szczęście po jakimś czasie wciągnął do zabawy swoją mamę zastępczą. Na szczęście dlatego, że obawiałem się, iż za chwilę zostanę wyrzucony z pokoju... tyle robiliśmy zamieszania i hałasu. Oczywiście zabawy były typowo fizyczne. Od tych bardziej inteligentnych jest Majka, ale jej Filemon sobie nie wybrał.
Nasze bliźniaki bawiły się doskonale w swoim towarzystwie. Wystarczyło im kilka samochodów i korytarz długi na kilkanaście metrów.
Mama dzieci nie miała zbyt wielu pomysłów na zabawę, ale się starała. Chodziła za bliźniakami po tym korytarzu w te i z powrotem, próbując nawiązać jakiś dialog. Większą atrakcją stawała się, gdy wyciągała z torby jakieś batoniki i sok do popicia.
Za to tata nie przejmował się niczym, nawet nie próbował udawać. Cały czas siedział na krześle (co kilkanaście minut wstając, aby rozprostować kości), ziewał i strasznie się nudził. Próbowaliśmy zmobilizować Filemona, aby go trochę rozruszał i też rzucił piłkę w jego kierunku. Niestety tata nie za bardzo wiedział, co ma z tą piłką zrobić. Pewnie pomyślał, że chłopcu przypadkowo wypadła ona z rąk, więc mu ją zwyczajnie oddał. No to Filemon wrócił dalej „męczyć” swoją mamę zastępczą i mnie.

Czego uczą mnie takie spotkania?
Przede wszystkim dają mi dużo argumentów do rozmowy z osobami, które uważają, że więzy krwi to podstawa budowania więzi, że należy zrobić wszystko, aby „naprawić” rodzinę biologiczną, bo tylko w niej mogą się rodzić głębsze relacje.
Najczęściej tak jest (bo przecież większość dzieci wychowuje się w swojej rodzinie biologicznej). Są to jednak dwie zupełnie, niezwiązane z sobą rzeczy.
Patrzyłem na to czteroosobowe rodzeństwo i dochodziłem do przekonania, że na dobrą sprawę nic ich nie łączy. Każde żyje w swoimi świecie. Nawet nazwiska wszyscy mają różne (poza bliźniakami, ale ich traktuję w tych rozważaniach jak jedno ciało). Zapomniałem... mamę mają wspólną. Będzie o nich walczyć jak lwica. Tylko po co? Aby za trzy lata cała historia powtórzyła się ponownie?
Nie jestem fanem nierozłączania rodzeństw za wszelką cenę. W tym przypadku, koszt emocjonalny takiej operacji byłby niewielki. Przynajmniej teraz. Ale to właśnie teraz czas dla bliźniaków zaczyna biec coraz szybciej. Jeszcze trochę, a chłopcy powielą los swojego najstarszego brata.

Będąc na badaniu więzi z bliźniakami, chciałem też się wypowiedzieć przed paniami psycholożkami, a przynajmniej uzupełniać to, o czym miała mówić Majka. Niestety nie mogłem. Chłopcy nie chcieli zostać tylko w towarzystwie swojej rodziny. A przecież ją znają. Widują się z mamą kilka razy w miesiącu. Z tatą może trochę rzadziej. W tej chwili już tylko wtedy, gdy bliźniaki jadą na weekend do swojej babci, która ma prawo ich urlopować.

Tym sposobem doszedłem do tematu więzi, a dokładniej tego, jak ja je postrzegam w chwili obecnej.
Więzi są pewnego rodzaju tworzywem, które w stosunkowo łatwy sposób daje się modelować. Najczęściej to kształtowanie odbywa się samoistnie, jednak bywa że trzeba trochę temu procesowi pomóc. W przypadku naszych bliźniaków zadziało się to samo z siebie... a dokładniej - kształt ich obecnym więziom nadał czas. Więzi z rodzicami biologicznymi na tyle się rozluźniły, że rodzice nie są już dla tych dzieci kimś ważnym. Ktoś mógłby powiedzieć, że w takiej rodzinie nigdy nie było prawidłowych więzi. Oszem, one nie były bezpieczne... ale jakieś były. Niedługo staniemy przed koniecznością zmierzenia się z inną trudnością – koniecznością rozstania się. W tej chwili chłopcy mają bardzo silne więzi z nami. Teraz to my jesteśmy dla nich najważniejsi, to my stanowimy dla nich rodzinę. Gdy mówią o domu, to myślą o naszym domu.
Kiedyś się zastanawiałem, czy w procesie adopcji, dzieci zrywają dotychczasowe więzi i zawiązują nowe, czy przenoszą je z jednej osoby na drugą. Myślę, że ani jedno, ani drugie. Jednocześnie może współistnieć wiele więzi. Jedne są słabsze, drugie silniejsze.
Może teraz trochę pofantazjuję, ale czy możliwe jest, aby te więzi z rodzicami biologicznymi nigdy nie wygasły do zera, nawet po adopcji? Myślę, że tak. Nikogo nie chcę namawiać do utrzymywania kontaktu z rodzicami. Najczęściej nie są oni pozytywnie nastawieni do rodziców adopcyjnych, najczęściej do nikogo nie są nastawieni pozytywnie, bo najczęściej im te dzieci odebrano wbrew ich woli. Ale może jakaś kartka raz w roku z życzeniami, albo jakieś przesłane zdjęcie. Nie byłby to ukłon skierowany w stronę rodziców, ale byłby to ukłon skierowany w stronę dziecka. Nawet my jako pogotowie rodzinne, moglibyśmy być pośrednikiem, bo przecież nasz adres i numery telefonów znają wszyscy. Pewnie wielu osobom taki pomysł wydaje się irracjonalny. Bo niby jaki to ma cel?
A może jednak ma. Większość dzieci w pewnym momencie swojego życia zaczyna dopytywać o swoich rodziców biologicznych. Może można im to ułatwić właśnie poprzez takie drobne gesty, wtedy gdy są jeszcze mali i zupełnie inaczej podchodzą do sprawy adopcji. Niektóre dzieci nawet będąc już nastolatkiem, nie pytają o rodziców biologicznych. Może wcale nie jest to powód do radości. Może te dzieci, w miejscu gdzie inne mają swoją historię – mają po prostu pustkę, której wcale nie chcą wypełnić.

No właśnie... a jak my wpisujemy się w ich historię?. Coraz częściej spotykam się z opiniami, że rodzice zastępczy, u których dziecko przebywało, stanowią duży problem dla rodziców adopcyjnych. Wielokrotnie się zdarza, że starają się oni jak najszybciej zerwać kontakt i ignorują wszelkie pytania dziecka związane z rodziną zastępczą. Mówią, że robią to dla dobra dziecka, aby łatwiej mu było nawiązać więzi z nową rodziną. Ich zdaniem jest to dla dziecka bezpieczniejsze.
Martwi mnie to, że takie wypowiedzi pojawiają się przede wszystkim w internecie, gdzie wystarczy podpisać się jako „Kasia”, "Basia", albo pozostać „Anonimowym”. Czy to oznacza, że rodzice, których spotykam w swoim życiu, też czują, że utrzymywanie kontaktów z rodzicami zastępczymi nie jest właściwą drogą, a tylko rozum podpowiada, że może ma to sens? Nie wiem. Ale wiem, że nagłe odcięcie dziecka od osób, które przez pewien czas były mu bliskie, nie jest dobrym rozwiązaniem.
Tacy rodzice adopcyjni często nie słuchają tego, co mówią do nich psycholodzy, albo wyłapują z ich wypowiedzi to co im odpowiada. Czasami tylko fragmenty, dobudowując sobie resztę. W pewien sposób tworzą własną definicję dobra dziecka. Oznacza to jednak, że nie podążają za nim, ale za swoimi potrzebami. Napisałem na początku, że więzi można modelować. Można, ale ich kształtowanie zdecydowanie skuteczniejsze jest ze strony osób, które już mają silnie wykształcone pozytywne relacje z dzieckiem. Dlatego ważne jest, aby pokazać dziecku, że rodzice wzajemnie się lubią, rozmawiają ze sobą, czasami się spotykają.

Uważam, że te więzi z nami (rodzicami zastępczymi) są dla dziecka bezcenne. Choćby dlatego, że jest to nabyta umiejętność, którą będzie wykorzystywało w swoim dalszym życiu. Jeżeli nagle zostaną zerwane, to ta misternie tworzona budowla może runąć jak domek z kart. Dziecko zacznie dorastać w poczuciu, że nigdy nie było dla nas kimś ważnym. I nawet nie będzie wiedziało, że nie my to uczyniliśmy, ale jego rodzice, nie pytając go o zdanie, potrzeby, uczucia.
A przecież dziecko pamięta, jak rodzic zastępczy mówił, że je kocha, że jest najpiękniejsze, najmądrzejsze, najwspanialsze. I co z tego zostaje? Przeświadczenie, że dorośli rzucają słowa na wiatr, żeby brutalnie nie powiedzieć, że kłamią. Że nie warto kochać, bo przecież ten dorosły w pewnym momencie zniknie.
Gdy po wielu latach okazuje się, że dziecko nie jest tak zrównoważone emocjonalnie, jak jego rówieśnicy ze szkoły, to zaczyna się poszukiwanie przyczyny w genach, w traumach z wczesnego dzieciństwa. Pojawiają się wątpliwości „a może Ośrodek Adopcyjny jednak nie był z nami do końca szczery?”
Mało kto uświadomi sobie, że to on zniszczył stabilność emocjonalną swojego dziecka, uważając że miłość wszystko uzdrowi. Ale dziecko pamięta, że rodzic zastępczy też mówił o miłości... i zniknął. To kiedy zniknie ten adopcyjny?.
Przejście dziecka do rodziny adopcyjnej jest bardzo mocno przesycone emocjami. Zastanawiam się tylko, czy czasami nie zapominamy, kto występuje tutaj w roli głównej. Myślę też o naszej rodzinie. Zaczynamy posługiwać się pewnymi schematami, mamy opracowany idealny model przekazania dziecka rodzicom adopcyjnym, który wspólnie z nimi staramy się wdrażać w życie. No i dobrze, że tak robimy. Ale robimy tak, ponieważ jesteśmy do tego przygotowani, odpowiednio przeszkoleni (zarówno rodzice zastępczy, jak też adopcyjni). A dziecko?
Dziecko nie odbywa specjalistycznych kursów, ono nie ogarnia rozumowo tego co się dzieje. Dlatego właśnie dorośli powinni zejść do jego poziomu i wykazać się chociaż odrobiną empatii.

Jednak chęć posiadania dziecka tylko dla siebie nie dotyczy wyłącznie rodziców adopcyjnych. Gdy czasami patrzę na adopcje przez rodziców zastępczych prowadzących pogotowia rodzinne, to zastanawiam się, czyje potrzeby są tutaj realizowane i czyje dobro jest najważniejsze. Pewnie, że można tłumaczyć, że było to dziecko mocno zaburzone, które nie miałoby szans na normalną adopcję. Czasami tak jest, ale czasami jest to tylko tłumaczenie. Ile jeszcze takich dzieci pojawi się w danej rodzinie? A może za jakiś czas pojawi się dziecko, z którym rodzic jeszcze bardziej zwiąże się emocjonalnie. Przecież nie da się wszystkich adoptować. Zresztą życie w pogotowiu (z punktu widzenia dziecka) nie jest usłane różami. Jak ktoś kiedyś ładnie to ujął, jest to tygiel emocji. Dzieci, które do nas przychodzą często z bardzo zaniedbanych rodzin, zaczynają od tego, że walczą o jedzenie. Rzucają się na nie i napychają sobie buzie bojąc się, że dla nich nie wystarczy. Później przychodzi czas na walkę o zainteresowanie. W tej chwili doskonale to widzę po Romulusie. Gdy chłopiec jest sam, to jest dzieckiem idealnym. W grupie wstępuje w niego szatan. Plotka nie była dla chłopca zagrożeniem, bo jednak była to inna kategoria wiekowa. Jednak gdy pojawiły się Ptysie, wszystko się zmieniło. Zresztą bardzo podobny mechanizm zadziałał, gdy rok temu przyszły bliźniaki (czyli właśnie Romulus z Remusem). Sasetka z Maludą nie za bardzo mogli się wówczas odnaleźć. Ich poczucie bezpieczeństwa uległo zachwianiu. Specyfiką pogotowia rodzinnego jest to, że jedne dzieci przychodzą, inne odchodzą. Ale przez pewien czas przebywają one razem. Bywa, że między tymi dziećmi nawiązują się równie silne więzi, jak z rodzicami zastępczymi. Czasami może nawet silniejsze. I te dzieci nagle się rozchodzą. Jedno idzie do jednej rodziny adopcyjnej, drugie do drugiej. Stają się dla siebie już tylko wspomnieniem. A to adoptowane (wracając do mojej pierwotnej myśli) na to wszystko patrzy. Nie wiem, na ile kilkuletnie dziecko jest w stanie zrozumieć czym jest adopcja i co się z tym wiąże. Czy potrafi ogarnąć rozumem fakt, że nigdy nie odejdzie z tego domu? Albo, czy jest gotowe w to uwierzyć? Patrząc z jego pozycji, w zasadzie nic się nie zmienia. Ono cały czas mieszka w pogotowiu.
Ja też miałem w swojej historii pokusę adopcji... nawet trzy razy. Być może uchroniła nas umowa, którą zawarliśmy z Majką na samym początku, że nigdy nie adoptujemy żadnego dziecka. Czas koi rany, a dzieciom trzeba pozwolić odejść... licząc na świadomych rodziców adopcyjnych. Dzieci sobie poradzą, jeżeli pozwolimy im być sobą. Czasami trzeba im tylko pomóc, lekko kształtując ich więzi. One nawet tego nie zauważą.





8 komentarzy:

  1. tak myślę sobie, że ten blog powinien być lekturą, taką obowiazkową, dla sędziów rodzinnych, kuratorów, pracowników OA i PCPRów. A także dla kandydatów na RA i RZ.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszystko na 'tak' z tą jedną uwagą, że więzi między rodzeństwem (i chyba szerzej: biologiczne) są więziami rozciągniętymi w czasie. To znaczy ich diagnoza w wieku sześciu lat dziecka daje nam wiedzę na ten konkretny moment, natomiast nie przybliża nas do odpowiedzi na pytanie, jakie znaczenie będzie mieć dla dorosłego już dziecka świadomość, że gdzieś na świecie żyje brat/siostra, z którymi nie ma kontaktu?

    Chodzi mi o to, że kiedy dzieci są małe mamy tendencję do rozpatrywania ich interesu w dość ograniczonym 'tu i teraz'. Małe dziecko potrzebuje mamy/taty, ścisłej rodziny, bezpieczeństwa, miłości etc. Tu i teraz ważniejsza niewątpliwie jest relacja z dorosłymi znaczącymi (i trochę nie ma znaczenia dla prawidłowego rozwoju emocjonalnego, czy będzie to mama bio, ciocia zastępcza czy matka adopcyjna, o ile będzie to figura niezmienna) i to, aby ta relacja była silna, stabilna, bezpieczna etc.
    Natomiast w dalszej perspektywie jest tak, że sorry, ale wszyscy umrzemy. Z reguły starsi umierają przed młodszymi, więc w perspektywie circa 40 lat ten adoptowany sześciolatek stanie się 46latkiem i sierotą.
    I teraz tak: wydaje mi się, że jako rodzice [bio] inwestujemy w relacje między naszymi dziećmi nie tylko dlatego, aby tu i teraz było w domu przyjemnie i aby nie darły na siebie paszcz, ale głównie dlatego (choć moze nie wszyscy z nas sobie to konceptualizują), aby ta relacja była na tyle silna, aby wspierać nasze dzieci wtedy, gdy nas zabraknie i z ich konstelacji rodzinnej odejdzie ktoś cholernie ważny (my).
    W przypadku dzieci adoptowanych ma to dodatkowe znaczenie, ponieważ ich rodzeństwo jest literalnie jedyną osobą/ludźmi na świecie, którzy mają to samo konkretne doświadczenie: rozłąki z rodziną bio, wydarzeń w domu rodzinnym, odczuć, emocji i tak dalej.
    Tak więc o ile na dziś absolutnie kupuję obserwację, że między Filemonem i bliźniakami nie ma żadnych punktów stycznych (poza krwią) to nikt z nas nie jest w stanie powiedzieć, czy za 30 lat ta krew (a właściwie już nie o krew tu idzie, a o wspólnotę pierwszej częsci biografii) nie okaże się mieć znaczenia fundamentalnego w sensie egzystencjalnym i tożsamościowym.

    I od razu wyjaśniam: to nie jest głos przeciwko rozdzielaniu rodzeństw tudzież za desperackim utrzymywaniem więzi biologicznej, bo: krew.
    Nie, to jest głos za rozwagą i elastycznością w traktowaniu więzi. Za tym, aby rozdzielenie rodzeństwa automatycznie wiązało się z obowiązkiem spotkań rodzeństwa, a realizowanym przez rodziny, w których znajdą się dzieci. Z takim uzupełnieniem, że jeśli dzieci powiedzą stanowcze 'nie, nie chcę się spotykać' to zostanie to uszanowane. Ale sam potencjał kontaktu w rozumieniu zapisanych danych adresowych powinien tam być i dorośli powinni mieć prawny obowiązek dopatrzenia tego.

    To, czemu jestem całkowicie przeciwna, to zupełne zrywanie więzi, czyli umieszczenie dzieci w przykładowo dwóch rodzinach, które nie mają ze sobą kontaktu, a często nawet nie mają wiedzy o tym, kim jest druga strona, gdzie mieszka, jak się nazywa itd.
    Uważam, ze ten potencjał musi być zachowywany.
    Możliwe, że dziecko (również już to dorosłe) nigdy z niego nie skorzysta, możliwe że skorzysta po latach, możliwe że zrobi coś jeszcze innego, ale furtka jako taka powinna zostać zabezpieczona.

    OdpowiedzUsuń
  3. tak, tak, własnie tak. Innymi słowy jeśli Baltazar ma lat 8 czy 9 a bliźniaki 3, to- jeśli chłopina jest normalny w typie "samiec" - nie ma raczej instynktu macierzyńskiego i w tym wieku nie jarają go maluszki. Gdyby Baltazar był dziewczynką, zapewne pobawiłby się z maluchami. Ale Baltazar w wieku lat 38 moze mieć wiele wspólnego z bliźniakami w wieku lat 33. Mogą być dla siebie wsparciem. Tak.

    OdpowiedzUsuń
  4. Owszem, zgadzam się z każdym wypowiedzianym powyżej zdaniem. Tyle tylko, że my jako pogotowie i nasza pani koordynator, niestety musimy działać tu i teraz, na takich zasobach, jakie w tym momencie są dostępne. A tutaj niestety teoria bardzo mija się z praktyką. Być może dlatego kwestia rozdzielania rodzeństw tak bardzo nas nie przeraża, chociaż nie wiemy, jak do tematu będą podchodzić rodzice adopcyjni. Kiedyś pewna sędzina postanowiła umieścić trójkę dzieci w rodzinie zastępczej. Była bardzo zdziwiona, że nie ma takiej rodziny. Dla pojedynczych dzieci były, dla dwójki od biedy ktoś by się znalazł. No ale nie dla trójki. W tej chwili mamy czwórkę rodzeństwa. I jest to moim zdaniem sytuacja patowa. Nie ma dobrego rozwiązania.
    Jeżeli sędzina zdecydowałaby się na adopcję, to biorąc pod uwagę to, że Baltazar nie chce być adoptowany, ma dwa wyjścia. Skierować do Ośrodka Adopcyjnego tylko bliźniaki, a Filemona z Baltazarem umieścić w rodzinie zastępczej, albo dla całej młodszej trójki szukać rodziców adopcyjnych. Chłopcy by się dogadali, jest to tylko kwestia spędzenia z sobą kilku tygodni. Tyle, że w tym momencie Baltazar jest wyautowany i nie wiadomo jak bardzo pogłębi to jego frustracje.
    Dlatego bardziej prawdopodobna jest decyzja sądu o umieszczeniu dzieci w rodzinie zastępczej. Z jednej strony dlatego, że mama się stara, a z drugiej że sędzina nie rozumie, iż rodzin zastępczych dla czwórki dzieci, brak. Jeżeli uprze się przy nierozdzielaniu rodzeństwa, to dzieci mogą trafić do domu dziecka. Zresztą rodzice biologiczni uznaliby to za idealne rozwiązanie. Swobodny dostęp do dzieci, nikt nie zadaje zbędnych pytań, nikt nie ocenia.

    Po komentarzu bloo, zacząłem się zastanawiać, co dla rodziców adopcyjnych (jeżeli chcieliby utrzymywać kontakty swojego dziecka z innymi dziećmi) powinno być ważniejsze. Więzy krwi, czy wspólnota pierwszej części biografii? Nie zawsze jest to tożsame. Dla przykładu Smerfetka, przez kilkanaście początkowych miesięcy swojego życia, wychowywała się z Gackiem, chociaż wcale nie byli rodzeństwem. Oni jeszcze byli mali, ale więzi między Bliźniakami a Ptysiami, z każdym miesiącem będą coraz silniejsze.
    Albo przypadek Sasetki i Maludy. Gdy rodzeństwo odchodziło do adopcji, to właśnie na świat przychodził ich młodszy brat. Teraz mama biologiczna jest w kolejnej ciąży (i pewnie nie ostatniej). Jak do tego podchodzić? Mówić, nie mówić? Zapomnieć, czy pielęgnować tę wiedzę? Na takie pytania też muszą sobie odpowiadać rodzice adopcyjni.
    Jeszcze a'propos Baltazara. Opisując rozmaite historie dzieci, często zmieniam pewne fakty, które wydają mi się nieistotne. No bo jakie znaczenie ma to, czy ktoś mieszka na pierwszym piętrze, czy na parterze, albo czy dziecko ma siostrę, czy brata. Czasami okazuje się, że ma. Wyłożę więc jedną z kart na stół. Tutaj w komentarzu mogę.
    Baltazar jest trzynastoletnią dziewczynką. Ma dokładnie tyle lat ile Marlenka, ale przepaść między nimi jest ogromna (pod każdym względem – intelektualnym, emocjonalnym, społecznym). Nie zmienia to oczywiście tego, że za kilkanaście, czy kilkadziesiąt lat, cała czwórka może chcieć utrzymywać z sobą kontakty. I taka możliwość powinna być im dana.

    OdpowiedzUsuń
  5. Pikuś to nie są uwagi do was, to uwagi do systemu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, o wiele prościej by było, gdyby chociażby nie było rejonizacji. Bywają miejsca w kraju, gdzie są chętni rodzice zastępczy, którzy przyjęliby naszą czwóreczkę. Tyle tylko, że najczęściej są to rodziny zawodowe, o które każdy PCPR będzie walczył, aby nikt nie podrzucił im dzieci z innego powiatu. Zresztą o niezawodowe, też często toczy się batalia. Musiałoby to być rozwiązane ustawą. Tyle tylko, że celem pieczy zastępczej jest powrót do rodziny biologicznej, więc raczej nieprędko się doczekamy takich zmian. Przecież wiadomo, że system dba o dobro rodzica biologicznego, więc nie może go narażać na odwiedziny dziecka oddalonego o na przykład 200 km... bo jeszcze się zdenerwuje i nie będzie chciał przyjeżdżać.

      Usuń
  6. to wiele zmienia. Pytanie - dlaczego sędzina nie wie, że nie ma RZ dla 4 dzieci? Jak to możliwe, ze nie wie? moze warto jej to wyłuszczyć? Opcja osobno Baltazar, osobno pozostała tróojka jest chyba najlepsza, skoro Baltazar nie chce. Z opcją, że RZ Baltazara i RZ/RAZ pozostałej trójki (chyba, ze Filemona doklei się do Baltazara) wiedzą o sobie i umożliwią dziciom kontakt, gdy już do tej potrzeby dojdą

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sędzina doskonale wie, że nie ma miejsc w pieczy zastępczej dla takiej gromadki. Tyle tylko, że ona ogranicza się jedynie do wydania decyzji, a potem mówi do PCPR-u: „nie ma, to poszukajcie”.

      Usuń