piątek, 18 grudnia 2015

MISIEK

Jest to niewątpliwie najbardziej niezwykła historia, która przytrafiła nam się w naszej nie najdłuższej w końcu przygodzie – bycia pogotowiem rodzinnym.

Był wczesny zimowy wieczór. Majka była na spotkaniu grupy wsparcia w PCPR-rze. Ja świetnie bawiłem się w towarzystwie Hawranka, Chapicka i Iskierki. Nic nie zapowiadało tego, co miało się za chwilę wydarzyć i odcisnąć swe piętno na losach całej rodziny.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Pomyślałem, że może któryś z sąsiadów przyszedł pożyczyć … przyprawę do pierników. Nie wiem dlaczego, ale akurat taka myśl przyszła mi do głowy.
Dzieci zostawiłem pod opieką Furii i poszedłem do wyjścia. Kątem oka zauważyłem tylko jakiś znikający cień. Otworzyłem drzwi – w progu stała „istotka” mniej więcej 70 centymetrów wzrostu,
może trochę więcej. Uwagę moją zwróciły tylko wielkie czarne oczy wpatrujące się we mnie. Wybiegłem szybko na ulicę. W oddali dostrzegłem odchodzącą postać. Była to kobieta. Obejrzała się na chwilę i ruszyła w dalszą drogę. Nie mogłem za nią pobiec. W końcu na Furię za bardzo liczyć nie mogłem, a do tego było jeszcze to czekające na schodach dziecko.
Był to chłopiec. Niewiele mówił. W zasadzie na każde pytanie odpowiadał „nie”, ale wydawało mi się, że rozumie co do niego mówię. Pobieżne wnioski były takie, że jest Polakiem i ma mniej więcej półtora roku. Na piersiach miał przyczepioną pewnego rodzaju portmonetkę. W środku była kartka z napisem: „Proszę zaopiekować się moim synkiem, muszę wyjechać za granicę, ale nie mogę go zabrać z sobą. Wrócę po niego.”
Nie miałem opracowanego scenariusza, co należy robić w takim wypadku. Najpierw próbowałem dodzwonić się do Majki. Niestety miała wyłączony telefon.

Zadzwoniłem więc na „112”, no i się zaczęło.
Pod dom podjechały wszystkie możliwe służby (nie wiadomo dlaczego – na sygnale). Trzy radiowozy policji, straż pożarna, pogotowie. Miałem wrażenie, że tak jak kiedyś Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, tak ja teraz też rozpętałem kolejną wojnę światową. Nie mówiłem przez telefon, że coś się pali, ani że ktoś jest ranny – widocznie takie są procedury. W grupie, która przyjechała była też pani psycholog. Próbowała w pewien sposób przepytać nasze nowe dziecko, ale niewiele z tego wychodziło. Hawranek, Iskierka i Chapic też na wszelki wypadek nie „puszczali pary z ust”. Nasze trzy córki „siłą rzeczy” zostały „postawione na nogi”, więc maluchy miały na jakiś czas opiekę. Miałem więc możliwość przekonać się jak wygląda przesłuchanie. Niestety nikt nie chciał mi uwierzyć, że wszystko co wiem, mogę wypowiedzieć w jednym krótkim zdaniu: „Niczego nie widziałem”. Czułem się prawie jak przestępca, który nie dość, że nic nie wie, to jeszcze chce to „nic” zataić. Najgorsze było, gdy razem z jakimś policjantem (grafikiem komputerowym), miałem sporządzić portret pamięciowy. Na szczęście było to już następnego dnia, gdy trochę ochłonąłem. Niestety te kilka godzin tak czy inaczej pamięci mi nie przywróciło. Pan policjant za wszelką cenę chciał mi powiedzieć, że na pewno coś pamiętam. W końcu dałem za wygraną i zacząłem sobie przypominać osobę, którą widziałem w ciemności przez ułamek sekundy.
Stwierdziłem, że jeżeli jako wzorzec przyjmę postać Margaret Thatcher, to chyba nikomu nie zaszkodzę. Wprawdzie sprawa się jeszcze nie przedawniła i za krzywoprzysięstwo pewnie jeszcze mógłbym odpowiedzieć karnie, jednak myślę, że biorąc pod uwagę to, jak cała sytuacja się zakończyła, nic mi nie grozi.
Ale wracając do dnia poprzedniego.
W końcu wróciła Majka. Nigdy w życiu tak bardzo nie ucieszyłem się na jej widok jak w tym momencie. Pomyślałem sobie, że przecież w kontaktach z rodzicami naszych dzieci zastępczych odgrywa rolę „złego policjanta”, więc pewnie bez problemu upora się z „normalnymi” (policjantami).
I tak też się stało. Wszyscy w końcu się rozjechali.
Niestety ta noc była najdłuższą w moim życiu. Nie mogłem zasnąć.
Zacząłem się zastanawiać co dalej z chłopcem, który kilka godzin temu znalazł się w pokoju będącym sypialnią Hawranka, Chapicka i moją. Teraz smacznie spał. Ale kim był?

Była prawie czwarta w nocy, więc tylko napisałem maila do pani Jowity.

Pani Jowito, mieliśmy dzisiaj akcję jak z filmu gangsterskiego. Rano zadzwonimy i wszystko opowiemy, jednak jeżeli wcześniej przeczyta Pani tego maila, to proszę się zastanowić, co mamy robić w sytuacji, która nam się dzisiaj przytrafiła:
Mamy chłopca, o którym nic nie wiemy. W pewien sposób został nam podrzucony (ma naszym zdaniem nieco ponad rok – chodzi, ale niewiele mówi). Poinformowaliśmy o tym policję, ale nie wiemy co robić dalej.

Jak później przeczytałem tego maila, to było mi wstyd, że coś takiego napisałem. Nie było w tym tekście żadnej konkretnej informacji. Jedyną okolicznością łagodzącą było to, że pisałem go nad ranem (kiedy normalni ludzie „smacznie” śpią).

O godzinie 7:08 otrzymałem maila zwrotnego od pani Jowity (jeszcze nie spałem, więc przeczytałem go minutę później).

Drodzy Państwo,
zostaliśmy o całej sprawie poinformowani przez policję. Pani Dyrektor też nie miała dzisiaj spokojnej nocy. Proszę się nie niepokoić i zapewnić chłopcu opiekę. Jestem spokojna o to, że zrobicie to Państwo najlepiej jak potraficie. Gdy cokolwiek będę wiedziała, natychmiast się odezwę.
Pozdrawiam

Jowita Inblanco Koordynator rodzinnej pieczy zastępczej
Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie


Z panią Jowitą mieliśmy stały kontakt, ale żadne nowe informacje nie napływały.

Minęło kilka dni.

Na dobrą sprawę po tygodniu wiedzieliśmy dokładnie tyle samo, ile pierwszego dnia.
PCPR też nie wiedział jak podejść do całej sytuacji, czy czekać, czy „wyrabiać” dziecku akt urodzenia i tworzyć fikcyjną tożsamość.
Na chłopca zaczęliśmy mówić „Misiek”, bo przecież jakoś było trzeba. Był bardzo grzecznym dzieckiem. Mieliśmy świadomość tego, że jego życie być może rozpoczęło się kilka dni temu. Był taki film – „Tożsamość Bourne'a”. My mówiliśmy o tożsamości Miśka. Podobnie jak w tamtym przypadku, chłopiec skrywał przed nami i przed sobą, wielkie tajemnice.

Niestety spokojne opiekowanie się dzieckiem nie miało być naszym (i jego) przeznaczeniem.
Po kilku dniach Majka zaczęła otrzymywać „telefony” (z numeru prywatnego). Były to męskie głosy (przynajmniej dwa różne). Rozmówcy przedstawiali się jako ojcowie Miśka (oczywiście nie z nazwiska i imienia). W zasadzie niczego nie chcieli . Na dobrą sprawę ich celem było tylko uzyskanie potwierdzenia, że Misiek jest pod naszą opieką.
Policja o niczym nas nie informowała. Zgłoszenie „dziwnych telefonów” zostało przyjęte i to wszystko.

Minęło kolejnych kilka dni (może kilkanaście). Dzieci po kąpieli poszły spać. Majka pojechała na aerobic (teraz ma on różne nazwy – w poniedziałki nazywa się „zoomba”).
Nagle usłyszałem szczekanie psa. Furia ma to do siebie, że szczeka bardzo rzadko. Uznałem, że coś się musi dziać. Zszedłem na parter. Faktycznie ktoś chodził po tarasie z latarką w ręce. Nie uznałem tego jako coś niezwykłego. Nadzoruje nasz dom firma ochroniarska i zdarzyło już się kilka razy, że włączył się sygnał z pilota antynapadowego. Teoretycznie w takiej sytuacji najpierw powinienem zostać powalony na „glebę”, a potem zapytany kim jestem. Jednak w praktyce najpierw sprawdzany jest teren (chociaż pewnie ostra broń jest już odbezpieczona).
Moją głupotą było, że nie zadzwoniłem i nie spytałem, czy coś takiego faktycznie miało miejsce.
Otworzyłem więc drzwi tarasowe, zakładając że jest to kolejny fałszywy alarm. Niestety bardzo się myliłem.
Ktoś przyłożył mi do szyi coś, co wyglądało jak papierośnica mojego dziadka. Nie chciałem ryzykować i sprawdzać czy może faktycznie jest to tylko papierośnica, czy też jakiś paralizator albo jeszcze coś innego. Weszliśmy do pokoju. Pies na hasło „na miejsce” natychmiast zastosował się do polecenia. Po raz kolejny pokazał, że w sytuacjach nadzwyczajnych potrafi zareagować prawidłowo. No cóż, Furia została tak wyszkolona, że tylko na komendę „różyczka”, rzuca się do gardła.
Nie wiem kto był w większym stresie: ja, pies czy napastnik. Dotychczas myślałem, że w takich chwilach człowiek „głupieje”. Nic bardziej mylnego. Ilość uwolnionej adrenaliny spowodowała, że w ułamku sekundy potrafiłem ocenić sytuację. Przeciwnik cięższy o mniej więcej 20 kilogramów (czyli niewiele), niższy o około 10 centymetrów (co z kolei dawało mi przewagę). Do tego w odwodzie Furia. Odkryta twarz, więc albo zakłada, że nie wyjdę żywy, albo nie ma najgorszych zamiarów. Nie wiedziałem tylko jakie ma umiejętności , no i czym jest ta … „papierośnica”. Postanowiłem zagrać „va banque” - zaproponowałem kawę.
Niestety nie skorzystał, za to wyciągnął na stół „białą broń”. Mimo wszystko uważałem, że szanse są wyrównane. Furia siedziała na swoim posłaniu, gotowa do ataku.
Powiedział tylko, że mam dbać o jego syna i nikomu go nie oddawać – wróci po niego.
Oczywiście nie omieszkał dodać , że jakiekolwiek poskarżenie się policji jest dla mnie wyrokiem śmierci.
Na pożegnanie „dał łapę” Furii (ryzykant) i po prostu wyszedł.
Tak więc były już dwie osoby, deklarujące odbiór dziecka w bliżej nieokreślonym czasie.

Minął kolejny miesiąc. Misiek zadomowił się na dobre. Był bardzo pogodnym dzieckiem. Pewnie, że czasami „walnął” Hawranka w głowę, ale były to takie braterskie zachowania. Zresztą ten drugi wcale nie był mu dłużny.

Pewnego dnia przyjechały dwa radiowozy i do tego niestety nie na sygnale. Doświadczenia ostatnich dwóch miesięcy sprawiły, że poczułem się zawiedziony. Po prostu przyzwyczaiłem się, a nawet uzależniłem od dużych dawek adrenaliny.

Okazało się, że policja jednak nie próżnowała. Już pierwszej nocy pobrali różne próbki, mające na celu ustalenie tożsamości chłopca. Aby za bardzo nie rozwijać tematu, powiem tylko tyle, że dotychczasowe osoby, podające się za rodziców Miśka były tylko zwyczajnymi porywaczami. Niestety jakieś „mafijne” porachunki spowodowały, że trzeba było chłopca gdzieś przez jakiś czas „przechować”. Stwierdzili, że pogotowie rodzinne będzie do tego najlepszym miejscem. Wymyślili więc historię o mamie, która musi uciekać. Sądzili, że policja pójdzie tym tropem.

Chłopiec kilka tygodni wcześniej był w szpitalu. Niby nic takiego – zwykła operacja przepukliny (w zasadzie prosty zabieg). Jak się później okazało, była to najważniejsza poszlaka w całym procesie poszukiwań rodziców chłopca. Wyszło na to, że w czasie gdy ja byłem „przesłuchiwany”, Misiek musiał być dobrze obejrzany przez jakiegoś lekarza policyjnego, który zauważył „świeże”, delikatne nacięcie.

Przy okazji pobytu w szpitalu, musiały być zrobione rozmaite badania. Okazało się, że chłopiec nie dość że miał rzadką grupę krwi, to jeszcze dochodziły jakieś inne parametry – prawdę mówiąc tych medycznych spraw zupełnie nie ogarniam.

Krótko mówiąc była to kradzież na zlecenie – Misiek miał być „dawcą”.

Dane ze szpitala w jakiś sposób dostały się w niepowołane ręce. Niestety nikt nam nie wyjawił całej prawdy, zasłaniając się dobrem śledztwa, które nadal trwało.

Radiowozem przyjechali jego prawdziwi rodzice. Spotkanie z synem było niezwykle wzruszające. Może Majka w komentarzu opisze to dokładniej – ona bardzo lubi takie sceny.
Odnalezienie rodziców Miśka (który jak się okazało miał na imię Kacper), nastąpiło dosłownie kilkadziesiąt minut wcześniej. Zostali oni przywiezieni, aby potwierdzić, że to faktycznie ich syn.
Tak więc sąd nie miał czasu na wydanie postanowienia o przekazaniu chłopca (co jest niezbędne w każdym przypadku, gdy dziecko od nas odchodzi). Nie mieliśmy jednak sumienia powiedzieć rodzicom, że muszą jeszcze poczekać dzień, czy dwa, tym bardziej, że policja spisała przy nas odpowiedni protokół, a rodzice podpisali nam oświadczenie, że przejmują opiekę nad dzieckiem.

Dopiero gdy odjechali, padł na nas strach – może to byli tylko „przebierańcy”?

Na szczęście okazało się, że nie. Po miesiącu dostaliśmy pismo z sądu, że możemy wydać chłopca jego rodzicom. W tym czasie Misiek z rodzicami już dwukrotnie nas odwiedził. Nie wiemy czy bardziej się stęsknił za nami, czy za naszymi dziećmi. W każdym razie czasami spotykamy się po dzień dzisiejszy.

Zakończenie:

Muszę się do czegoś przyznać i mam nadzieję, że nie spowoduje to pojawienia się lawiny negatywnych komentarzy. Jakiś czas temu, opisując inne nasze dzieci, wplatałem opisy zachowań Miśka. Tak jakoś wyszło, że prezentując jego historię w odrębnym poście, po prostu zmieniłem to imię.
Miałem więc teraz do wyboru dwie możliwości, albo poprawić to imię we wszystkich postach, albo napisać odrębną historię Miśka. Łatwiejsza wydała mi się ta druga opcja.
Tak więc cały dzisiejszy opis jest fikcją od początku do końca (chociaż może w jakiejś rodzinie zastępczej coś podobnego się wydarzyło). Przepraszam tych, którzy w tej chwili poczuli się rozczarowani i pozdrawiam tych, którzy właśnie poczuli dużą ulgę, że to jednak nie jest prawdą.

P.S.1
Mam jeszcze jedno takie imię, które pojawiło się w dotychczasowych opisach – Olinka.
Jest to dziewczynka około roku. Trzeba dla niej też stworzyć pewną historię, nadać jej tożsamość.
Może Agnieszka83 wraz ze swoimi dziewczynkami coś wymyśli i napisze – chętnie umieszczę ten opis jako odrębny artykuł. Być może byłby bardziej realistyczny niż ten mój, chociaż może niekoniecznie. Jak wiadomo, życie „pisze” najciekawsze scenariusze, a dzieci Agnieszki83 pewnie mają w tym względzie wiele do powiedzenia.

P.S.2
Oczywiście Furia nie skacze do gardła na hasło „różyczka”... robi to na inną komendę.
A swoją drogą, ciekawe, czy ktoś jeszcze pamięta z jakiego filmu pochodzi to określenie?

9 komentarzy:

  1. Dziewczyna Galla19 grudnia 2015 12:51

    Jest to mój pierwszy komentarz w internecie i pewnie ostatni,
    ale postanowiłam go napisać, bo treści, które tutaj przeczytałam
    wywarły na mnie ogromne wrażenie.
    Jak co tydzień w weekend, leżymy sobie z Gallem rano w łóżku.
    Od kilku tygodni Pana blog jest lekturą obowiązkową.
    Czytałam Maćkowi dzisiejszy tekst i z każdym zdaniem robiło
    mi się coraz bardziej gorąco. Głos zaczął mi drżeć. Skupiałam
    się na treści i zupełnie nie zauważyłam akcentów humorystycznych.
    Dopiero przy drugim i trzecim czytaniu zaczęłam się uśmiechać.
    Gall chyba od razu rozpoznał, że coś jest nie tak. Wprawdzie się
    nie przyznaje, ale miał taką dziwną minę, niby poważną bo widział
    moje zdenerwowanie, ale śmiał się sobą.
    Bardzo się cieszę, że to nie jest prawda, chociaż wydaje mi się
    że chyba mogło by się to zdarzyć w realu.
    Życzę Panu i Pani Majce dużo sił i wytrwałości i żeby nigdy coś
    takiego się Wam nie przytrafiło. I obym jak najdłużej w sobotni
    poranek mogła przeczytać nowego posta.
    Uff. Więcej nie będę komentowała. Trzy słowa na krzyż a pisałam
    ponad 2 godziny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo ładnie napisałaś Kasiu,
      mi się podobało.
      GALL

      Usuń
    2. Mi też, doceniam wysiłek, bo ja też tak mam z tym tempem pisania. Dzięki za życzenia i wsparcie☺

      Usuń
    3. Ja powiedziałbym, że najważniejszy jest pierwszy krok.
      Mam więc nadzieję, że jeszcze się doczekam Twojego komentarza. Tak na marginesie, to jestem Pikuś a nie Pan Pikuś.
      Dziękuję za miłe słowa. Cieszę się, że podobają Ci się moje artykuły.
      Serdecznie Was pozdrawiam - Kasiu i Maćku.

      Usuń
  2. Oczywiście chodzi o film COLUMBO, niestety nie pamiętam tytułu, oglądałam w dzieciństwie... był to odcinek o dwóch psach, tak wytresowanych, aby zagryźć człowieka. Jak pada magiczne słowo RÓŻYCZKA :))) psy spokojne, nawet nad podziw, świetnie utrzymane, ale przy tym słowie - normalne wściekłe bestie! :D
    Uwielbiam ten odcinek, zresztą jak cały serial i postać porucznika. Film mojego dzieciństwa i młodości.
    Baaaaaaardzo miło go wspominam! :DDD
    Mam nadzieję, że twoja Furia nie jest taką wściekłą bestią.

    OdpowiedzUsuń
  3. Takiego zakończenia nikt się nie spodziewał. Dzieci słuchały z zapartym tchem i chyba do niektórych nadal nie dotarło, że to wszystko był taki przedwczesny żart primaaprilisowy,ponieważ jeszcze dzisiaj przychodziły do mnie i się pytały „a dlaczego coś tam się tak stało a nie inaczej”.
    Jednak w sprawie naszej pomocy przy opisaniu życia Olinki, to niestety nic z tego nie wyjdzie. Musisz liczyć na siebie.
    Z pisaniem w naszej grupie nie jest najlepiej i żadna z dziewczynek nie wyraziła chęci napisania chociaż krótkiego opowiadania. Z czytaniem też niestety nie jest dobrze. Wolą słuchać.
    A póki co, to życzą Wszystkiego Dobrego na Święta.
    Ja oczywiście do tych życzeń również się przyłączam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzisiaj zdarzyło się, coś czego bym się nigdy nie spodziewała. Przyszedł do mnie Jacek, chłopiec z innej grupy rodzinkowej ale czasami do nas przychodzi. Siada obok przy stole i rysuje. Ma 11 lat.
    Dzisiaj przyniósł mi historię Olinki. Musiał być wtedy jak czytałam posta o Misku. Rysował ale jednak słuchał.
    Powiedział, że odnalazł historię Olinki w internecie i prosił, żebym napisała że to on ją odnalazł i że nazywa się Jacek Wesołek.
    Przepisał to bardzo dokładnie, więc ja też starałam się niczego nie pomylić, bo napisał to odręcznie na kartce. Trochę chyba nie do końca zrozumiał, że Olinka była w pogotowiu rodzinnym, pewnie nawet nie wie co to jest, nie próbowałam mu tłumaczyć. Ale historia jest bardzo wzruszająca.
    Oto ona:
    „Gdy miałam siedemnaście lat zaszłam w ciążę. Ukrywałam ten fakt przed rodzicami i koleżankami, chociaż nie było łatwo. Wiedziałam, że nie dam rady wychować tego dziecka i zaczęłam szukać dla niego dobrej rodziny. Tuż po porodzie porzuciłam dziecko na progu ich domu.
    Wiem, że niewiele osób mnie zrozumie, ale ja chciałam dla mojego dziecka lepszego życia niż to, które ja miałam! Było nas w domu ośmioro, nie starczało na jedzenie. Ojciec pił i bił matkę. Jak miałam wychowywać małe dziecko w takich warunkach?! Chłopak mnie zostawił, a ja nie miałam nic. Więc zdecydowałam, że oddam dziecko. 

    Niedaleko mieszkała sympatyczna para – nauczycielka i prawnik. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że od dawna starają się o dzieci. Wiedziałam, że będą świetnymi rodzicami. Nie chciałam, żeby moja córeczka trafiła do obcych ludzi. Ale nie miałam też odwagi pójść do tych ludzi i powiedzieć, że oddam im swoje dziecko. Wahałam się aż do dnia porodu. Urodziłam u przyjaciółki w domu, jako jedyna wiedziała, co zamierzam zrobić. Obyło się bez komplikacji. A kiedy trzymałam córkę w ramionach tak bardzo chciałam ją zatrzymać! Była taka śliczna i malutka! Było mi tak strasznie ciężko… Owinęłam ją w ręczniki i kocyk, położyłam na progu i zadzwoniłam z budki telefonicznej do domu tego małżeństwa. Widziałam jak otwierają drzwi i zabierają małą do środka, widziałam, że jest bezpieczna. 

    To zdarzyło się wiele miesięcy temu. Dziś moja córka ma roczek. Ta para ją adoptowała, jakoś to załatwili. Dziewczynka chowa się zdrowo. Czasem gdy mijam ją na ulicy, chcę ją zaczepić, serce bije mi mocno, ale wiem, że nie mogę tego zrobić. Codziennie przeżywam tamto zdarzenie na nowo, codziennie umieram z bólu, ale nic z tym nie robię, bo wiem, że moja córeczka jest szczęśliwa i ma wspaniałych rodziców. I chyba nie powinnam tego zmieniać, prawda? Jej szczęście jest najważniejsze! Bardzo chciałabym kiedyś z nią porozmawiać, wytłumaczyć, ale czy mam prawo w ogóle o tym marzyć? Co zrobilibyście na moim miejscu? Czy ktoś potrafi mnie zrozumieć? „

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Agnieszko, podziękuj proszę Jackowi w moim imieniu za inspirację do nowego artykułu.
      Jeszcze niedawno miałem wątpliwości, czy warto prowadzić tego bloga - teraz już ich nie mam.
      Z tego co przeczytałem, wywnioskowałem że Jacek jest bardzo wrażliwym chłopcem. Jeżeli będzie chciał podzielić się swoimi uwagami na tym blogu, to serdecznie go zapraszam.

      Usuń