Przeżyłem...
Nic mnie
nie pożarło, samolot nie runął do oceanu, a nawet nikt nas nie
okradł. Dom też nie spłonął, ani nie został zalany wodą
wypływającą z przedziurawionego wężyka.
Po nieco
ponad dwóch tygodniach znalazłem się dokładnie w tym samym
miejscu, z tymi samymi rzeczami do zrobienia, których wcześniej nie
udało mi się zrealizować. Jestem tylko bogatszy o wspomnienia i
tysiące mniej lub bardziej udanych zdjęć.
Czy było
warto?
Opiszę
moje wrażenia z tej podróży. Przedstawię rozmaite sytuacje, w
których się znalazłem i które przeżyłem na swój sposób.
Moim
podstawowym mottem przed wyjazdem było: „najwyżej zrobię z siebie
idiotę, przecież nikt mnie tam nie zna”. Nie przypuszczałem, że
zacznę już na lotnisku w Warszawie. Gdy Majka przeszła przez
bramkę kontrolną, podeszła do niej pewna kobieta i jakimś
przyrządem zeskanowała jej ręce, głowę i parę innych części
ciała. No to ja po wyjściu z bramki skierowałem się do niej z
uśmiechem na ustach i łapkami uniesionymi przed sobą. Okazało
się, że była to wyrywkowa kontrola antynarkotykowa. Widocznie
Majce źle z oczu patrzyło.
Chociaż takich modeli jak ja było znacznie więcej na lotnisku. Jedna dziewczyna (niewiadomego pochodzenia) została przywieziona przez pracownika lotniska na wózku inwalidzkim. Wszystko jej wytłumaczył... jakie będą dalsze procedury i jak ma się zachować w samolocie. Gdy tylko się oddalił, rozejrzała się dookoła, wstała, otrzepała piórka i ruszyła w regały.
Kenia
jest krajem olbrzymich kontrastów, co być może jest wspólną
cechą wszystkich krajów afrykańskich. Rozpocznę od jej ciemnej
strony, od tego o czym trudno jest przeczytać w przewodnikach biur
podróży. Często są to rzeczy, o których mało kto chce mówić,
a jeszcze mniej ludzi chce tego słuchać... bo po co psuć sobie
dobre wspomnienia z pobytu w jednym z najpiękniejszych zakątków
świata.
Kenia
jest dziewiątym najbogatszym krajem Afryki. Jak na 54 państwa
afrykańskie, jest to całkiem przyzwoity wynik. Tyle tylko, że
większość bogactw tego kraju jest w posiadaniu zaledwie 10% bardzo
bogatych osób, będących w przeważającej części Hindusami i
Chińczykami. Rdzenni mieszkańcy najczęściej należą do 50%
społeczeństwa, któremu musi wystarczyć dzienna stawka na osobę w
granicach trzech dolarów. W Kenii praktycznie nie występuje klasa
średnia. Brakujące w moich rozważaniach 40% ludności ma stałą
pracę, z pensją oscylującą wokół 250 dolarów na miesiąc. Są
to szczęśliwcy, którzy nie tylko należą do funduszu
emerytalnego, ale też mają zapewnioną podstawową opiekę
medyczną. Pozostali nie mogą chorować, bo nie mają za co. A
jeżeli już coś się wydarzy, to często zrzutkę robią bliżsi i
dalsi krewni. Ale znane są też przypadki, gdy kogoś nie stać na
wydatek rzędu 15 dolarów na złożenie po złamaniu ręki lub nogi.
Musi sobie radzić sam... w ostateczności amputacja jest darmowa.
W Kenii
nie istnieje coś takiego jak pomoc społeczna. Skoro mało kto płaci
podatki, to i wydatki socjalne nie mogą być zbyt duże. Nie jest
tam znane pojęcie rodziny zastępczej, za to jest bardzo dużo
sierocińców. Aby do nich trafić, wcale nie trzeba pochodzić z
rodziny niewydolnej wychowawczo rozumianej naszymi kategoriami.
Wystarczy nagle stać się samotną matką z kilkorgiem dzieci i
należeć do tej biednej połowy społeczeństwa, o której
wspomniałem wcześniej. Władza może orzec, że kobieta musi wybrać
kilkoro ze swoich dzieci, które zostaną umieszczone w sierocińcu.
Jest to zapewne jakaś forma pomocy ze strony państwa, które
przecież nigdy nie słyszało o teorii przywiązania. Dzieci
przebywające w sierocińcach można adoptować. Można też
adoptować dzieci znalezione w przysłowiowej kapuście, choć
tutaj... raczej porzucone na polu kukurydzy. Do niedawna istniała
adopcja zagraniczna. Jednak nastąpiła zmiana władzy i od tego roku
stwierdzono, że kenijskie dzieci są tylko dla Kenijczyków.
Samotną
matką jest stosunkowo łatwo zostać i wcale nie musi się to wiązać
ze śmiercią głowy rodziny. Wystarczy, że facetowi nagle się
znudzi bycie ojcem i mężem. Zwyczajnie odchodzi, bo przecież
dzieci są problemem tylko i wyłącznie matki. Oczywiście nie
istnieje jakikolwiek system alimentacyjny.
Jednak
przejeżdżając przez Mombasę zauważyliśmy SOS Wioski Dziecięce.
Nawet nie próbowaliśmy zgłębić tego tematu, bo przecież nawet w
Polsce nie udało nam się dociec, kto tego rodzaju formę pieczy
zastępczej finansuje i kontroluje.
Mnie
najbardziej w tym wszystkim uderzyło to, że ci biedni ludzie są
bardzo pogodni i szczęśliwi. Żyją z dnia na dzień, ubabrani w
lokalne układy i przesiąknięci wszechobecną korupcją. Z jednej
strony muszą płacić mafiom za pobyt w slumsach i dostęp do
toalety przypadającej średnio w ilości sztuk „jedna na sto
osób”, a z drugiej widzą bogactwo nie tylko lokalnych kacyków,
ale też turystów, których przynajmniej na wschodnim wybrzeżu jest
mnóstwo. Mimo tego wciąż powtarzają hakuna matata (nie ma
problemu) i pole pole (powoli, powoli). Nie przeszkadza im, że za
swoje miesięczne dochody mogliby spędzić tylko jedną dobę w
hotelu (z wyżywieniem), zjeść cztery obiady w restauracji, albo
kupić 50 piw w supermarkecie.
Po
przylocie do Mombasy, naszą wyprawę rozpoczęliśmy od
czterodniowego safari. Patrząc z perspektywy czasu, był to okres
najbardziej relaksacyjny. Nie musiałem się o nic martwić, wszędzie
byłem dowieziony, wszyscy mówili w moim ojczystym języku. Nawet
nasz przewodnik Pol z plemienia Kamba, mówił lepiej po polsku, niż
ja po angielsku. Obsługa w lodge'ach również wprowadzała nas w
dobry nastrój słowami dzień dobry, spoko spoko, albo pomalu
pomalu. Schemat każdego dnia był bardzo podobny. Śniadanie między
piątą a szóstą i wyjazd do parku. W połowie dnia lunch w
kolejnej lodge, krótki odpoczynek, wyjazd popołudniowy na safari i
powrót na kolację.
![]() |
Flota busów gotowa do drogi |
Pewnym
problemem dla niektórych osób mógł być brak komfortu związany z
brakiem dostępu do toalet w momencie przejeżdżania przez park.
Wówczas był absolutny zakaz opuszczania samochodu. Choćby się
paliło i waliło, trzeba było trzymać. Akurat ten aspekt miałem
już dobrze opanowany po naszym wyjeździe do Maroka. Z samego rana
pół litra wody, seteczka cytrynówki i profilaktycznie stoperanik... a potem już nic. Przed każdym wjazdem i wyjazdem z parku były toalety. Czasami
łączyłem się w tym momencie myślami z Romulusem, który mówi
„ale mi się nie chce”, a Majka z uporem maniaka „zrób chociaż
trochę”. Średni przejazd po parku trwał nieco ponad dwie
godziny.
Kenia
jest krajem, w którym wiele rzeczy jest bardzo płynnych i nie do
końca pewnych. Tak samo jak różne źródła rozmaicie podają
średnie zarobki, czy nawet średnią długość życia mieszkańców
Kenii (według niektórych, mężczyzna żyje przeciętnie 56 lat),
również dość duże rozbieżności są przy określaniu pór
deszczowych i suchych. Ogólnie przyjmuje się, że są dwie
deszczowe i dwie suche. Jadąc na początku grudnia, byliśmy
przeświadczeni, że jest to już początek pory suchej. Większość
twierdziła, że w tym roku wyjątkowo pora deszczowa nieco się
przedłużyła. Byli jednak i tacy, którzy uważali, że pora
deszczowa zawsze trwa do końca grudnia. Tak czy inaczej, okresy
bezchmurnego nieba były przeplatane krótkotrwałymi, acz bardzo
obfitymi opadami deszczu. Z mojego punktu widzenia, było to bardzo
korzystne, ponieważ miałem możliwość zobaczyć krajobrazy, które
bardzo wykraczały poza moje wyobrażenia tego, czego się
spodziewałem. Parki narodowe w Kenii, to nie tylko płaskie sawanny
z wyschniętą trawą i rosnącymi gdzieniegdzie akacjami. To również
bajecznie piękna zieleń, rozlewiska i góry. To nie tylko gliniaste
wodopoje, do których w porze suchej ściągają wszystkie zwierzęta,
i tam jest je najłatwiej obserwować. To również piękne jeziora,
które swoją urodą i zamieszkującą je fauną, cieszą oko
niezależnie od pory roku.
![]() |
Ulewa uwieczniona z balkonu naszego pokoju |
Kilimandżaro...jednak się ukazało |
Przejechaliśmy
cztery różne parki. Nie będę się rozpisywał, w których
widzieliśmy jakie zwierzęta, a w których było ich bardzo mało.
Najczęściej jest to kwestia przypadku, gdyż nawet nasi przewodnicy
nie byli w stanie określić, gdzie jakie zwierzęta będziemy mogli
zobaczyć. Zdecydowanie nie zawodziły słonie. Było ich mnóstwo w
każdym parku. Czasami były czerwone, czasami szare, albo plamiste.
Wszystko zależało od tego, czy było przed deszczem, po deszczu,
albo po kąpieli w błocie. Czyste słonie afrykańskie zawsze są
szare. Potrafiliśmy odróżnić maluchy mające najwyżej rok, gdyż
mieściły się one pod brzuchem swojej mamy. Te nie mające kłów,
miały najwyżej dwa lata. Reszta była średnio w przedziale od
dwóch lat do sześćdziesięciu (bo tyle mniej więcej żyje słoń).
Słonie
są bardzo pogodnymi zwierzakami, chociaż te afrykańskie mają swój
charakter i trudno jest zostać ich przyjacielem. Niektóre stada
przechodziły obok siebie zupełnie się nie zauważając, a inne
czule się witały i wymieniały informacjami w sobie tylko znany sposób.
Jedne się lubiły, a inne przeganiały. Pewnego razu zauważyłem
dwa goniące się dorosłe osobniki, które biegły wprost na nasz
samochód. Ten uciekający skręcił tuż przed jego maską. Emocje
były.
W pełnym biegu, kilka metrów ode mnie |
Jadąc
na safari, wyobrażałem sobie opancerzone jeepy i przewodników
wyposażonych w strzelby. Okazało się, że wszystkie samochody są
zwykłymi busami z podnoszonym dachem w celu obserwowania zwierząt.
Większość nawet nie miała napędu na cztery koła, chociaż
podobno była nieporównywalnie lepsza od typowych samochodów
terenowych. Nie zakopywała się w błocie i była nieprzewracalna.
Chociaż jeden raz miał miejsce precedens. Pasażerowie dwóch z
naszych busów musieli opuścić pojazdy w trakcie safari. Samochody
były zbyt mocno obciążone i nie mogły wyjechać z błota.
Teoretycznie operacja niezgodna z procedurą, ale alternatywą było
oczekiwanie na pomoc drogową. Ciężarówkę na poniższym zdjęciu
mijaliśmy poprzedniego dnia. Trudno powiedzieć, ile dni jej
kierowca oczekiwał na pomoc w otoczeniu tylko i wyłącznie dzikich
zwierząt.
Jedynymi
osobami posiadającymi broń w parkach, są rangersi. Strzegą
porządku i walczą z kłusownikami. Nie biorą jeńców. Ten,
którego spotkaliśmy, kilka tygodni wcześniej zabił trzech
kłusowników. Przypuszczam, że nie on po sobie posprzątał.
Mnie
fascynowała nie tylko obserwacja zwierząt, które stały lub
przechodziły w odległości kilku metrów od samochodu, ale również
obserwacja naszych zachowań (całej grupy). Początkowo
zachwycaliśmy się każdym ptaszkiem, żółwiem, lisem, czy kopcem
termitów. Gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy słonia, który
dosłownie się na nas wypiął... to było wielkie WOW. Pierwsza
żyrafa, gnu, czy bawół... też WOW. Jednak już trzeciego dnia
padały teksty typu „widzieliście tę żyrafę po prawej
stronie?... taaak”. Wówczas byliśmy już na wyższym poziomie.
Polowaliśmy na lwa i nosorożca. Ten drugi w zasadzie był poza
naszym zasięgiem, gdyż w parkach, które odwiedziliśmy, było ich
zaledwie kilkanaście sztuk i zwierzęta stroniły od głównych
szlaków i widoku turystów. Lew był jednak możliwy do
zaobserwowania. I chociaż wciąż niemal czuliśmy jego oddech za
swoimi plecami, to do samego końca pozostał tylko niespełnionym
marzeniem.
Pierwszy słoń |
![]() |
Pierwsza żyrafa |
Struś pędziwiatr |
Najmniejsza antylopa - w języku suahili dik-dik |
Hiena o zachodzie słońca |
Gepard |
Lampart |
Kopiec termitów |
Majka
była trochę zawiedziona, że z wielkiej piątki zobaczyliśmy tylko
wielką trójkę. Mi w zupełności wystarczyło zachwycanie się
zwierzętami, które były dosłownie na wyciągnięcie ręki. Było
to dużo większe przeżycie, niż ujrzenie geparda z odległości
kilkudziesięciu metrów, czy hieny po zachodzie słońca.
Widzieliśmy też likaona, co dla naszej przewodniczki (jeżdżącej
po parkach niemal codziennie) było niesamowitym wydarzeniem. Nie
widziała go już kilka lat, gdyż zwierzak jest na wyginięciu, a
ujrzenie go niemal graniczy z cudem. Dla nas był to jakiś tam pies
na drodze.
Likaon przemykający przez drogę |
Wielką przyjemność sprawiało mi też robienie zdjęć drodze, która nas prowadziła. A bywała ona różna.
Brakowało
mi na tym wyjeździe gawędziarstwa, anegdot, opowieści związanych
z miejscami, które odwiedzaliśmy. Niestety nasza przewodniczka
musiała dzielić swój czas na cztery busy (przesiadając się co
jakiś czas), co siłą rzeczy powodowało, iż niektóre informacje
powtarzała, a pewnie o niektórych nie wspomniała.
Utkwiła
mi jednak w pamięci opowieść o swego rodzaju wojnie prowadzonej
między żyrafami, a akacjami. Chociaż żyję już na świecie sporo
lat, i przynajmniej w młodości interesowało mnie wszystko co
dotyczyło fauny i flory, to tego nie wiedziałem. Otóż żyrafy
bardzo lubią obgryzać akacje, o czym te drugie, posługując się
jakimiś zmysłami, dobrze wiedzą. Wytwarzają więc największe
kolce w niższych partiach i w młodym wieku, aby bronić się przed
pożarciem. Ale to jeszcze nic. Potrafią zorientować się, że są
skubane i wydzielają pewien garbnik, który powoduje, że liście
stają się gorzkie i trujące dla żyrafy. Ta, ma zatem nie więcej
niż 15 minut na objadanie się liśćmi akacji, a potem musi znaleźć
nowe drzewo. Co więcej... akacja potrafi informować inne akacje o
tym, że jest skubana, więc te profilaktycznie zaczynają wcześniej
wytwarzać ten sam garbnik. Problem polega na tym, że ta informacja
przemieszcza się z wiatrem. Zatem żyrafy zawsze idą pod wiatr,
wiedząc, że akacje od zawietrznej nie są świadome zbliżającego
się wroga... no chyba, że inna żyrafa przyszła do tej restauracji
od drugiej strony.
Podczas
safari odwiedziliśmy wioskę Masajów. Wówczas jeszcze nie
wiedziałem, że dla mnie będzie to najgorsze wspomnienie z tej
podróży. Masajowie jakimś cudem doszli do perfekcji w promowaniu
siebie, i podobnie jak parki narodowe są ikoną Kenii. Stanowią
niecałe trzy procent społeczeństwa, ale wie o nich każdy, kto
wybiera się do Kenii. Mają niewiele wspólnego z kulturą suahili,
gdyż są ludem koczowniczym i jedyne co po nich pozostaje, to
wspomnienia.
Trochę
o nich opowiem... Masajów widzieliśmy głównie na obrzeżach
parków. Tam mają swoje wioski zabezpieczone przed atakami lwów,
zasiekami z gałęzi akacji. Głównie zajmują się wypasaniem kóz,
owiec i bydła. Niektórzy próbują też coś uprawiać... głównie
kukurydzę i coś, czego nie udało mi się rozpoznać. Dzieci widząc
przejeżdżający samochód, natychmiast biegną i wyciągają ręce.
Biada temu, który musi się zatrzymać. Gdy postój trwa nieco
dłużej, to pojawiają się również dorośli. Tutaj nie wystarczy
powiedzieć (jak choćby w Maroku) „no thank you”. Turysta
zostaje osaczony ze wszystkich stron. Musi zachować zimną krew i
mieć kamienną twarz, gdy zewsząd ma pokazywane rozmaite figurki,
koraliki, bransoletki i owoce. Najgorzej się odezwać, bo wówczas
można usłyszeć tekst: „taniej jak w biedronce”. Mieszkańcy niektórych wiosek umożliwiają turystom wgląd w swoje życie. Pokazują jak
mieszkają, opowiadają o sobie, organizują kilkunastominutowe
przedstawienie. Oczywiście nie za darmo, lecz za mniej więcej 25 dolarów od osoby. Biorąc pod uwagę średnie zarobki, jest to niebywały zastrzyk gotówki dla całej wsi. Wiele osób powątpiewa w autentyczność tych
wydarzeń. Niektórzy mówią „to jest tylko na pokaz”, „nikt
tak teraz nie żyje”. A jednak takich wsi mijaliśmy dziesiątki.
Kozy i krowy też były przecież prawdziwe. Również widok
niektórych osób nie skłaniał ku powątpiewaniu w prawdziwość
tego, co się działo.
Masajów
łatwo jest odróżnić od innych ludów zamieszkujących Kenię. Są
wysocy i bardzo chudzi. Ich pokarm stanowi głównie mleko, krew,
potrawy oparte na mące kukurydzianej, i czasami mięso. Dieta
starszyzny, która nie jest już dzieckiem, wojownikiem i nie musi
stawiać czoła lwom atakującym wieś, opiera się w zasadzie tylko
na mleku i krwi. Przedstawiono nam starszyznę wsi, którą
zwiedzaliśmy. Dwóch dziadków w wieku 47 i 48 lat. W jaki sposób
pozyskują mleko, nie było dla nas zagadką. Ale skąd biorą krew?
Zawiązują na szyi krowy węzeł powodujący nabrzmienie tętnic,
które nacinają. Chłepczą bezpośrednio z ciała zwierzęcia.
Oczywiście zwierzę przeznaczone na rzeź, najpierw staje się dawcą
krwi.
Masajowie
są w większości chrześcijanami, co nie przeszkadza im w
posiadaniu wielu żon. Chłopak, który opowiadał nam o rozmaitych
ziołach wspomagających czy to serce, czy potencję, był 47
dzieckiem swojego ojca mającego osiem żon. Taki facet musi być
bardzo bogaty, ponieważ za jedną żonę trzeba zapłacić jej
rodzinie mniej więcej osiem krów. Chociaż... może bardziej chodzi
o jego prestiż. We wsi masajskiej zamieszkuje kilka rodzin
(pomijając takie, które składają się tylko z jednej rodziny).
Każda rodzina ma swoje kozy, natomiast krowy są wspólne. Oznacza
to tyle, że za żonę Masaja płaci wieś, a nie jego rodzina... a
tym bardziej nie on sam. A jeszcze biorąc pod uwagę fakt, że karą
za zrobienie siku na terenie wsi, jest oddanie czterech kóz, można
powątpiewać w ogromną wartość tych ośmiu krów.
Masajowie
płci męskiej, poza tym że są głowami rodzin i tylko oni mogą
wchodzić w skład starszyzny... nie robią nic. Są leniwi, a ich
życie spełza na wspólnych (męskich) rozmowach, i od czasu do
czasu podskakiwaniu podczas rozmaitych rytualnych tańców. Kobiety
zajmują się sprzątaniem, gotowaniem, opieką nad dziećmi,
budowaniem domów z krowiego łajna zmieszanego z czerwoną ziemią,
i ich naprawianiem. To głównie one robią wisiorki z chińskich
koralików kupowanych w Tanzanii, i sprzedają drewniane rzeźby
produkowane w mombaskiej fabryce, często z kilkusetprocentową
marżą.
Słyszeliśmy
o przypadku, gdy masajski macho oddał swoją żonę jej rodzinie,
ponieważ urodziła mu czterech synów i ani jednej córki. Prosta
logika... córkę można sprzedać, a leniuch syn pewnie będzie
chciał kiedyś poślubić dziewczynę... żegnaj osiem krów.
Zapytano jednego młodzieńca, czy ma żonę. Odpowiedział, że
tak... teraz jest w przedszkolu. Wszyscy naiwnie myśleli, że jest
przedszkolanką.
Wśród
Masajów nadal obowiązują rytuały obrzezania... zarówno chłopców,
jak też niestety dziewczynek. Jest to temat, o który można ich
pytać. Chętnie opowiadają jakie jest to męskie i jak dzielnie to
znoszą (wypowiadają się tylko mężczyźni). Trudniej z pytaniami
o zabezpieczanie się podczas stosunku. Seks przedmałżeński u
Masajów jest czymś zupełnie normalnym. Nie można tylko zajść w
ciążę. Co się dzieje, gdy jednak się przytrafi? Nasza
przewodniczka nie umiała nam odpowiedzieć. Są to tematy, o których
się nie rozmawia.

W
zasadzie mógłbym powiedzieć, że pieprzę ich obyczaje, dietę, i
sposób na życie... co mnie to obchodzi. Tyle tylko, że oni są
nudni i upierdliwi. Trochę wyprzedzę to, o czym będę pisał za
chwilę, ale muszę o tym wspomnieć tutaj. W każdym hotelu, w
którym mieszkaliśmy, mieliśmy do czynienia z występami rozmaitych
zespołów artystycznych. Jedni śpiewali, inni tańczyli, czy też
pokazywali swoje umiejętności akrobatyczne. Występy trwały od pół
godziny do godziny, po czym artyści kładli przed publicznością
symboliczny kapelusz, do którego można było wrzucać pieniądze
lub nie.
Gdy
pojawiali się Masaje, schemat zawsze był taki sam. Zaczynało się
od podskoków i okrzyków niewiele mających wspólnego z muzyką.
Trwało to niewiele dłużej niż piętnaście minut. W tym czasie
uczestnicy i uczestniczki spektaklu starali się nawiązać bliższą
więź z pojedynczymi obserwatorami. Zakładali im na szyję swoją
biżuterię, zaznaczając że to tylko do zdjęcia i do tańca...
oczywiście wyciągając na scenę. Taniec nie był tylko tańcem.
Był rozmową. Był to typowy marketingowy chwyt, mający mnie
przekonać że z pewnością jestem zainteresowany towarem, który za
chwilę będzie mi zaoferowany (chociaż rozmowa dotyczyła spraw
osobistych... jak mam na imię, skąd jestem, co już widziałem i
zamierzam zobaczyć). Po piętnastu minutach Masajowie rozkładali
swój jarmarczny kramik. Trzeba było podejść, aby oddać ozdoby
użyczone do tańca... no i się zaczynało.
Tylko
jeden raz się zdarzyło, że pokaz zakończył się wyłożeniem
kapelusza. Masajów było wówczas tylko pięcioro, a wszystko działo
się w lodge na safari. Nawet było to sympatyczne... bo było inne.
Jak się na końcu okazało, odgrywaliśmy rozmaite rytuały –
również zaślubin. Nie mam w zwyczaju odmawiać gdy ktoś mnie
prosi, więc ostatecznie okazało się, że poślubiłem jedną
dziewczynę. Nie wiem, czy było to zamierzone, ale nie była ona
Masajką, tylko narodowości chińskiej. W każdym razie opłaty w
wysokości ośmiu krów nie uiściłem, co w moim mniemaniu oznacza
rezygnację z transakcji.
W drugim
tygodniu naszej wycieczki, gdy zobaczyliśmy Masajów szykujących
się na scenę... szliśmy na spacer nad ocean.
Oczywiście
nagiej Masajki nie widziałem, co oznacza, że celu swojej podróży
(podobnie jak Majka z wielką piątką) nie zrealizowałem.
![]() |
Jedyna naga Masajka, którą widziałem |
Po
przygodzie na safari, w naszych planach był trzydniowy pobyt w
hotelu na północy Mombasy, a później cały tydzień byczenia się
w hotelu oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów na południe, w
okolicy Ukundy – czyli miejsca, w którym w większości dzieje się
akacja „Białej Masajki” (książki, którą zamierzałem
przeczytać).
Pierwszego
dnia zupełnie nie mogłem się odnaleźć. Nikt spośród
trzydziestoosobowej grupy znanej mi z safari nie wybrał naszego
hotelu. Próbowaliśmy wyjść nad ocean, ale natychmiast zostaliśmy
osaczeni przez tubylców próbujących nam sprzedać nie tylko
suweniry, ale także wycieczki, nurkowanie, łowienie ryb,
przejażdżki wielbłądami i jeszcze sto pięćdziesiąt rzeczy,
których nie rozumiałem. Działałem jeszcze w polskim trybie
funkcjonowania, więc popierdzieliły mi się czasy i zamiast
powiedzieć, że już byłem na safari, to stwierdziłem, że dopiero
będę. Wówczas się zaczęło. Każdy przedstawiał mi swoją
najlepszą ofertę. Dawali mi do ręki ulotki, które musiałem
natychmiast przeczytać. Krzyczałem „I was nie I will”. Musiałem
uciekać.
Usiedliśmy
z Majką na hotelowych leżakach z nadzieją, że przez chwilę dane
nam będzie ochłonąć. Po kilku minutach przyszedł jeden Jambo
pytając jak mamy na imię, skąd jesteśmy i jak nam się podoba.
Odpowiedziałem, że very good. Nie dawał za wygraną... może
zagramy w siatkówkę? W końcu odpuścił. Poszedłem po piwo, a tam
znowu „skąd jesteś?” Wszyscy się ze mną witali i rzucali
hasła „Polska gola, Kenia gola”, „Lewandoski”, „Piściek”,
„Jan Pawel dlugi”, „Pomalu, pomalu”, „Abra kadabra”...
„Langsam, langsam”.
Wróciłem
na leżak, wziąłem do ręki „Białą Masajkę”, aby choć na
chwilę schronić się przed oczami kogokolwiek. Nie pomogło. Po
chwili przyszedł następny Jambo i zapytał, czy czytam? Pomyślałem
sobie „ja pierdolę, przecież widzi że czytam, to po co pyta...
jak wstanę, to zapyta czy wstałem?”. Miałem ochotę spakować
bagaże i natychmiast odlecieć do Polski.
Następnego
dnia było już nieco lepiej. Chociaż nadal wszyscy się ze mną
witali i zagadywali, to coraz bardziej zacząłem ich rozumieć.
Dostrzegłem, że ich angielski jest taki jak mój, którego uczyłem
się w podstawówce. Nie mówią „blak”, tylko „blek”, i
„Dżekson” zamiast „Dżakson”. Po dwóch dniach szczerze
polubiłem Bensona, który z niewiadomych powodów nazywał mnie
swoim przyjacielem, przekraczając jednocześnie wszystkie moje
granice prywatności. No ale gdy dopijałem ostatni łyk piwa, to sam
przybiegał i uzupełniał szklankę.
Dowiedzieliśmy
się, że tubylcy okupujący plażę, nazywają nas białymi
gazelami. Ja ich nazywałem czarnymi hienami, co jedynie psychicznie
pozwoliło mi poradzić sobie z całą sytuacją. Zakup przez Majkę
kilku naszyjników niczego nie zmienił. Myśleliśmy, że będą nas
one chronić przed koniecznością kupienia kolejnych dupereli.
Okazało się, że przyniosło to zupełnie odwrotny skutek. Logikę
Kenijczyków mógłbym sprowadzić do stwierdzenia: „Skoro
kupiliście, to znaczy że wam się podoba... a my mamy jeszcze
ładniejsze”. Zresztą podobnie jak z opalenizną... tak wiemy, że
już wszędzie byliście i wszystko kupiliście – to może
polecicie nas swoim przyjaciołom w hotelu?
Przez
pierwsze trzy dni podziwialiśmy ocean tylko z odległości
kilkudziesięciu metrów.
To już drugi hotel...dwie białe gazele przemykają pod płotem, gdy inna jest już osaczona |
Aż sam
się sobie dziwię, że przy takich doświadczeniach zdecydowałem
się na wyjazd do parku Hallera. Chyba nie jest on atrakcją dla
turystów, gdyż byliśmy tam niemal jedynymi białymi. Jednak tutaj
czuliśmy się zupełnie normalnie. Nikt nie zwracał na nas uwagi i
niczego od nas nie chciał. No, może poza jednym wyjątkiem...
chociaż była to sytuacja bardzo sympatyczna. Podeszła do nas pewna
dziewczyna, pytając czy możemy sobie zrobić zdjęcie. Początkowo
myśleliśmy, że to my mamy jej strzelić jakąś fotkę. Okazało
się, że jednak to ona chciałaby mieć zdjęcie z nami. Staliśmy
się atrakcją.
Majka karmi żyrafę w parku Hallera |
Drugi
hotel okazał się być mi bardziej przyjaznym. Byłem bardziej
anonimowy. Nikt nie pytał jak mam na imię. Chłopcy
kulturalno-oświatowi tylko zapraszali. Można było powiedzieć
„Yes”, albo „No”. Gdy ktoś wieczorem wychodził na plażę,
to natychmiast pojawiał się ochroniarz, który stał na straży
bezpieczeństwa i prywatności. Gorzej było w ciągu dnia, gdyż
zawsze pojawił się ktoś, kto chciał coś sprzedać, albo choćby
popilnować sandałów kąpiącym się osobom. Ale było to do
opanowania... wystarczył „one dolar”.
Majka w oceanie |
A to ja |
Nasz basen |
![]() |
Majka z ochroną |
![]() |
Ten listek spadł tuż obok naszych leżaków |
Podobno największy baobab w Kenii |
Duży... ale czy faktycznie największy? |
W pewnym
momencie zacząłem tęsknić za Bensonem, który nas dobrze znał i
w pewien sposób się nami opiekował. Uzmysłowiłem sobie, że
gośćmi w pierwszym hotelu byli przeważnie Kenijczycy, a
przynajmniej czarni. Był to też mniejszy hotel... pewnie bardziej
elitarny. W tym drugim, prym wiedli Niemcy i Polacy. Był to wielki
moloch, w którym rozpoznawalni byliśmy tylko przez animatorów
prowadzących zabawy wodno-lądowe.. może jeszcze przez dwóch
barmanów.
Rozwinę
trochę temat napiwków, które w Kenii są na porządku dziennym.
Właściwie trudno nawet nazywać te kwoty napiwkami, gdyż dotyczą
one nie tylko kelnerów, barmanów, boy-ów hotelowych, ale również
sprzątaczy, wydawaczy materace na leżaki, animatorów zabaw,
strzelaczy z procy do małp, czy obsługi w recepcji. Napiwek weźmie
każdy... nawet taryfiarz za wyciągnięcie torby z bagażnika.
Ile
należy dawać, i czy trzeba dawać? Tutaj odpowiedź nie jest
prosta. Wiadomo, że każdy oczekuje jakiegoś papierka... najlepiej
innego niż jednodolarówka. Podążając nurtem internetowym,
zabraliśmy z sobą dwieście jednodolarówek. Okazało się, że
dolarami za niewiele rzeczy można zapłacić, a w nominale „one
dolar” to w zasadzie za nic. Kantory albo wcale ich nie wymieniają,
albo dają tylko 50 szylingów kenijskich, gdzie przy większych
nominałach jest „one to one” (czyli jeden dolar to 100
szylingów). Jednak napiwek to napiwek. Nikt nie mówi, że za mało.
Nikt też nie poskarży się, że nie dostał napiwku. Istnieją trzy
opcje ich dawania – na początku, na końcu lub drobnymi kwotami co
jakiś czas. My wybraliśmy ostatnią opcję, licząc że miejscowi
wiedzą jak zamienić jednego dolara na sto szylingów.
Pisałem
wyżej, że denerwowali mnie Masaje. Również wkurzali mnie
niektórzy Polacy. Nie wiem jak to jest, ale zawsze trafiają się
tacy, którzy wszędzie byli, wszystko widzieli, i najlepiej wiedzą
co zrobić w danej sytuacji. Nie piją alkoholu, ale na hasło
amarula, wiedzą jak ona smakuje. Nie piją alkoholu, ale jedli robaki
popijając półlitrem wódki. Nie jedzą surowych warzyw, ale
doskonale wiedzą, że komuś zaszkodziła marchewka. Przeszkadza im
niewielka przestrzeń w busie na safari, ale w samolocie nie wykupili
lepszych miejsc, bo trzeba było dopłacić 60 złotych. Wyrywają
chłopcu hotelowemu bagaż z ręki, aby nie dać dolara napiwku.
Mówią po angielsku, ale niczego nie przetłumaczą. Nie dołożą
się do napiwku od grupy, bo sami dadzą napiwek. Tylko dlaczego
musieli jechać tym samym busem co ja?
Wspomnę
jeszcze o wycieczkach fakultatywnych. Tych które możemy wykupić w
biurze podróży, lub zorganizować we własnym zakresie. Pominę
wspomniany wcześniej Park Hallera, gdyż tutaj jedyną organizatorką
była Majka.
Wycieczka
po Mombasie pozwoliła nam na zapoznanie się z prawdziwym obliczem
Kenii. Miasto to (wraz z przedmieściami) zamieszkuje podobno prawie
cztery miliony osób, chociaż ich ilość jeszcze dziesięć lat
temu oscylowała wokół miliona. Mimo dwa razy wyższej ceny,
wybraliśmy jednak ofertę biura podróży, a nie lokalnego
obwoźnika.
Jadąc z
przewodnikiem zobaczyliśmy najważniejsze miejsca. Dotarliśmy na
starówkę, zwiedziliśmy fort Jesus. Byliśmy na targu i w fabryce
figur. Podziwialiśmy aluminiowe słoniowe kły, będące symbolem
Mombasy. Poza przewodnikiem, towarzyszył nam też kenijski
ochroniarz, który był gwarantem, że nikt się nie będzie nas
czepiał.
Na targu
przewodnik w pewnym momencie powiedział „macie 25 minut na zakupy,
spotykamy się przed wejściem”. Wszyscy krzyknęli „nieee, 10
minut wystarczy”. Odpowiedział „OK, piętnaście”. Po pięciu
minutach wszyscy byli gotowi do dalszej jazdy... nie dało się
podziwiać i zwiedzać targu mając wokół siebie kilkoro
sprzedawców podkładających nam przed oczy swoje towary.
Byliśmy
też w fabryce drewnianych figurek. Huczna nazwa... fabryka. Pewnie
lepiej brzmiałoby stwierdzenie, że była to wioska rzemieślników
Akamba. Było to kilkadziesiąt walących się namiotów, w których
dziesiątki Kenijczyków, w warunkach uwłaczających godności
pracownika, wytwarzało przepiękne pamiątki. Produkowane tutaj
figurki można kupić w całej Kenii... również u Masajów z
przynajmniej kilkudziesięcioprocentową marżą.
Słoniowe
kły, wykonane w 1952 roku na przybycie królowej Elżbiety robią
wrażenie... ale tylko z daleka. Pobliski park Uhuru zachwyca setkami
owocożernych nietoperzy... dopóki nie spojrzy się pod nogi.
Starówka
w Mombasie od dawna ma szansę na wpisanie jej na listę światowego
dziedzictwa UNESCO. Tyle tylko, że musiałaby wyglądać nieco
lepiej, a przede wszystkim być bezpieczna i przyjazna dla turystów.
Cała
Kenia sprawia wrażenie, jakby czas zatrzymał się tutaj w 1963
roku, gdy ten kraj opuścili Brytyjczycy. Można oglądać setki
walących się budynków, których nikt ani nie naprawia, ani nie
wyburza. Gdy nagle zabraknie prądu, to nikt nie zastanawia się
dlaczego i nie próbuje naprawić usterki. Łatwiej jest pociągnąć
nowy kabel.
Mijaliśmy
kiedyś grupę ludzi, stojącą na skraju starego wiaduktu na którym
droga kończyła się na ostatnim przęśle... a potem była
przepaść. Nie było żadnych barier zabezpieczających, ani znaków
ostrzegawczych. Było zwyczajne rozwidlenie dróg. Ta w lewo
prowadziła na nowy wiadukt, ta w prawo ku niechybnej śmierci.
Do
dzisiaj nie wiem, jakie są tam zasady kodeksu drogowego (poza tym,
że obowiązuje ruch lewostronny). Bywa, że na przestrzeni
kilkudziesięciu kilometrów nie spotyka się żadnego znaku
drogowego, a te które są, najczęściej informują o progu
zwalniającym, albo o ograniczeniu prędkości do 50 km. Nie dlatego,
że panuje wzmożony ruch pieszych, ale że trzeba się liczyć z
dużymi skupiskami małp i można sobie lakier zadrapać. W samej
Mombasie jest ogromna ilość rond. Czasami zdarza się znak
informujący, że będzie rondo, ale raczej rzadko. Kto ma na nim
pierwszeństwo? Nie mam pojęcia.
W
zasadzie cały kodeks drogowy mógłbym ująć w kilku zdaniach:
„Większy ma pierwszeństwo”, „Kto uderzy przodem, tego wina”,
„Pieszy, motor i tuk-tuk nie istnieją”, „Pojazd bez klaksonu
nie nadaje się do ruchu”..
Wyprzedzanie
na linii ciągłej i pasach dla pieszych (których jest tyle co kot
napłakał) jest normą. Na ulicy są zarówno pojazdy, jak też
piesi próbujący przemieścić się na drugą stronę jezdni lub
sprzedać wodę, owoce, albo żywe kury trzymane głową w dół.
Wszystko jakoś funkcjonuje chyba tylko dzięki progom zwalniającym,
które można spotkać również na drodze szybkiego ruchu poza
miastem.
Podsumowując,
Kenia to kraj brudny, zaniedbany, z ogromną ilością śmieci
walających się po ulicach. Nijak ma się to do miejsc, w których
przebywają turyści, gdzie wszystko lśni czystością i wabi
urokiem.
![]() |
Starówka |
![]() |
Kły wykonane na powitanie królowej Elżbiety |
![]() |
Śmieci w parku Uhuru |
![]() |
Śmieci, śmieci, śmieci |
![]() |
Jedno z bardziej luksusowych osiedli mieszkaniowych |
![]() |
Fabryka figur |


![]() |
Piękniejsza strona targu w Mombasie |
![]() |
I ta nieco bardziej mroczna... życzy pan sobie głowę kozy, czy wielbłąda? |
Zdecydowaliśmy
się również na wycieczkę na wyspę Wasini, której podstawową
atrakcją było nurkowanie (właściwie to się nazywa
snurkowanie... bo tylko z rurką) na rafie koralowej i duże
prawdopodobieństwo zobaczenia delfinów. Tutaj również
rozważaliśmy zarówno nasze biuro podróży, jak też biuro
mieszczące się w zdezelowanej szopie przy plaży. W tym drugim,
pierwotna cena wynosiła 80 dolarów za osobę. Różnica 20 dolarów
wydawała nam się mało atrakcyjna, ale negocjacje doprowadziły do
ostatecznej kwoty 60 dolarów, na co w końcu przystaliśmy. Mieliśmy
tylko jeden posiłek mniej i byliśmy pozbawieni wycieczki do
jaskiń... no i oczywiście polskiego przewodnika. W zasadzie to nie
mieliśmy żadnego przewodnika. Ale było warto. Każdy pływał na
takiej głębokości, na jakiej chciał – od pół metra do kilku
metrów. Wszędzie były pięknie wybarwione ryby, koralowce i
nieskazitelnie przezroczysta woda. Wyporność była tak wielka, że
wystarczyło jedynie położyć się na wodzie. Osoby niepotrafiące
pływać, musiały tylko przezwyciężyć strach. Delfiny też były
Oj trudno było zrobić takie zdjęcie |
Delfiny wynurzały się na sekundę (może dwie) i nikt nie wiedział w którym miejscu to nastąpi |
Takie wysepki mijaliśmy po drodze |
![]() |
Piraci z Karaibów? |
Tutaj nurkowaliśmy |
![]() |
Wystarczyło tylko położyć się na wodzie |
Jadąc
do Kenii, zabraliśmy z sobą pół walizki rozmaitych ubrań dla
dzieci, kredek, pisaków, zeszytów i baloników. Ich rozdawanie było
wielką frajdą zarówno dla tych dzieci, jak też (a może przede
wszystkim) dla Majki. Mamy nadzieję, że tym przedmiotom nie nadano
kolejnego życia i nie trafiły one do sprzedaży, bo takie sytuacje
się zdarzają.
Zdziwiło
mnie to, że poza Masajami nie spotkaliśmy żebrzących dzieci. Nie
było ich na plaży, w mieście, w pobliżu sklepów, a nawet we wsi
na Wasini.
Czasami
pojawiały się takie, które chciały coś sprzedać, ale
wystarczyło podziękować i odchodziły. Zachowywały się dużo
godniej niż ich rodzice. Ale trudno to wszystko oceniać. Nie
każdego stać na tuk-tuka dającego jako taki zarobek, nie mówiąc
o stałej pracy przy obsłudze turystów.
![]() |
Majka rozdaje suweniry z Polski |
![]() |
Wszyscy się dziwili, że ten chłopiec pozwolił Majce wziąć się na ręce |
Gdy
teraz sięgam pamięcią do naszego wyjazdu, to ze zdumieniem
stwierdzam, że wokół nas nie było starych Kenijczyków... sama
młodzież. Na jednego barmana (który kłaniał się nam dziesięć
razy dziennie) mówiliśmy „Dziadek”. Ale nawet on mógł mieć
nie więcej niż czterdzieści lat. A co ze starszymi? Może lepiej
takich pytań nie zadawać.
Mieszkańcy
Kenii są potomkami bardzo wielu plemion. Niby językiem urzędowym
jest angielski i suahili. Owszem, po angielsku jest się bardzo łatwo
porozumieć. Jednak między sobą wszyscy rozmawiają mieszanką
angielskiego, suahili i lokalnego slangu.
Dzieci
mają obowiązek kształcenia w zakresie ośmioletniej szkoły
podstawowej, chociaż nikt tego nie egzekwuje... zwłaszcza, że
państwowe szkoły zatrudniają miernych nauczycieli i czas tam
spędzony, jest uważany za zmarnowany.
Wiele
razy się zastanawiałem, czy ich historia w jakiś sposób wpływa
na to, że czują się gorsi od białych. Niby nie. Mają duży
dystans do siebie. Potrafią powiedzieć do kolegi „ej ty,
czekolada”. Ale...
Dziewczynki bawią się białymi lalkami o
włosach w kolorze blond. Nasz przewodnik Pol, miał w swojej
historii cztery dziewczyny... trzy europejki i jedną amerykankę –
wszystkie białe. Nawet uprawiana kukurydza jest biała, a nie żółta.
A mój
przyjaciel Benson? Może on naprawdę mnie lubił.
Do
warunków w hotelach i jedzenia trudno mieć jakiekolwiek
zastrzeżenia. Lodge w parkach na safari różnią się od zwykłych
hoteli tylko ograniczonym dostępem do prądu i ciepłej wody. Poza
przejściówką do prądu, warto też zabrać z sobą przedłużacz
lub trójnik, gdyż często w pokoju bywa tylko jedno gniazdko.
Wszędzie mieliśmy dostępny basen, chociaż nigdy nie było czasu,
aby z niego skorzystać.
Trzeba tylko lubić zwierzęta, gdyż jest ich wszędzie bardzo dużo, i podobnie jak Benson, uważają nas za swoich przyjaciół. Po hotelowych korytarzach spacerują jaszczurki, żuki, i rozmaite owady latające. Zadziwiająco mało jest kotów... być może nie lubią małp. Przez całe dwa tygodnie nie spotkałem ani jednego komara, więc moskitiery nad łóżkami były tylko ozdobą.
![]() |
Małpy najchętniej kradły, ale jak się nie dało, to jadły z ręki |
![]() |
Nigdy nie było wiadomo, czy kubeczek nie został nadpity |
![]() |
Samice z młodymi były nieufne i nie pozwalały się głaskać |
Jakiś żuk |
![]() |
A to... może stonoga? |
Kiepska znajomość języka też nie była problemem. Majka bardzo nie lubiła gdy ją
opuszczałem, w pewien sposób narażając na konieczność
konwersacji w slangu polsko-nagielsko-suahili. Ale gdy mnie nie było,
to zawsze dawała sama radę. Kiedyś podszedł do niej ktoś z
obsługi i o coś zapytał. Na wszelki wypadek odpowiedziała „no,
no, no”. Na to on „where are you from?” To zdanie Majka miała
doskonale opanowane, więc odpowiedziała „Poland”. Jambo na to
„może ręcznik?”.
Często
spotykaliśmy się z pewnego rodzaju skrótowcami, w których Majka
łapała się dużo lepiej. Bywało, że przychodził kelner i mówił
„from?”. Ja na to „ale co from?”, a Majka - „pyta cię skąd
jesteś?”.
Innym
razem przyszedł Jambo i zadał pytanie „kokos?”. Nie miałem
pojęcia, czy chce mi go dać, sprzedać, poczęstować, czy każe
wskoczyć na palmę. Pewnego razu zamówiliśmy u takiego
proponowacza kokosów rzeźbę małpy wykonaną z łupiny orzecha. On
nam się przedstawił, a my obiecaliśmy odebrać i zapłacić za
wykonaną przez niego małpę. Po dwóch dniach ponownie pojawiła
się ekipa od kokosów. Przyszedł jednak inny, ale znów z pytaniem
„kokos?”. Byłem już mądrzejszy. Nie miałem ochoty na kokosa,
a ilość jednodolarówek w zastraszającym tempie zaczęła topnieć.
Przypomniałem jednak sobie o naszym znajomym i odpowiedziałem „we
are waiting for Mahomet”. Facet pewnie pomyślał, że na proroka
to sobie jeszcze długo poczekamy, ale się uśmiechnął i odszedł.
Po niecałej minucie zjawił się Mohamed z pięknie wyrzeźbioną
małpą.
Wiele
razy w powyższym tekście użyłem słowa „jambo”. W języku
suahili (chyba suahili) jest to powitanie, coś w rodzaju witaj,
cześć, dzień dobry. Tyle, że mówi się tak co chwilę, i ta sama osoba potrafi zwrócić się w ten sposób kilka razy dziennie (jak
dostanie napiwek to nawet kilkanaście)
Język
suahili jest bardzo... pocieszny: dik-dik, pole-pole, bara-bara.
„Białą
Masajkę” przeczytałem z wielkim trudem. Chyba tylko dlatego, żeby
sprawić Majce przyjemność. Akcja tej książki faktycznie rozgrywa
się w miejscach, w których byliśmy. Nawet rozpoznawaliśmy
niektóre hotele, o których wspomina autorka. Nie mogłem jednak
zrozumieć, jak można zachwycać się kulturą Masajów. Jak można
rzucić wszystko i chcieć przyjechać tutaj na zawsze.
Na szczęście mi udało się wrócić. Nie powiem... w ogólnym rozrachunku wspominam cały pobyt bardzo pozytywnie. Niepokoi mnie tylko to, że Majka zaczęła już coś przebąkiwać o Sri Lance.
Jestem szczerze zdumiona, ze o Sri Lance myślisz z niepokojem. Przezyłeś? Przeżyłeś. Słonia widziałeś? Widziałeś. Czyli kto jest najbardziej kompetentnym organizatorem wypraw życia i zawsze ma rację? Majka. Tego sugeruję się trzymać i przystać z góry na Jej kolejną propozycję.
OdpowiedzUsuńZ opisu wnioskuję, że jednak niespecjalnie się pozmieniało w Kenii w ciągu ostatnich 20 lat. Nosorożca też nie widziałam, za to lwa - tak. Ale znów likaona nie, więc zazdrość.
Fajnie, że już jesteście :)
Jestem i ja 😀🥰
OdpowiedzUsuńja już pisałam Żonie Twej, Majce, ze zazdroszczę i ja też chcę, też chcę, bardzo. A jak dzieciaki was powitały? gdzie byli? jakieś zmiany w ich sytuacji?
OdpowiedzUsuńDzieci to temat na osobny wpis. W czasie naszego urlopu odbyły się dwie rozprawy. Gdy o tym myślę, to nie wiem, czy mam sobie zaparzyć kawę, czy melisę.
Usuńoooo, kolego, teraz to się już nie wywiniesz, skoro puściłeś farbę o dwóch rozprawach! Przykro mi, mam wzgląd na ludzi, jestem miła i empatyczna, ale w tej sytuacji opuszczają mnie skrupuły: parz kawę, zarywaj noc i pisz notkę!!!!!!!
Usuńps. nie żartuję, nie możesz nas zostawić na święta bez wiedzy o tym, co się zadziało z dziećmi!
Pole pole, spoko spoko, langsam langsam... pomalu pomalu.
UsuńZarówno jeden jak i drugi sąd robi sobie jaja, ustalając termin wydania decyzji na koniec stycznia. Tak, to jeszcze nam się nie zdarzyło.
Do tego obydwie mamy mają swoje prawniczki i obydwie odgrażają się, że przy innym werdykcie niż powrót dzieci do nich, złożą apelację. Więc pewnie złożą... a za rok dzieci mogą już nie poradzić sobie z przejściem do jakiejkolwiek rodziny, nawet z powrotem do swojej mamy.
Zdrowych i Wesołych, oby szybko Dzieciaki znalazły docelowe, szczęśliwe miejsce z mega łagodnym tam przejściem. Oby trafili na rozsądnych, podatnych na wiedzę Rodziców.
OdpowiedzUsuń