wtorek, 13 sierpnia 2019

--- Czym właściwie jest nasz "wypad"?


Pewnym coraz bardziej zauważalnym nurtem w psychologii dziecięcej, jest odchodzenie od stosowania kar, a często również nagród. Gdy czytam rozmaite artykuły, czy też rozmawiam z różnymi osobami, odnoszę wrażenie, że na tego rodzaju poglądy nastała moda, a ktoś kto przyznaje się do stosowania kar, uważany jest za ignoranta.
Niektórzy, aby przypadkiem nie być posądzonym o bicie dzieci, na wszelki wypadek nie przyznają się też do stosowania kar. Często zamieniają tylko nazwę, określając karę... konsekwencją. Czyż to nie ładniej brzmi?


WYPAD !!!
Zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób ja traktuję karę i czym w zasadzie jest nasz wypad, o którym już wielokrotnie wspominałem opisując perypetie naszych dzieci zastępczych. Przede wszystkim zadałem sobie pytanie, co właściwie chcemy z Majką osiągnąć stosując kary, i czy aby na pewno ich używamy? Jednocześnie chciałem spojrzeć na wszystko oczami dzieci... naszych czterolatków.

Niektórzy mówią, że kara ma uczyć, a nie krzywdzić. Odpada więc wszelkiego rodzaju bicie, poniżanie, zamykanie w osobnych pomieszczeniach. Odpada też tak zwany „szlaban”, o ile nie jest on związany z danym przewinieniem. Bez sensu byłoby zabronienie na przykład Romulusowi jedzenia lodów, za to że pobił Remusa, albo zakazanie Balbinie oglądania bajki, bo wyjadła z szafki słodycze. Dzieci w tym wieku tego nie skojarzą, zwłaszcza gdy kara będzie rozłożona w czasie . W trakcie jej odbywania nie będą myślały o swoim przewinieniu i złym zachowaniu, lecz będą rozżalone, pomyślą że jesteśmy niesprawiedliwi, a może nawet że ich nie kochamy. Z pewnością nie będzie to dobrą drogą do budowania zdrowych relacji między nami, o co przecież najbardziej nam chodzi. No to może trzeba wymyślić karę konstruktywną? Taką, która będzie bezpośrednio związana z przewinieniem. Nie zawsze jest to możliwe. Czasami jednak jest. Na przykład gdy Ptyś rozsypie piach na trampolinie, to naturalną konsekwencją tego jest to, że musi go posprzątać. No właśnie... sam użyłem określenia „naturalną konsekwencją”, chociaż jest to zwyczajna kara. W tym wypadku wyjścia są dwa. Albo Ptyś zabierze się do sprzątania i przez godzinę nikt nie będzie mógł skakać, albo (co jest bardziej prawdopodobne) powie „nie” lub nic nie powie, tylko się zatnie. Zawsze trzeba mieć alternatywne rozwiązanie na wypadek, gdy dziecko nie wyrazi zgody na wykonanie kary.

Większość przeciwników kar uważa, że jedynym dostępnym środkiem wychowawczym są naturalne konsekwencje, czyli coś co dzieje się samo. A poza tym trzeba tłumaczyć, kochać i działać własnym przykładem. Najczęściej są przytaczane sytuacje, gdy dziecko zepsuje ulubioną zabawkę, albo gdy uderzy kolegę. W tym pierwszym przypadku nie będzie miało się czym bawić, a w drugim z kim się bawić (bo kolega się obrazi i odejdzie). A co jeżeli zainteresuje się zabawką kolegi (i też będzie chciało ją zniszczyć), albo uda się na poszukiwania innego kolegi, któremu też przyłoży? Jest jeszcze możliwość, że kolega również będzie krewki i mu odda z nawiązką. Jak najbardziej będzie to naturalna konsekwencja, ale czego nauczy nasze dziecko? Tego, że silniejszy wygrywa i następnym razem trzeba się bardziej postarać, albo wybrać słabszego.
A jaka będzie naturalna konsekwencja wysypania piasku przez Ptysia? Jaka będzie naturalna konsekwencja rzucania przez Romulusa zabawkami w inne dzieci, albo wylewania wody z wanny przez Balbinę? Nie ma.
Gdy kilka dni temu Remusa użądliła osa i beczał do wieczora, pomyślałem sobie „no wreszcie naturalna konsekwencja, zapamięta tę sytuację na zawsze”. Jakież było moje zdziwienie, gdy następnego dnia znowu próbował łapać jakiegoś owada. Nie sądzę, aby rozróżnił osę od innego bzygowatego. Wychodzi na to, że jedno doświadczenie, to za mało.

Doszedłem ostatecznie do wniosku, że kara zupełnie niczego dzieci nie uczy. Jak jest dotkliwa, to na poziomie chemicznym powoduje wytwarzanie się kortyzolu blokującego proces uczenia się, a jeżeli nie spowoduje żadnego napięcia, to nie ma sensu, bo dziecko i tak nie będzie jej postrzegało w kategorii kary.
Do tego dzieci wcale nie są niegrzeczne, aby zrobić nam na złość. Krzyki, gryzienie, bicie – to tylko nieumiejętne wyrażanie swoich emocji. Gdy nasze dzieci idą w południe do swoich pokoi na drzemkę, to zanim zasną, czasami kilka razy muszę do nich wchodzić, aby je uspokajać. Gdy na przykład słyszę, że zaczynają biegać po pokoju, to udzielam im reprymendy. Wówczas kładą się karnie do swoich łóżek. Często jednak nawet nie zdążę dobrze zamknąć drzwi na klamkę, gdy znowu słyszę „tup, tup, tup”. Czy robią to, aby zrobić mi na złość? Z pewnością nie.
Pojawia się też pytanie o czas, w którym chciałoby się wymierzyć dziecku karę. Wykonana natychmiast sprawia, że sami możemy jej dokonać pod wpływem emocji. Możemy być niesprawiedliwi, a pewnie nie każdy rodzic potrafi przeprosić za bezpodstawny osąd. Z kolei wymierzona po czasie też jest bez sensu, bo dziecko zdąży już zapomnieć o co chodziło. Do tego może ją potraktować jak egzekucję dokonaną z zimną krwią. Sam pamiętam, jak mając jakieś sześć lat, wyrzuciłem z wózka moją kilkumiesięczną siostrę. Był to jeden z trzech przypadków, gdy dostałem od moich rodziców „lanie”. Nie to mnie zabolało, że dostałem w skórę (bo uważałem, że zasłużyłem), ale że moja mama najpierw odprowadziła wózek do wózkarni, potem zaprowadziła mnie do mieszkania na trzecim piętrze, sprawdziła czy z siostrą wszystko w porządku, położyła ją do łóżeczka, po czym ze spokojem przystąpiła do wymierzenia kary. No cóż, wolałbym dostać w afekcie.

Czym zatem jest nasz wypad?
W ogólnym zarysie, bardzo przypomina „time out”, czy też „karnego jeżyka”, chociaż jest zbudowany na nieco innych podstawach, a dokładniej, przyświeca nam trochę inny cel. Przede wszystkim nie jest on zabiegiem ukierunkowanym na dane dziecko, ale ma służyć zapewnieniu bezpieczeństwa pozostałym. Naszym celem nie jest więc wymierzenie kary dziecku, na którym dokonujemy „wypadu”.


Dlaczego tak postępujemy? 
Duże znaczenie ma to, że  jesteśmy  rodziną  zastępczą  i  to  o charakterze pogotowia rodzinnego. Oznacza to, że mamy pod opieką często kilkoro dzieci, a do tego co jakiś czas następuje ich rotacja (jedne odchodzą, inne przychodzą). Dzieci te pochodzą z bardzo różnych środowisk, mają różne historie i często pamiętają wiele złych rzeczy. Dzieci te, w porównaniu do innych, wielokrotnie odczuwają podwyższony stan wewnętrznego pobudzenia i napięcia. Powoduje to, że mają dużo większą skłonność do oceniania innych, jako mających wrogie intencje. Częściej zatem pojawia się uczucie złości i krzywdy, przekładające się na hasło „atakuj, by nie stać się ofiarą”. Dzieci takie często rozładowują napięcie poprzez konflikt i agresję, ponieważ lgną do tego co znają. Bywają jednak przypadki (myślę tutaj przynajmniej o Ptysiu), że zagrożenie w przeszłości było tak nieprzewidywalne i niezrozumiałe, że dzieci zaczynają oddzielać swoje myśli i uczucia od potrzeb, co prowadzi do pozornego braku reakcji na zdarzenia zagrażające. W zamian pojawiają się reakcje lękowe zupełnie nie przystające do zaistniałej sytuacji, czy kierowanie złości na siebie (autoagresja). Często te zachowania wymykają się spod kontroli samego dziecka. Parę dni temu Romulus z Ptysiem przywieźli skądś całą zabawkową taczkę ziemi i wysypali wszystko na taras. Majka wyszła i powiedziała „zaraz przyjdzie wujek”. Ptyś zaczął uciekać. Widząc to Romulus, pobiegł za nim. Tyle, że ten drugi przyszedł po minucie (widocznie dochodząc do wniosku, że nie ma się czego bać), a Ptyś okopał się w najdalszym zakątku ogrodu na dobrych kilkanaście minut.
Między innymi dlatego, wymierzanie typowych kar naszym dzieciom, zawsze jest obarczone ogromnym ryzykiem, a skutek może być odwrotny do zamierzonego. Dlatego stosujemy je rzadko i z rozwagą... ale stosujemy.




Zatem wszystko to, co powyżej napisałem powoduje, że wielokrotnie ze zdwojoną siłą musimy chronić dzieci przed niebezpieczeństwem zagrażającym im ze strony kolegów (czasami brata, czy siostry, a czasami ze strony samego siebie). Często to my musimy nazywać potrzeby i uczucia dziecka, których ono nie pokazuje, a które miałyby prawo pojawić się w takiej, czy innej sytuacji.
Temu właśnie służy wypad. Nie ma on pomagać temu dziecku (chociaż w dłuższej perspektywie jemu też), które na pewien czas jest izolowane od reszty... ale właśnie tej reszcie. Zdajemy sobie sprawę z tego, że dla dziecka, które ma wypad, nie jest on żadną nauczką. Ono w danym momencie czuje się źle, czuje się niekochane. Pewnie czasami nam złorzeczy, a czasami obwinia siebie. Czy dochodzi do jakichś przemyśleń i konstruktywnych wniosków? Nie wiem, być może. Chociaż rozmowa, która następuje później, nie za bardzo na to wskazuje.
Zanim dojdzie do odseparowania delikwenta od grupy, jest on kilka razy ostrzegany. Nawet gdy usłyszy hasło „wypad”, ma jeszcze możliwość się uspokoić, ma możliwość przyjść się przytulić. Najczęściej dziecko samo odchodzi (nie jest wyprowadzane), samo wybiera sobie miejsce odosobnienia i samo określa, kiedy jest już gotowe na powrót.
I chociaż ten środek wychowawczy ma działać głównie na pozostałą część grupy, której myślenie i wyciąganie wniosków w żaden sposób nie jest w danej chwili zaburzone złymi emocjami, to trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że dla tego jednego, jest to rodzaj kary.

Często jest tak, że dzieci, które w danym momencie nie płyną na fali jakiegoś pobudzenia i nie zachowują się niepoprawnie, potrafią bardzo celnie ocenić zachowanie kolegi. Pamiętam, jak jeszcze niewiele mówiący, dwuletni Maluda krzyczał „pipa, pipa” (czyli „wypad, wypad”). Wielokrotnie się zdarza, że dzieci mówią „wujek zabierz go, bo nam przeszkadza, bo nie mogę spać, bo chcę się najeść”.

Wypad ma bardzo różne oblicza. Podstawową zasadą jest akceptacja tego środka przez grupę. Nie istnieje wypad zbiorowy i nie może on być zaskoczeniem dla grupy, chociaż podejrzewam, że sam wypadający często jest zdziwiony, i mimo kilku ostrzeżeń, nie dowierza, że dotyczy on właśnie jego. Zadaniem wypadu jest nie tylko wyciszenie i wyrzucenie z siebie emocji przez dziecko, które opuszcza grupę, ale pełni taką funkcję również w stosunku do pozostałych. Bywa, że na wypad zasługują niemal wszyscy. Wylatuje jednak tylko jeden... ten najgłośniejszy (chociaż czasami ten, który już dawno zapomniał, jak to smakuje).
Staramy się nie dokonywać wypadu do pokoju dziecka (sypialni), ponieważ to pomieszczenie, a zwłaszcza łóżko powinno być bezpiecznym azylem i tylko pozytywnie powinno się dziecku kojarzyć. Bywa jednak, że ktoś się uprze i powie „nie” - nie chcę wstać z łóżka, nie idę na obiad, nie bo nie. W takiej sytuacji mamy do czynienia z autowypadem, co w konsekwencji oznacza pozostanie w miejscu, w którym się jest. Jeszcze nam się nie zdarzyła sytuacja, aby z tego powodu ktoś nie pojechał do przedszkola (chociaż opuszczenie posiłku już kilka razy miało miejsce). Dotychczas każdy w porę się reflektował i wsiadał do samochodu.

Jak wyżej wspomniałem, nie przesadzamy ze stosowaniem wypadu, czasami nawet wbrew woli niektórych członków rodziny. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek się on zdarzył za uderzenie, czy ugryzienie innego dziecka. Wychodzimy z założenia, że dopóki krew się nie leje, to dzieci same muszą ustalić sobie hierarchię ważności. Do tej pory nigdy nie uznaliśmy, że w tym przypadku powinniśmy zareagować jakoś inaczej, niż tylko poprzez rozmowę i tłumaczenie. Na wszelkiego rodzaju akty przemocy reagujemy opierając się głównie na prawidłowych komunikatach wysyłanych z naszej strony... również takich, że dzieci widzą, że ja nie leję Majki, ani ona mnie. W razie potrzeby jesteśmy gotowi stanąć w obronie naszych dzieci, nawet narażając się na utratę dobrej opinii (jeżeli jeszcze taką mamy). Pamiętam, jak Majka starła się na facebookowej grupie z innymi rodzicami dzieci, gdy ci sprzysiężyli się przeciwko Romulusowi, oskarżając go, że jako jedyny w grupie gryzie wszystkie dzieci. Owszem chłopak gryzł (czasami zdarza mu się to jeszcze teraz), ale on w taki właśnie nieumiejętny sposób wyrażał swoje emocje. I niektórzy z tych postępowych rodziców domagali się jakiejś kary dla chłopca, zupełnie nie rozumiejąc, że takie jest prawo przedszkolaka. Trochę sytuacja się uspokoiła, gdy okazało się, że pogryzienia miały miejsce również w dni, gdy Romulusa nie było w przedszkolu, a do tego nasz chłopiec zostawiał swój ślad na plecach, na pewno nie na kostce... zwłaszcza swojej.
Jednak odróżniamy pojedynczą, emocjonalną reakcję, od celowego i długofalowego działania. Gdy któregoś dnia Romulus popychał Remusa na trampolinie, i gdy ten się przewracał to próbował na niego wchodzić... wówczas wypad był.

Przedstawię kilka innych sytuacji, w których sięgnęliśmy po wypad:

  • Balbina śpiewała sto-lat o godzinie dwudziestej drugiej. Wszyscy chcieli spać, a ona mimo wielu ostrzeżeń nie reagowała. Do tego zachowywała się, jakby jej się procesor przegrzał, bo nie wychodziła poza pierwsze dwa wersy. Wylądowała w moim pokoju na wyciszenie. To zachowanie nie było jednostkowe. Nadal czasami ma ono miejsce i bywa, że operację trzeba powtórzyć jeszcze tego samego wieczora.
  • Ptyś rzucał zabawkami w inne dzieci, a w zasadzie gdzie bądź. Gdyby to były tylko pluszaki lub poduszki, to można by to uznać za niewinne zaczepki. Niestety w grę wchodziły również samochody na resorkach i inne kanciate przedmioty, a działanie prowadzone było pod osłoną nocy. Podobnie jak wyżej, wypad nastąpił do mojego pokoju. Niestety do przewinienia trzeba było dodać ubliżanie i agresję fizyczną na służby porządkowe rodziny (czyli na mnie). Ale reszta dzieci miała spokój.
  • Romulus wyjadł tylko obkład z kanapek (w innym wariancie zlizał ketchup, majonez lub bitą śmietanę), pozostawiając elementy nie nadające się do użycia. Taka sytuacja się powtarza i nie ma znaczenia, czy posiłek podany jest w postaci szwedzkiego stołu, czy każdy ma swój talerzyk... Romulus ręce ma długie. Wypad następuje do osobnego stolika, wraz z wylizanymi kanapkami. Jest ryk. Pozostali czują ulgę.
  • Remus z Refluxem totalnie opierdzielali się podczas sprzątania zabawek w piaskownicy. Dokładniej... nie robili nic. Wypad był odroczony do czasu, gdy na stół wjechały lody. Fizycznie nikt nie zmienił swojego miejsca pobytu... tylko nie każdy miał co zjeść. Ten przykład jest niby typową karą dla tych dwóch chłopców, jednak w założeniu ma być lekcją dla pozostałych. Gdyby lody były dla wszystkich, wówczas inni mogliby dojść do wniosku, że zasady obowiązujące w naszym domu, są nic nie warte.
  • Ptyś wysypał wiaderko piasku zmieszanego z kamieniami na trampolinie. Nie zamierzał tego sprzątnąć, a pozostali nie mogli skakać. Wypad nastąpił poza obręb trampoliny. Pozostałe dzieci bez zawahania zabrały się do zamiatania (nawet kłócąc się o zmiotki i szufelki), być może również dlatego, że sam pomogłem im w tej czynności. Ciekawe jest to, że Ptyś chętnie się angażuje, gdy taki numer wytnie Balbina, albo Romulus.
  • Balbina przeklinała przy stole na tarasie, a pozostali zaczęli jej wtórować. Po kilku ostrzeżeniach miała wypad gdzie chce (byle poza zasięg słyszalności). Reszta się uspokoiła. Zapewne nie z obawy, że pozostałą trójkę czekałby ten sam los, ale dlatego, że zniknęło zarzewie potencjalnego konfliktu.
  • Balbina siedziała na środku pokoju i wrzeszczała. Taka sytuacja też lubi się powtarzać. Gdy inni bawią się zabawkami i mogą omijać ją szerokim łukiem, to niech sobie krzyczy. Jednak gdy oglądają bajkę, albo Majka czyta książeczkę, to jest wypad do osobnego pomieszczenia. Zawsze jednak dbamy o to, aby pomieszczenie nie było zamknięte... no chyba, że któreś dziecko tak sobie życzy i samo trzaśnie drzwiami.
  • Balbina zaczęła wylewać wodę z wanny kubkiem do płukania zębów. Miała przyspieszoną kąpiel i wypad z wanny, zanim pozostali zorientowali się, że jest to świetna zabawa. Podobne działanie ma miejsce w przypadku notorycznego wyciągania korka podczas kąpieli.


Podsumowując, uważam że istnienie kar i nagród jest niezbędne, gdy należy zapanować nad grupą. Jakkolwiek by ich nie nazywać, mają one być narzędziem pomagającym w przestrzeganiu obowiązujących w danym środowisku zasad. Nie wyobrażam sobie przedszkola, które powiedziałoby „u nas nie ma kar, bo my podążamy za dzieckiem, bo my pozwalamy mu budować swoją autonomię”. Wychowawca najczęściej nie jest aż tak wielkim autorytetem dla dziecka jakim powinien być rodzic, musi dbać o bezpieczeństwo innych dzieci, a do tego musiałby w takim przypadku powielać pewne zachowania rodziców i kierować się ich preferencjami.
Czy wychowując jedno, lub dwoje dzieci w rodzinie, można zrezygnować z kar? Czy można oprzeć się tylko na tłumaczeniu i porozumieniu? Wydaje mi się, że można. Jednak poza budowaniem wewnętrznej motywacji i niezależności, dziecko potrzebuje też trochę sterowania z zewnątrz. Zanim będzie ono gotowe do jakiegoś zachowania z wewnętrznych pobudek, najpierw zrobi to dla loda, czy stempelka na ręce. Dopiero później, aby się przypodobać rodzicowi, a na końcu – bo tak właśnie uważa. Czasami potrzebne są w procesie wychowania również elementy, których dziecko chce uniknąć, czyli kary. I nie mają one nic wspólnego z biciem, czy poniżaniem.
Być może na koniec napiszę coś, z czym niewielu się ze mną zgodzi. Uważam bowiem, że wychowanie dziecka bardzo przypomina wychowanie psa. Bałbym się powierzyć dziecko komuś, kto ma źle ułożonego psa.
I jeszcze tylko przypomnę, że wszystko o czym pisałem, dotyczy dzieci w wieku przedszkolnym.

Najlepsze Blogi

5 komentarzy:

  1. wiele mogłabym się od Ciebie nauczyć, Pikuś. Moje psy są ułożone do czasu, aż pojawię się ja. WTedy nagle jeden odczuwa radosną potrzebę zabawy z seria podskoków i próbą lizania mi czoła. Zwykle udaną. A muszę dodać, że bydle waży ok 70 kg, wiec nie w kij dmuchał. Drugi natychmiast go uspokaja używając "po ojcowsku" zębów. Problem polega na tym, że drugi waży max 15 kg, wiec siły są nierówne. Psy potrafi układac mój mąż i najmłodsze dziecko, hehe. No to nie wiem teraz, jakie stąd płyną wnioski. hm... Agata

    OdpowiedzUsuń
  2. Gryzienie innych dzieci to jednak przesada i nie traktowałabym tego jako "prawo przedszkolaka". Rozumiem rodziców, którzy domagali się kary, mając na względzie po prostu chronienie swojego dziecka przed byciem pogryzionym.
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda tylko,że chcieli ukarania Romulusa uważając swoje dzieci za niewinne. Problem dotyczył dużej grupy dzieci, które w ten sposób wyrażały swoje emocje i czasem były sprawcą a czasem ofiarą. I może wyrażenie, że to,, prawo przedszkolaka" było niefortunne to jednak w tym wieku to pewna norma. Nie znaczy to że należy to lekceważyć ale domaganie się kary przez rodziców to lekka przesada.

      Usuń
    2. Z gryzieniem przez dzieci sprawa nie jest taka prosta, ponieważ podłoża takiego zachowania mogą być bardzo różne. Może być tak, że jest to próba zwrócenia na siebie uwagi, albo tylko naśladownictwo (kolega gryzie, to dlaczego nie ja). Miałem okazję kilka razy widzieć Romulusa w akcji. W jego przypadku zawsze był to impuls, on nigdy nie planował takiego zachowania, nie robił tego z premedytacją. Co więcej, czasami ugryzł w odwecie na zaczepki, a czasami bo się nagle bardzo ucieszył. A jeszcze ciekawsze jest to, że on nawet tego nie pamiętał. Był bardzo zdziwiony, gdy pokazywałem mu ślad po ugryzieniu i naprawdę wierzył, że on tego nie zrobił.
      Uważam, że wymierzenie kary za ugryzienie (niezależnie od przyczyny takiego zachowania) mija się z celem. Przede wszystkim, jak miałaby ona wyglądać? Musiałaby być wymierzona przez panią w przedszkolu, ponieważ tylko wówczas mogłaby być skojarzona z niewłaściwym zachowaniem. Kara po powrocie z przedszkola pewnie byłaby już karą za coś, czego dziecko zupełnie nie pamięta. No i pytanie, czy na przykład posadzenie dziecka przy osobnym stoliku, byłoby już przez innych rodziców potraktowane jako wystarczające zadośćuczynienie.
      Zresztą w pewnym momencie rodzice zaczęli mieć pretensje do wychowawczyń, że dopuszczają do takich sytuacji. Jednak ten kto widział „gryzacza” w akcji wie, że są to ułamki sekund. Czasami zdąży się tylko krzyknąć, ale na pewno nie zatrzyma się już działania. Oczywiście nie można przechodzić do tego na porządku dziennym. Trzeba zwrócić dziecku uwagę, pokazać swoje niezadowolenie, dezaprobatę takiego zachowania. Można spróbować być towarzyszem w jego emocjach, pokazać konsekwencje gryzienia. I chyba tylko tyle. Bo przecież dzieci, które się gryzą czy biją, doskonale wiedzą, że to boli. Bardziej chodzi zatem o pokazanie braku akceptacji gryzienia, niż wymierzenie dotkliwej kary.

      Usuń
    3. Moj syn, ktory nie chodzil nigdy do przedszkola, mial moment gryzienia innych. Najtrudniej mi bylo, jak podchodzil do mnie z tylu i gryzl mnie w pupe...
      A tak serio, to doszlismy do takiego momentu, ze balam sie go przytulic, bo jigdy nie wiedzialam, czy nie przyjdzie akurat impuls ugryzienia - wolalam miec jego glowe pod kontrola.
      Po jakims czasie przeszlo. Dla nas wszystkich byl to zdecydowanie za dlugi czas. Pogryzione rodzenstwo wybaczylo, czasem nawet mysle, ze juz zapomnialo. Trwalych uszczerbkow na zdrowiu brak, niemniej solidaryzuje sie bardzo z pogryzionymi, z bezsilnymi wobec tego opiekunami, ze zdezorientowanymi rodzicami, ktorych dzieci w ten sposob nie wyrazaja emocji i ktorzy tym samym nie rozumieja wiele. Z moich dzieci tez tylko jedno z czterech tak robilo, wczesniej bym pewnie nie rozumiala, pewnie tez bym sie wsciekala.

      Usuń