czwartek, 27 kwietnia 2017

--- Jestem, jaki jestem.

Jeszcze kilka lat temu, byłem całkiem przeciętnym facetem (żeby nie powiedzieć, że normalnym facetem). Miałem poukładane życie. Rodzina, praca, dom, sport, ogród … raz na jakiś czas fajna impreza lub spontaniczny wypad na 2-3 dni nad morze albo w góry. Dzieci już samodzielne, więc wakacje spędzałem najczęściej tylko z Majką.
Bardziej interesował mnie wynik meczu mojej drużyny w ekstraklasie, niż rozpętanie nowego konfliktu na Bliskim Wschodzie. Kampanie społeczne dotyczące przemocy w rodzinie … zauważałem, że są. Reklama sprzed lat „bo zupa była za słona”, miała dla mnie bardziej posmak humorystyczny, niż zwracała uwagę na faktyczny problem. Żyłem w idealnym świecie. Tego drugiego nie dostrzegałem.
I nagle zostałem ojcem zastępczym. Od pierwszej rozmowy z Majką dotyczącej propozycji pozostania pogotowiem rodzinnym, do umieszczenia u nas pierwszych dzieci – minął rok. Tylko jeden rok … biorąc pod uwagę dzieje Ziemi, jest to jak mrugnięcie okiem, a ja do wszelkich zmian podchodzę właśnie w takich kategoriach.
Gdybym miał wehikuł czasu i kilka lat temu przeniósłbym się do dnia dzisiejszego, to bym oniemiał ze zdziwienia.
To, że prowadzę tego bloga, to mały pikuś. Udzielam się też na forum Naszego Bociana, stowarzyszenia wspierającego rodziny walczące z niepłodnością, rodziny adopcyjne i zastępcze. Nawet zostałem jednym z moderatorów – jako jedyny facet (ale narzekać nie mogę).
Najciekawsze jest jednak to, że zacząłem zwracać uwagę na problemy, które dotychczas mnie nie interesowały, a wiele moich poglądów uległo przewartościowaniu.

Kilka miesięcy temu napisałem posta, którego nigdy nie opublikowałem. Uznałem, że jest on zbyt odważny, zbyt osobisty … mogący urazić przekonania wielu osób.
Jednak po ostatnim wpisie, dotyczącym sensu bycia pogotowiem rodzinnym, stwierdziłem, że byłby on pewną kontynuacją zawartych tam myśli.

Wrócę jednak najpierw do tej „słonej zupy”, której kiedyś nie rozumiałem. Teraz, gdy mam świadomość tego, że niejedno z przebywających u nas dzieci, mogło mieszkać w takiej rodzinie, to wcale nie jest mi do śmiechu.
Aktualnie nie mam pojęcia, kto przewodzi ekstraklasie, ani nie zastanawiam się, czy już jest najwyższy czas, aby przyciąć forsycję. Za to moją uwagę przykuwają takie opisy jak ten:

„– Tato, zostaw!
Ojciec odpycha ją, idź do swojego pokoju, rozkazuje, ale jak ona ma iść do pokoju, kiedy on robi mamie krzywdę? Podbiega więc drugi raz. Ojciec odpycha ją mocniej, dziewczynka upada na podłogę widząc, jak tata wlecze mamę za sukienkę do kuchni i zamyka za sobą drzwi na klucz.
Zabiję cię kurwo! Szmato pierdolona, nie zasługujesz, żeby żyć, ściero!
Dziewczynka wstaje z podlogi. Biegnie do drzwi. Szarpie za klamkę. Wali piąstką w drzwi.
– Tato otwórz! Otwórz! Tato! Błagam! – wrzeszczy.
– Puść mnie, zostaw! Tam jest dziecko! Proszę! – słyszy głos matki.
Stul pysk, dziwko!
Słychać trzask otwieranego okna. Okna są stare, drewniane, często trzeszczą. Tata mówi, że nie wymieni okien, bo nie ma pieniędzy. Ale na wódkę z kolegami ma.
Wypierdolę cię kurwo na dół, jak się nie zamkniesz!
Mama płacze. Płacze i krzyczy.”



Jeżeli ktoś ma ochotę przeczytać całość, to wpis ten znalazłem na stronie:
http://malvina-pe.pl/post/raz-jej-w-zeby-raz-jej-w-nos-piasecki-nagranie-pis

A teraz mój tekst z początku roku (niestety trochę dekadencki):

Piątek trzynastego (jeszcze przez chwilę)… Nigdy nie przywiązywałem większej uwagi do magii, zaklęć, czarnych kotów i innych gadów. Jednak dzisiaj jest jakiś dziwny dzień. Siedzę sobie i myślę. Powinienem zabrać się do pracy (bo mam straszne zaległości), albo przynajmniej pójść spać (bo od jakiegoś czasu mam jakieś senne dni). Ale zbliża się noc, która powoduje, że staję się aktywny, tracąc jednocześnie zapał do pracy zawodowej. Ciekawe jest to, że nie jestem nigdy zmęczony, aby coś napisać – pewnie dlatego, że nic nie muszę.
Nie wiem, czy jest to kwestia wieku, czy coraz większego doświadczenia życiowego (a może przemęczenia), ale coraz bardziej zaczynam tracić cierpliwość do wszelkiego rodzaju cynizmu, fanatyzmu – ukierunkowanego na umiłowanie jakiejś idei, często zupełnie oderwanej od wyrażanego poglądu. Natomiast coraz bardziej popieram prawo do wyrażania swoich uczuć, przekonań, prawo do mówienia „nie” bez poczucia wstydu i winy. Nie jest dla mnie ważne, że czasami mam zupełnie inne zdanie na dany temat. Cenię też to, że ktoś ma swoje zdanie (i potrafi go bronić), bo przecież nikt nie ma prawa nikomu narzucać swojego punktu widzenia.

Sporo się ostatnio dzieje. Na szereg spraw trzeba spojrzeć pod innym kątem i być może dojść do zupełnie odmiennych wniosków. Podobno kiedyś jeden ze studentów Einsteina, zwrócił się do niego słowami: „panie profesorze, w tym roku pytania na egzaminie były takie same jak rok temu”. Ten mu odpowiedział: „tak, ale w tym roku odpowiedzi są już inne”.
Mam wrażenie, że to samo dzieje się w szeroko rozumianej kwestii rodzicielstwa, chociaż tutaj odpowiedzi jest wiele i być może wszystkie prawdziwe. Nie chciałbym się wdawać w jakąkolwiek dyskusję (od tego są rozmaite fora internetowe), jednak pozwolę sobie przedstawić mój punkt widzenia na niektóre sprawy.

Dzieci poczęte metodą „in vitro”. Mogę zrozumieć osoby, które z różnych pobudek, nie byłyby skłonne zdecydować się na taki krok, chcąc mieć własne dzieci. Jednak kto daje im prawo decydować o tym, co jest etyczne a co nie, co jest przyzwoite lub nie? Niedawne słowa jednego z radnych Krakowa, który porównał in vitro do eksperymentu genetycznego, mówiąc że dzieci te są jak truskawki bez smaku, że jest to działalność wbrew woli Boga – wywołały niemałą burzę. Wprawdzie były to tylko słowa (które każdy ma prawo wypowiadać), jednak jeżeli padają one z ust osób mających realny wpływ na ustawodawstwo, to staje się to już trochę niebezpieczne.
Uważam, że dopóki jest taka możliwość, to należy walczyć o posiadanie własnego potomstwa. Być może dziwnie to brzmi z ust rodzica zastępczego, który ma pod opieką dzieci oczekujące na rodziców adopcyjnych. Być może powinienem napisać, że adopcja jest alternatywną drogą do posiadania dzieci, że każde można pokochać, a być może powinienem nawet odwołać się do bardzo emocjonalnego stwierdzenia, że tak wiele porzuconych dzieci oczekuje na swoich nowych rodziców.
Jednak z drugiej strony widzę rodziny adopcyjne, które żałują podjętego kroku. Widzę takie, które za wszelkie niepowodzenia oskarżają „geny”, które przyczynę trudności wychowawczych upatrują w postępowaniu rodziców biologicznych sprzed lat … które nie potrafią sobie poradzić z okresem dorastania (myśląc, że przecież gdyby to było moje dziecko, to na pewno tak by się nie zachowywało). I nawet w pewnym sensie to rozumiem… ale nie do końca, bo przecież widzę też szczęśliwych rodziców adopcyjnych i szczęśliwe adoptowane dzieci

Rodzice adopcyjni często dają dziecku więcej niż ono potrzebuje, chcą w jakiś sposób wynagrodzić mu stracony czas. Gdy byłem mały, to radość sprawiała mi gra z kumplami w piłkę, kapsle, kacki, korale, skakankę. Lubiłem też mieć czas dla siebie, albo zwyczajnie się ponudzić (żeby nie powiedzieć, że podłubać w nosie). Dodatkowe lekcje angielskiego były dla mnie przykrym obowiązkiem. Na szczęście nie musiałem uczęszczać na basen, balet, lekcje gry na pianinie i parę innych rzeczy.
Wiem, że były to inne czasy (chociaż dzieci są pewnie takie same). Niestety nie jest łatwo iść pod prąd. Mamy teraz „wyścig szczurów” i często trudno jest zachowywać się inaczej. Kiedyś to dzieci miały marzenia (pamiętam jak bardzo chciałem trenować judo). Teraz, to rodzice wielokrotnie mówią im, jakie powinny mieć zainteresowania, plany na przyszłość. Wychowując swoje córki starałem się realizować ich pasje, zaspokajać ich marzenia (zresztą Majka miała w tym względzie dokładnie takie samo zdanie, więc pójścia na kompromis były zbędne). Tak więc dziewczynki otarły się o sport, taniec, harcerstwo. Kładliśmy nacisk na samodzielność – motywując, proponując, ale niczego nie narzucając. Nigdy nie korzystaliśmy z korepetycji. Nie dlatego, że były one zbędne, ale dlatego, że uważaliśmy, iż prawdopodobnie nasze dzieci będą w takim przypadku zrzucać wszelką odpowiedzialność na osobę udzielającą korepetycji. Być może, gdyby faktycznie istniała taka potrzeba, a nasze umiejętności nie pozwalałyby nam im pomóc, to pewnie taka opcja byłaby dopuszczalna. Na szczęście udało się tego uniknąć.


Adopcja otwarta. Niedawno wpłynęła do Sejmu petycja, mająca na celu dokonanie zmian w ustawie o pieczy zastępczej. Główną sprawą jest zniesienie tajności adopcji, co w efekcie przekłada się na umożliwianie kontaktów dziecka z jego rodziną biologiczną. Osobiście jestem zdecydowanym przeciwnikiem takich rozwiązań (za jedyną dopuszczalną formę, uważam adopcję ze wskazaniem), a w pozostałych sytuacjach, ewentualna decyzja powinna należeć do rodziców adopcyjnych. Niedawno miała miejsce bardzo ciekawa dyskusja na ten temat (w której również wyraziłem swoje zdanie):

Są kraje, w których otwartość adopcji jest normą, jednak jak słusznie (moim zdaniem) zauważyła w tej dyskusji jedna z osób, pojawia się pytanie, czy przypadkiem w tych krajach, dzieci nie są traktowane jako lek dla swoich rodziców biologicznych.

Wiem, że zaczynam brnąć coraz bardziej. Majka mnie kiedyś przestrzegała, abym nie wypowiadał się w tematach drażliwych. Jednak ktoś w jakimś komentarzu napisał, że przedstawiając tutaj nasze życie, jesteśmy pewnym przykładem rodziny zastępczej, a ta, jakby nie było, ma również swoje poglądy. Dlatego (nie mówiąc nic Majce), zdecydowałem się na tak karkołomny krok.

Przejdę więc do spraw związanych z tematem aborcji. Teraz wszystko trochę przycichło, chociaż nigdy nie wiadomo, kiedy pojawi się z powrotem (być może z dużo większym impetem). Uważam, że prawo jakie mamy jest pewnego rodzaju konsensusem różnych środowisk i rozgrzebywanie wszystkiego od początku, nie ma większego sensu. Doskonale rozumiem osoby, które nie zdecydowałyby się na taki krok, a nawet takie, które potępiają kobiety dopuszczające się aborcji. Nie rozumiem natomiast osób, które chcą zmieniać prawo, wykazując się ogromną ignorancją w sprawach, w których mają decydować. Gdy słyszę o zakazie aborcji (w każdym przypadku), bo przecież na dzieci czekają tłumy rodziców adopcyjnych, to przypomina mi się nasza Królewna (niewidoma dziewczynka z porażeniem mózgowym). Owszem, być może czekają tłumy rodziców adopcyjnych, ale na dzieci małe i zdrowe. Chętnych na dzieci chore i z różnego rodzaju zaburzeniami jest dużo mniej. Dzieci mocno upośledzone spędzają życie w domach pomocy społecznej (pewnie często wywołując poczucie winy u rodziców, którzy je tam oddali) lub wywracają do góry nogami życie całej rodziny, która jednak zdecydowała się sama je wychowywać (a często tylko nimi opiekować, bo kontakt jest bardzo ograniczony). Ale nawet nie to jest najgorsze, bo przecież są świetne DPS-y, są wspaniałe rodziny, które są gotowe poświęcić się takiemu choremu dziecku i sprawia im to dużą radość. Wrócę do Królewny … Dziewczynka skończyła już trzy latka. W tym czasie przeszła już kilka operacji ortopedycznych. Niestety organizm człowieka nie jest przystosowany tylko do leżenia. Trzeba też brać pod uwagę, że to śliczne dziecko, kiedyś będzie miało lat dwadzieścia, czterdzieści, a może i więcej. Wszystkie organy w różnym momencie zaczną odmawiać posłuszeństwa. Ja też mam już „swoje lata” i nie wyobrażam sobie jak bym mógł przespać noc w jednej pozycji, bez możliwości poinformowania kogoś co mnie boli, co mi nie pasuje. Być może Nikola i Tesla się na mnie obrażą, bo kochają Królewnę i cały czas kombinują jak być blisko niej. Ja również w jakiś sposób ją kocham, w końcu spędziliśmy z sobą prawie rok i kiedyś pojawiła się w mojej głowie (zresztą jak się później okazało – również w głowie Majki) myśl o adopcji. Teraz również czasami widuję Królewnę, chociaż dużo rzadziej niż Majka. Uśmiecha się, z pewnością rozpoznaje głos Majki. Pewnie ktoś mógłby powiedzieć, że w jakimś sensie jest szczęśliwa (nawet jeżeli nie potrafi podnieść głowy, przekręcić się na bok, unieść w górę ręki czy nogi). Jednak gdybym był jej mamą, mógł cofnąć czas i mieć możliwość podjęcia decyzji o aborcji … to bym to zrobił.
To co napisałem powyżej skłania mnie też ku przeświadczeniu, że powinno istnieć prawo do eutanazji (w stosunku do siebie samego). Przynajmniej ja takie prawo chciałbym mieć. Chciałbym mieć świadomość tego, że mogę godnie „odejść” na własne życzenie. Niestety nie wydaje mi się, abym takich czasów doczekał. Teraz to nawet chorego królika trudno uśmiercić. Mieliśmy kiedyś takiego stwora, który nagle zaczął się „telepać”. Nie potrafił stać, miał trudności z jedzeniem. Próbowaliśmy go leczyć, nawet przez jakiś czas dostawał zastrzyki (warte kilkanaście razy więcej niż on sam). W końcu zrobiło mi się go żal i pojechałem do kliniki, zwyczajnie go uśpić. Musiałem wypełnić dwa oświadczenia o wyrażeniu zgody na eutanazję. Musiałem wysłuchać opinii lekarza-psychologa, że może jednak warto jeszcze trochę poczekać. Na końcu, po wszelkich badaniach, które chyba miały potwierdzić konieczność eutanazji, przyniesiono mi zwierzaka do poczekalni, w której oczekiwałem tylko na rachunek … miałem się z nim pożegnać.
Niestety pozostaje mi więc wiara w to, że jeszcze długo będę zdrowy i sprawny fizycznie. Przynajmniej na tyle sprawny, aby móc zadecydować o własnym losie.

Czasami też zastanawiam się nad eugeniką. Z reguły kojarzy się ona z segregacją rasową, przymusową sterylizacją, a zwłaszcza została skompromitowana eksterminacją z czasów drugiej wojny światowej. Aby być w zgodzie z moimi przekonaniami, w myśl których o wszystkim powinni decydować rodzice dziecka, nie chciałbym tutaj niczego zmieniać w prawie. Chociaż czasami „chodzi mi po głowie” możliwość sterylizacji niektórych mam. Myślę w tej chwili o mamie Królewny, a nawet Chapicka. Ten drugi wprawdzie miał szczęście, trafiając do kochającej włoskiej rodziny, jednak jego starsze rodzeństwo takiego szczęścia nie miało, a młodsze może się w każdej chwili pojawić (nie wiadomo jak bardzo zaburzone, bądź upośledzone). Jednak nie wiem, kto w takiej sytuacji miałby podejmować decyzje. Jakie kryteria należałoby stosować?
Albo ratowanie wcześniaków. Polskie prawo chyba nie określa jednoznacznie granicy, poniżej której odstępuje się od ratowania dziecka (chociaż w innych krajach jest to najczęściej 24 tydzień ciąży).
Czy rodzice skrajnych wcześniaków są w stanie zmierzyć się z informacjami o potencjalnych problemach w późniejszym życiu ich dziecka? Czy są w stanie zaakceptować upośledzenie? Czy są gotowi podjąć racjonalną decyzję? A z drugiej strony, czy można im odmówić możliwości podejmowania decyzji o ratowaniu ich dziecka? Na każde z tych pytań odpowiedziałbym „nie”.
Od kilkudziesięciu lat następuje niepohamowany rozwój nauki. Człowiekowi wydaje się, że powoli staje się bogiem. Niestety moim zdaniem robi to nieudolnie. Pewnych rzeczy nie powinno się zmieniać, nie powinno się grzebać w pewnych sferach życia, nie mając alternatywnej, dobrze przemyślanej koncepcji. Ja tylko mam nadzieję, że nie doczekam czasów, gdy uda się sztucznie przedłużać życia, nie przedłużając jednocześnie sprawności fizycznej i intelektualnej. Nie chodzi o to, aby żyć, ale aby cieszyć się życiem.

Kiedyś próbowałem stworzyć w swoimi wyobrażeniu pewien profil rodzin zastępczych (zwłaszcza pogotowi rodzinnych). Kim są? Czym kierują się w swoim życiu? Wydawać by się mogło, że jednym z najważniejszych przymiotów jest wiara, rozumiana jako wiara w Boga, życie wieczne, jako potrzeba pomagania innym, bo tak nakazuje religia.
Na pewnym etapie (myślenia o pozostaniu pogotowiem), zacząłem dochodzić do wniosków, że ja tu nie pasuję. Przecież niczego nie oczekuję.
Wielokrotnie z Majką słyszymy komentarze typu „wy to już życie w niebie macie zapewnione”. Tyle tylko, że ja wcale nie chcę żyć w niebie. Na dobrą sprawę, to nie wiem, czy w ogóle chciałbym jeszcze dalej żyć po śmierci. Dlaczego więc robię to co robię? Nie wiem, ale nie zaprzątam sobie tym głowy.
Natomiast już wiem, że rodziny zastępcze są tak różne, że jakiekolwiek ich szufladkowanie, nie ma najmniejszego sensu.

Za dwa dni rusza WOŚP. Jestem pod ogromnym wrażeniem Jurka Owsiaka i nie mogę zrozumieć skali hejtu i rzucanych temu człowiekowi kłód pod nogi. Chłopak dokonał rzeczy niemożliwych, połączył ludzi z różnych środowisk, o różnych poglądach na temat polityki, religii, mających zupełnie odmienny światopogląd. Nie wiem jak on to zrobił. Z całym szacunkiem dla Jurka, ale być może jest tak, jak kiedyś powiedział Einstein (myśląc o sobie), że o rozwoju często decydują nieuki, bo zwyczajnie nie wiedzą, że coś jest niemożliwe.
Trochę się przypiąłem do tego Einsteina, ale wynika to z faktu, że mój szwagier niedawno zobaczył geniusz tej miary w naszym sześcioletnim Kapslu. Bardzo bym chciał, aby miał rację, nawet gdyby miała runąć Majki i moja (a przede wszystkim psychologa) teoria o jego opóźnieniu. Chociaż patrząc na sprawę racjonalnie, jedno drugiego nie wyklucza. Całkiem prawdopodobne jest to, że Kapsel dogoni rówieśników, a potem … być może prześcignie swoją epokę.

W sumie, to jestem dość dziwnym człowiekiem … moja rodzina ładnie mówi, że jestem specyficzny (zwłaszcza ze swoim poczuciem humoru, ale nie tylko). Mimo, że piszę programy komputerowe, co w pewien sposób zmusza mnie to bycia na bieżąco z tym, co dzieje się w świecie informatyki, to nie lubię nowości, nie lubię gadżetów. Cały czas posługuję się starą Nokią (służącą tylko do rozmów telefonicznych), mimo że płacę abonament za jakiegoś smartfona, którego od prawie dwóch lat nie wypakowałem z pudełka. Nie ma mnie na Facebooku i pewnie długo nie będzie (może nigdy). Na szczęście Majka jest naszym kontaktem ze światem. Ale cóż … w końcu na drugie mam „Incognito”. Jednak pocieszam się tym, że mogło być gorzej. Pamiętam, że gdy byłem w wojsku, to jeden z przełożonych (oficer z wyższym wykształceniem) miał zwyczaj wypowiadać słowa typu „Panowie, wczoraj byłem w Olsztynie in blanco”. Słysząc naszą reakcję, odpowiadał „Panowie, tu nie ma nic do śmiacia”.

Ważna jest też dla mnie hierarchia wartości. Jest to coś, czego nauczyłem się od moich rodziców. Dzieci są ważne, nawet bardzo ważne. Jednak one kiedyś odchodzą i trzeba im na to pozwolić. Trzeba pozwolić im żyć własnym życiem … pomagając, wspierając, ale w pewien sposób usuwając się w cień, niczego im nie narzucając.
Wydaje mi się, że ta maksyma umożliwia mi również stosunkowo łagodnie rozstawać się z naszymi dziećmi zastępczymi.
Moi rodzice i rodzeństwo są dla mnie również bardzo ważni. Jednak najważniejsza jest Majka, bo to z nią spędziłem większą część mojego życia, i pewnie to w jej towarzystwie przeżyję moje ostatnie lata.

No to na koniec „pojechałem”.
Jak wiadomo (cytując klasyka złotych ust), „nie ważne jak się zaczyna, ale jak się kończy”. Tak więc zmienię moje zakończenie i przytoczę pewną anegdotę. Tym razem, nie może być inaczej, aby nie dotyczyła ona życia Einsteina.
Podobno na jednym z towarzyskich spotkań (krótko mówiąc – imprezie), Marilyn Monroe zwróciła się do Einsteina słowami: „gdybyśmy wspólnie spłodzili dzieci, to byłyby one idealne, miałyby urodę po mnie, a umysł po panu”. Na to on jej odpowiedział: „obawiam się droga pani, że mogłoby być zupełnie odwrotnie”.



4 komentarze:

  1. A czy wiesz, Pikusiu, że pierwsze dziecko Einsteina, Elżbieta, zostało oddane do przytułku, w którym prawdopodobnie zmarło? Albert i Mileva nie mieli wtedy jeszcze ślubu, podobno Einstein obiecał Marić, że będą mieć jeszcze kolejne, 'legalne' dzieci. Elżbietę oddano, kiedy nie była juz taka mała, była niemowlakiem. Może więc dobrze, że Marylin Monroe nigdy nie urodziła Einsteinowi dziecka? Ona swoje poronienie opłakała, kiedy straciła dwie ciąże w małżeństwie z Arthurem Millerem...

    Bloo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bloo ... co tam Einstein. Dzisiejszego wieczoru odkryłem Ciebie. Jestem pod wrażeniem.

      Usuń
    2. eee, nie rozumiem. Ale mam nadzieję, że wrażenie jest miłe, choć pojęcia nie mam, co się pod tym enigmatycznym wpisem kryje :)

      Usuń
    3. Dopiero wczoraj do mnie dotarło, że dziewczyna, którą wcześniej parę razy widziałem w telewizji, to nikt inny tylko Ty.
      Jednak nawet nie o samo "bycie w TV" chodzi, ale o to co i w jaki sposób starałaś się przekazać.

      Usuń