sobota, 5 marca 2016

CIOCIOBABCIE

Do napisania tego artykułu zabierałem się od dobrych kilku tygodni.
Istnieją osoby, które bardzo interesują się naszą rodziną zastępczą, angażując się w sposób bezpośredni, poświęcając swój czas i serce. Problemem jest to (patrząc z mojego punktu widzenia, czyli kogoś, kto chciałby to opisać), że dziewczyny te pomagają nam, zajmując się naszymi dziećmi pod naszą nieobecność. Wychodzą z nimi na spacery, organizują zajęcia w swoich domach, a nawet zapewniają inne atrakcje, o których często nie mamy pojęcia. Dlatego też opisanie tego jest niezmiernie trudne, ponieważ na dobrą sprawę mam tylko szczątkowe wyobrażenie tego, co się w trakcie takich spotkań dzieje.
Spróbuję jednak coś napisać, chociażby po to, aby zasygnalizować, że są ludzie, na których możemy liczyć (nawet abstrahując od konkretnej pomocy zarówno w sferze fizycznej jak też emocjonalnej), którzy zauważają potrzebę tworzenia rodzin zastępczych, widzą krzywdę dzieci w taki czy inny sposób porzuconych, i dostrzegają sens naszej pracy.

Przedstawię więc krótko trzy „ciociobabcie”, które w największym stopniu odcisnęły swe piętno (i nadal to robią) na życiu naszych podopiecznych.

Ciociobabcia Hania
Hania jest kobietą z zasadami. Właściwie nie wiem dlaczego zacząłem od takiego stwierdzenia. Powinienem najpierw napisać, że jest to siostra Majki, czyli moja szwagierka. Jednak to pierwsze zdanie, jest tym, które jako pierwsze przyszło mi na myśl. Hania przez całe swoje życie musiała bardzo twardo stąpać po ziemi, wielokrotnie nie było jej łatwo. Być może dlatego rodzina była dla niej świętością, ostoją. Nie wiem dlaczego piszę w czasie przeszłym – przecież nadal rodzina jest dla Hani sprawą priorytetową, dla której często trzeba poświęcić własne przyjemności, a nawet własne potrzeby.
Spodziewaliśmy się, że jej reakcja na naszą decyzję o pozostaniu rodziną zastępczą, może nie być pozytywna... i tak też było. Pierwsza wymiana zdań między Hanią a Majką była dość ostra. Każda z nich miała swoje argumenty, które osobiście rozumiałem, ale niepytany się nie odzywałem.
Po kilku dniach doszło do ponownego spotkania. Emocje opadły. Hania przemyślała całą sytuację i nawet jeżeli w tamtej chwili nadal nie rozumiała naszego postępowania, to nasza decyzja została w pewien sposób zaakceptowana. Jednak dopiero w momencie, gdy pojawiły się u nas pierwsze dzieci, nastąpiło coś, co określiłbym przeobrażeniem się modliszki w motyla. Nie tylko, że nasza decyzja została już w pełni zaaprobowana, to jeszcze nasze „nowe dzieci” stały się dziećmi całej (szeroko rozumianej) rodziny. Zależało nam tylko na zrozumieniu, a okazało się, że możemy liczyć na daleko idącą pomoc. Hania wielokrotnie zabierała dzieci będące pod naszą opieką na spacery, do swojego domu. Bardzo nam pomagała zwłaszcza w okresie, gdy mieliśmy dzieci wymagające codziennych wyjazdów na rehabilitację i wizyt u lekarzy-specjalistów. Na dobrą sprawę to ja jestem jej najbardziej wdzięczny, ponieważ w tym czasie mogłem zająć się pracą zawodową.
Myślę jednak, że dla Hani była to też duża przyjemność. Zawiązywały się pewnego rodzaju przyjaźnie, zwłaszcza z Hawrankiem, Foxikiem, później Iskierką. Dla dzieci też były to inne doznania, jak choćby wizyty w sklepie, których my im nie zapewniamy (przynajmniej nie codziennie). Aktualnie Hania jest już babcią (niedługo będzie podwójną), więc nieco bardziej zajmuje się własnym wnukiem. Jednak mimo to, zdarza się, że „podrzucamy” jej nasze dzieciaczki na kilka godzin i nigdy nie spotkaliśmy się z odmową.
Powstała też nowa tradycja w naszej rodzinie. Każde dziecko, które odchodzi z naszego pogotowia, ma wyprawianą pożegnalną uroczystość (wręcz bankiet). Główną atrakcją jest zawsze tort sponsorowany (i osobiście wykonywany) przez Hanię. Zawsze wszystkim bardzo smakuje, bo jest w nim dużo … serca.

Ciociobabcia Ela
Ela jest naszą sąsiadką. Może nie „zza miedzy”, ale „o rzut kamieniem”. Prawdę mówiąc nie pamiętam, w którym okresie zaczęła interesować się naszym pogotowiem, ale wydaje mi się jakby była naszą bratnią duszą od zawsze. Ela często zabiera nasze dzieci na spacery, ale również bywa, że zapewnia im dłuższą opiekę w czasie, gdy mamy jakieś sprawy do załatwienia. Taką sprawą mogą być na przykład odwiedziny naszej byłej podopiecznej „Królewny” w domu pomocy społecznej. Dzięki Eli, również ja mam czasami możliwość spotkać się z dziewczynką.
Ela ma zdolności organizatorskie. To taki KO-wiec (młodzieży wytłumaczę, że jest to pewnego rodzaju instruktor kulturalno-oświatowy z czasów PRL-u), który potrafi zwerbować na spacer z naszymi dziećmi, inne ciociobabcie. Bywa więc, że dzieci spotykają Ciociobacię-Mariolkę, albo Ciociobabcie-kuzynki. Zdarza się, że na spacer z dwójką dzieci, idzie czworo opiekunów. Dzieciom to na pewno nie przeszkadza. A ja jestem bardzo wdzięczny, ponieważ Majka nie lubi spacerować sama (zwłaszcza w weekend), wówczas namawia mnie i trudno się jakoś wykręcić. Wprawdzie nie stronię od aktywności fizycznej, ale wolę pobiegać (a z wózkiem jest to trochę trudne).
Ale wracając do Eli. Nie wiem co jest tego przyczyną, ale dziewczyna zna prawie wszystkich z naszej miejscowości. Spacerując z naszymi dziećmi, co chwilę kogoś spotyka, opowiada – jest pewnego rodzaju rzecznikiem prasowym naszego pogotowia. Być może dzięki niej, wszyscy mieszkańcy traktują nas bardzo życzliwie, czego wyrazem są zarówno miłe słowa, jak też przekazywane często zabawki czy rzeczy dla dzieci.
Majka postanowiła, że w imieniu każdego odchodzącego od nas dziecka, Ela dostanie jakąś ogrodową roślinkę – w ramach symbolicznego podziękowania. Jesienią kupiłem trzy róże (dwie i tak już były zaległe). Niestety zostawiłem je w ogrodzie i wszystkie zżarły sarny. Od tego czasu pożegnaliśmy kolejną dwójkę dzieci, więc mamy już spore zaległości. Jak tak dalej pójdzie, to Ela będzie musiała znaleźć w swoim ogrodzie miejsce na całe rosarium, w którym każda roślinka będzie miała swoje imię: Iskierka, Luzak, Chapic itd.

Ciociobabcia Malwina
Mam nadzieję, że Malwina się na mnie nie obrazi za to określenie, ponieważ na dobrą sprawę jest młodą dziewczyną, która (gdybym się dobrze postarał) mogłaby być moją córką.
Malwina (wraz z całą swoją rodziną) w niebywały sposób pokochała Chapicka. Przypomnę jeszcze tylko, że stanowi ona rodzinę zastępczą dla kilkorga dzieci, a nasz chłopiec spędził z jej rodziną cały miesiąc w czasie ubiegłorocznych wakacji (gdy my mieliśmy urlop).
Rodzina Malwiny spędza z chłopcem prawie każdy weekend (często zaczyna się on już od czwartkowego wieczora), mimo że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że dziecko wkrótce będzie adoptowane przez rodzinę z Włoch.
Osoby te zapewniają Chapickowi wiele rozmaitych atrakcji, których by nie zaznał w naszej rodzinie (jak choćby wyjazdy na basen). Jakoś nasza rodzina nie za bardzo lubi wodę (zwłaszcza ja).
Czasami czujemy się trochę nieswojo, ponieważ Malwina nigdy nie chce zwrotu poniesionych kosztów, a te czasami są naprawdę duże (choćby zakup butów). Ostatnio udała się z Chapickiem (a właściwie jej mąż) do fryzjera. Początkowo trochę mi było żal jego „einsteinowskiego image”, ale już się przyzwyczaiłem. Teraz chłopiec wygląda jak „Duduś' z filmu „Podróż za jeden uśmiech”. Gdyby nie ten „zez”, to jak nic, Filip Łobodziński za młodu.
Ale nie o Chapicku chciałem pisać...
Malwina, mimo że zajmuje się chłopcem z pobudek altruistycznych, to przede wszystkim dla nas jest ogromną pomocą. Jak by nie patrzeć, jedno dziecko mniej do opieki podczas weekendu powoduje, że mamy więcej czasu dla siebie. Mamy tylko nadzieję, że wyjazd chłopca do Włoch nie będzie dla Malwiny i jej rodziny ciężkim przeżyciem. My takich rozstań przeżyliśmy już sporo, dla nich będzie to pierwsze tego typu doświadczenie.


PS
Ciociobabcie w ostatnim okresie zaczęły się organizować. Spotykają się, chadzają wspólnie do teatru i na inne tego typu imprezy. Szkoda tylko, że nie zabierają z sobą naszych dzieci … 
Chociaż nie chcę narzekać. W końcu spędzenie raz na jakiś czas popołudnia „sam na sam” z dzieciakami, jest dla wujkodziadka Pikusia pewnym urozmaiceniem, a często wręcz dobrą zabawą. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz