poniedziałek, 22 listopada 2021

--- Egipt, czyli "no, thank you"

 

Zdjęcie zrobione z autokaru

Kilkanaście godzin temu szczęśliwy wysiadłem z samolotu. Majka jak większość normalnych ludzi jest radosna i podniecona w dniu, w którym rozpoczyna urlop i wyjeżdża na upragnione wakacje. Ze mną jest zupełnie na odwrót. Cieszę się powrotem i wczoraj zupełnie mi nie przeszkadzało to, że w ciągu czterech godzin temperatura odczuwalna otoczenia spadła o ponad dwadzieścia stopni. Wszak na tę chwilę czekałem całe dwa tygodnie. Znowu jest normalnie.

Opiszę zatem moje odczucia w sposób nieco odmienny niż zrobiłby to statystyczny turysta, któremu udało się przez 15 dni zwiedzać Egipt. Muszę to zrobić teraz, bo już zaczynają mi się zacierać nazwy rozmaitych miejscowości, czy imiona starożytnych bogów i władców tego państwa. Na dłużej, jak zawsze, pozostanie tylko ogólne wrażenie.

Zacznę jednak od początku...

Przygotowania

Planowanie przez nas dłuższych wyjazdów zagranicznych zawsze obarczone jest dużym ryzykiem tego, że wypadną one w najmniej odpowiednim czasie i pojawi się zamysł, że dla dobra takiego czy innego dziecka należałoby wypoczynek przełożyć, albo nawet zupełnie odwołać. Bo przecież do Egiptu mieliśmy polecieć w kwietniu. Jednak wówczas przeciągał się proces adopcyjny Bliźniaków i Paprotki, co skłoniło nas do przesunięcia wyjazdu o pół roku.

Tym razem mieliśmy zasiedziałą od urodzenia trójkę dziewczynek, czyli Mopika, Blankę i Mirabelkę oraz Shirley, co do której trzeba było szybko działać. Shirley była u nas stosunkowo krótko, a do tego w pewien sposób została skazana na wygnanie za grzechy brata, który wciąż mieszkał ze swoimi rodzicami. Ona mieszkała z nami, a sędzia chyba nie za bardzo wiedział co z tym fantem zrobić, więc na wszelki wypadek odłożył ten przypadek do szafy. I pewnie trwałoby to tak może nawet miesiącami, gdyby nie zebrała się grupa ludzi dobrej woli, która powiedziała: „tak dalej być nie może”. Odbyło się posiedzenie zespołu, którego celem było wypracowanie jakiegoś wspólnego frontu działań. Wszyscy byli zgodni co do tego, że dziewczynka powinna wrócić do domu rodzinnego, ponieważ gdyby wszystkim takim rodzicom Shirley odbierano dzieci, to należałoby wybudować tysiące sierocińców, bo domów dziecka by zabrakło... nie mówiąc o rodzinach zastępczych. Rodzice dziewczynki bardzo się angażowali w wybielanie swojego wizerunku. Realizowali wszelkie zalecenia osób zajmujących się ich problemem i często przyjeżdżali na spotkania ze swoim dzieckiem. Asystentka rodziny nie widziała większych przeszkód w powrocie Shirley do domu. My również. Mama złożyła do sądu wniosek o przejęcie opieki nad córką na czas trwania postępowania i na wszelki wypadek o urlopowanie dziewczynki na czas naszego urlopu. Przez prawie dwa miesiące sąd był zasypywany pismami i gnębiony telefonami. Bez skutku, chociaż pani sekretarka dwoiła się i troiła. Pan sędzia nie miał w zwyczaju rozmawiać z uczestnikami postępowania poza wyznaczonymi rozprawami, a żaden termin sprawy nie został jeszcze określony. W odwodzie była przygotowana dla Shirley rodzina zastępcza, ale bardzo młoda i nam zupełnie nieznana. Tym bardziej nieznana dziewczynce.
Wszystko zakończyło się pomyślnie na trzy dni przed naszym wylotem. Być może sędzia podjął decyzję dla świętego spokoju, a być może z własnej nieprzymuszonej woli... ważne, że podjął. Shirley wróciła do mamy.
Z pozostałą trójką naszych dzieci był mniejszy problem. Dwójkę zdecydowała się przyjąć nieoceniona ciocia Marlenka, a najmłodszą pociechę – ciocia Katja, u której mieszka Stokrotka. W miesiącu poprzedzającym nasz wyjazd, wszystkie trzy ciocie (do tego duetu należy przecież dodać Majkę) spotykały się kilka razy w tygodniu to tu, to tam.
I w takim oto momencie, jak grom z jasnego nieba, spadła na nas wiadomość, że jeszcze przed naszymi wakacjami musimy przyjąć kolejne bliźniaki. Wiedzieliśmy, że przyjdą. Tyle tylko, że miało to mieć miejsce dopiero po naszym powrocie z wakacji (bo przecież chłopcy mieszkali w innej rodzinie zastępczej). Pojawiła się też informacja o poszukiwaniu rodziny dla noworodka. Powiedzieliśmy: „traktujcie nas jak ostatnią deskę ratunku”. Tak też zrobili.
Nad chłopcami zlitowała się ciocia Marlenka, a noworodka przygarnęła rodzina zwolniona z obowiązku przyjęcia Shirley. Jest szansa, że maluszek przez te trzy tygodnie rozkochał nowych rodziców i jednak do nas nie przyjdzie. Nawet nie wiem, czy jest to chłopiec, czy dziewczynka.
Wyjechaliśmy zatem w przekonaniu, że nasze dzieci mają najlepszą opiekę z możliwych. Mam tylko nadzieję, że będą chciały do nas wrócić, a od tej chwili dzielą nas zaledwie godziny.

Abdul

Po przylocie do Egiptu przywitał nas opalony czterdziestotrzylatek odziany w kamizelkę na watolinie, z którą jak się później okazało, nie rozstawał się nawet gdy temperatura przekraczała trzydzieści stopni. Ciągle było mu zimno, zwłaszcza w klimatyzowanym autokarze. Niemal idealną polszczyzną powiedział, że jest naszym przewodnikiem i jesteśmy zdani na siebie przez najbliższych kilkanaście dni. Nie żałowałem tego ani razu i myślę, że żaden uczestnik wycieczki również nie miał nic przeciw temu. Przede wszystkim pozwoliło mi to spojrzeć na Egipt z nieco innej perspektywy. Nie tej opisywanej w przewodnikach, ani zasłyszanej od turystów, których urzekła historia starożytnych i megalityczne budowle z nią związane. Słuchając Abdula widziałem smutnych mieszkańców tego kraju, którzy udają szczęśliwych, albo nawet są szczęśliwi, bo nie mają innego wyjścia.

Sam Abdul uważa się za człowieka należącego do pokolenia straconego. Walczy tylko o lepszą przyszłość dla swoich dzieci i wnuków, pokładając ogromną wiarę w obecną władzę. Na ile jego nadzieje nie okażą się płonne? Na ile przedstawiany przez niego obraz Egiptu jest zgodny z rzeczywistością? Na razie pewne jest tylko to, że przez sześć ostatnich lat koszty życia w Egipcie wzrosły kilkukrotnie. Kiedyś litr benzyny kosztował jednego funta. Dzisiaj dziesięć, co daje około 2,70 złotego. Tyle tylko, że przeciętna pensja w Egipcie wynosi w przeliczeniu około 1600 złotych. Bywa więc, że mężczyźni pracują po 18 godzin na dobę i coraz mniej z nich jest stać na choćby jedną żonę.

Edukacja i system pieczy zastępczej

Przede wszystkim w Egipcie należy zmienić mentalność jego mieszkańców i pewnie słusznie proces przemian został rozpoczęty od dzieci i młodzieży. System szkolny wygląda podobnie jak w Polsce, gdy istniały jeszcze gimnazja. Już od wczesnych lat szkolnych dzieci uczą się języka angielskiego i francuskiego (oczywiście poza arabskim). W gimnazjum dochodzi włoski albo niemiecki, a w liceum kolejny – niemiecki lub włoski w zależności od pierwszego wyboru. Można więc powiedzieć, że młodzieniec kończący szkołę (obowiązek szkolny jest aż do ukończenia liceum) potrafi porozumieć się w czterech obcych językach.

Młodzi ludzie zupełnie inaczej traktują turystów niż choćby ich ojcowie. Zdają sobie sprawę z tego, że jedna trzecia stumilionowego kraju żyje z turystyki i o przyjezdnych trzeba dbać. Są więc uśmiechnięci, nie wyciągają rąk po pieniądze, za to chętnie robią sobie z turystami zdjęcia. Początkowo myślałem, że chcą zrobić zdjęcie Majce i mi, by po chwili za przykładem starszych rodaków krzyknąć: „one dolar”. Byłem więc niegrzeczny odpowiadając: „no, thank you”. Zresztą był to zwrot, który wypowiedziałem z Egipcie z tysiąc razy, a może i więcej.
Piecza zastępcza w tym kraju nie istnieje, co nie znaczy, że nie pozbawia się władzy rodzicielskiej osób, które nie mogą z różnych względów sprawować opieki nad swoimi dziećmi. Istnieją tylko domy dziecka. Niewykluczone, że tak nazywał je jedynie wykształcony i mówiący po polsku Abdul, a pozostali powiedzieliby, że w Egipcie są sierocińce. Z takich placówek można dziecko adoptować.

Kultura

Wyjeżdżając do Egiptu, niewiele o nim wiedziałem. Znałem imiona niektórych faraonów, bóstw i podstawowe dzieła starożytnych architektów... no, przynajmniej sfinksa i piramidy w Gizie. Nie będę ukrywał, że Majce udało się mnie namówić na Egipt tylko dlatego, że chciałem zobaczyć piramidy. No i zobaczyłem monumentalne budowle, które rzeczywiście robią wrażenie. Wszystkie inne dzieła starożytnych architektów wzbudzały mój podziw głównie tym, że jeszcze istnieją. Być może przyczyna tkwi w fakcie, że świątyń obejrzałem przynajmniej kilka i każda kolejna różniła się od poprzedniej hieroglifami wyrzeźbionymi na ścianach i filarach. Może jeszcze tym, że jeden bóg miał głowę ptaka, inny krokodyla a jeszcze kolejny miał pióra na głowie. Piramidy były jedyne i niepowtarzalne. Zaskoczyło mnie tylko otoczenie, ponieważ spodziewałem się jasnożółtego piasku widzianego na rozmaitych rycinach. A tutaj zobaczyłem zwyczajną żwirownię rodem z Bełchatowa, po której walało się mnóstwo kamieni. Nie były to jednak zwyczajne kamienie. Były obłe, podobne do tych wyrzucanych na bałtyckie plaże. Abdul z dużym przekonaniem mówił, że nie zostały tam znikąd przywiezione. Co je tak ukształtowało? Podobno słońce i wiatr, bo na tych terenach nigdy wody nie było. I tutaj nie zgadzam się z moim przewodnikiem, bo gdzieś czytałem, że była... i to wcale nie jeden raz. Za to w pełni się z nim zgadzam, że na dobrą sprawę to nie wiadomo kiedy, jak, w jakim celu i przez kogo zostały zbudowane. Wszystkie teorie, nawet te, że budowniczymi byli kosmici, są równie prawdopodobne, bo żadnej nie daje się dobrze uzasadnić. Zresztą nie spodziewałem się jakiegoś przełomu w moim światopoglądzie, lub bardziej piramidopoglądzie.

Wąskie i szare korytarze w piramidach

Przestronne wnętrza i bogate rzeźbienia w grobowcach

Powinienem teraz napisać, że po tych wakacjach moje horyzonty znacznie się poszerzyły, a moja wiedza o historii Egiptu jest nieporównywalna z tą, którą miałem.

Ale tak nie jest, a nawet jeszcze bardziej mi się wszystko pomieszało. Dla przykładu, zawsze myślałem, że Nefretete była żoną Ramzesa II. Okazuje się, że miała ona na imię Nefertari, a Nefertiti (znana nam jako Nefretete) była żoną jakiegoś innego Echnatona. Do tego za czasów Starego Państwa i Średniego Państwa, Egipcjanie nie znali pojęcia faraon, bo przecież władali nimi królowie. Coś co mogło brzmieć podobnie, pojawiło się dopiero w okresie Nowego Państwa, gdy królowie byli określani słowem Per-aa. Bardzo podobnie, prawda? Właściwie to nie dowiedziałem się kiedy zaczęto mówić „faraon”, ale dużo później.
Najciekawiej jednak było w Dolinie Królów, gdy Abdul zaczął opowiadać o jakimś gościu, który się nazywał Tu Tang Amun (z akcentem na „u”). Opowieść jednym uchem wpuszczałem, a drugim wypuszczałem. Nie dość, że imię brzmiało jakby pochodziło z Chin i dotyczyło w najlepszym razie jakiegoś cesarza, to jeszcze się okazało, że Tu Tang Amun nie zdążył zbudować sobie grobowca, tylko dostał go w prezencie od kapłana. Do tego, na tym jego grobowcu wydrążono grobowiec jakiegoś innego władcy – dużo większy i piękniejszy. To spowodowało, że ten mniejszy został przeoczony przez złodziei, którzy splądrowali wszystkie inne w Dolinie Królów. Coś przestało mi się zgadzać dopiero wtedy, gdy Abdul doszedł do klątwy faraona, tłumacząc dlaczego ta klątwa wcale nie była klątwą. No i okazało się, że zwyczajnie „przespałem” opowieść o Tutenchamonie, którym okazał się ów Chińczyk.
W czasie spływu Nilem odwiedziłem tyle różnych świątyń, że pod koniec zacząłem nawet odróżniać Ozyrysa, Amona, a zwłaszcza boga Min, z którym bardzo utożsamiał się Abdul, nazywając go swoim pradziadkiem. Wprawdzie ów bóg miał tylko jedną rękę i jedną nogę, ale za to ogromnego penisa.
Zapamiętałem jeszcze imię Hatszepsut, która to kobieta postawiła sobie za cel pozostanie królem (nie królową) Egiptu i rzeczywiście dopięła swego, oraz to, że Kleopatr było siedem a nie jedna. No i to by było na tyle w temacie mojej znajomości historii Starożytnego Egiptu.

Pradziadek Abdula

I inni

Napiwki

zwane z angielskiego tipami są nieodzownym elementem egipskiego folkoru. Przyjmuje je każdy, chociaż w hotelach nikt się nie upomina. Po prostu wypada dać. W innych miejscach czasami trzeba dać (dla świętego spokoju), chociaż wielokrotnie nie ma ku temu żadnego powodu. Tak zachowywał się choćby pan przedzierający bilety przy wejściu do muzeum. Za co chciał? Sam chyba nie wiedział, ale dostawał. Dolary w Egipcie rozdaje się więc za wszystko. Ktoś zrobi ci zdjęcie, coś pokaże, niepytany podpowie dwa zdania. Czasami tylko spojrzy co dostał, mówiąc: „only one?”. Nie trzeba się zbytnio wysilać, wystarczy odpowiedzieć: „yes”.

Zdarzyło się, że pani sprzedająca karty dostępowe do internetu, sama sobie odliczała od wydawanej reszty dolara napiwku.
Jednak jednym z większych beneficjentów puli przeznaczonej na napiwki była Majka. Sprawdzała ile komu zostawiłem i zawsze stwierdzała, że za dużo, odejmując dolara lub dwa. Trochę tego uzbierała. Ja wychodziłem z założenia, że ci biedni chłopcy nie przepiją tego co dostaną, tylko zbierają na żonę. Gdy ponad trzydzieści lat temu, będąc zupełnie gołym finansowo, poprosiłem przyszłego teścia o rękę jego córki, to odpowiedział: „Bierz ją, jeszcze ci dopłacę”. Gdybym był Egipcjaninem, musiałbym udowodnić, że potrafię zapewnić Majce godne życie na poziomie, do którego była przyzwyczajona.
Co można było mieć za napiwki poza dozgonną wdzięcznością obdarowanego? Na przykład żaglówkę z ręcznika, albo równie pięknego łabędzia czy serduszko, tudzież łóżko obsypane płatkami przypominającymi różane. Albo zarezerwowane miejsce na leżaku przy basenie, czy kompleksową obsługę barmana. Ten ostatni doskonale wiedział co ja piję, co pije Majka i o jakich porach. Pilnował żeby nasze szklanki nigdy nie stały puste i mówił do nas po polsku. Dla mnie taki model wakacyjnego przekupstwa jest jak najbardziej akceptowalny... zwłaszcza, że jak wspomniałem, cel jest szczytny.

Codziennie było coś innego


Zresztą Majka też nie mogła narzekać, bo zawsze miała na bieżąco uzupełnianą toaletkę w łazience. Pewnego wieczora przyszła do mnie z pytaniem: „Co to jest?”. W moim wolnym tłumaczeniu było tam napisane: „świecący but”. Tym razem nie uwierzyła w moje zdolności posługiwania się językiem angielskim stwierdzając, że przecież nikt nie mieszałby pasty do butów z rozmaitymi szamponami, płynami i żelami do kąpieli. Pomyślałem tylko, że w restauracji słodką chałwę umieszczają pośród białych serów i nikomu to nie przeszkadza. Jeszcze bardziej przekonał Majkę miły zapach i konsystencja mleczka kosmetycznego tego co odkryła. Wysmarowała się więc od stóp do głowy i faktycznie przyjemnie pachniała. Następnego dnia obsługa hotelowa uzupełniła braki, a Majka na wszelki wypadek zajrzała do translatora sprawdzając co właściwie znaczy termin „shoe shine”.

Metoda na wielbłąda

Abdul przestrzegał nas, że będziemy nagabywani na każdym kroku i musimy się do tego przyzwyczaić. Z każdej strony i o każdej porze dnia i nocy słychać: „one dolar, one dolar”. Wystarczy jednak odpowiedzieć: „no, thank you” i iść dalej... zazwyczaj. Okazuje się, że to co jest podkładane turyście przed oczy wcale nie kosztuje dolara, tylko dziesięć, albo dwadzieścia. A za dolara jest coś niepozornego, co miejscowi wyciągają z kieszeni, albo pokazują zapraszając pod swój stragan. Inni z kolei potrafią krzyczeć: „ten pounds”, by zainteresowanemu klientowi wyjaśnić po chwili, że przecież nie chodziło o funty egipskie, tylko brytyjskie. Najsmutniejsze jest to, że tacy naganiacze wyświadczają niedźwiedzią przysługę tym, którzy faktycznie chcą coś sprzedać za dolara. Trafiliśmy kiedyś na takiego jednego, który sprzedawał piękne, kolorowe bransoletki z drewna drzewa sandałowego, krzycząc oczywiście: „one dolar”. Wszyscy go omijali szerokim łukiem do momentu gdy Abdul powiedział, że go zna i faktycznie jedna bransoletka kosztuje dolara. Chyba każdy z członków naszej grupy jakąś od niego kupił, a czasami nawet kilka. Majka kupiła trzy, chociaż wcale nie miała takiego zamiaru (bo przecież za dolara to wyjątkowa okazja), a potem żałowała, że nie kupiła jeszcze kilku więcej. Innym razem, na podobnej zasadzie, udało nam się kupić dziesięć malowanych na papirusie zakładek do książek. Wprawdzie ten papirus był wykonany z bananowca, ale jakie to w końcu miało znaczenie.

Najbardziej byliśmy przestrzegani przed przejażdżką na wielbłądzie. Oczywiście też za jednego dolara. Owszem, dając właścicielowi zwierzęcia dolara, można było przez kilka minut podziwiać okolicę z nieco innej wysokości. Tyle tylko, że zejście z wielbłąda kosztowało już dwadzieścia dolarów. Chyba, że ktoś miał czas do wieczora i dobrą kondycję.

Wielbłąd przy Wielkiej Piramidzie

Mimo ostrzeżeń też daliśmy się nabrać. Oczywiście nie na klasyczną formę, tylko na nieco przerobioną. Podszedł do Majki jeden Egipcjanin i włożył jej do ręki jakieś dwie szmatki. Po arabsku to się nazywało „szal”, a wyglądało jak biała, płócienna chusta z dekoracyjnym sznurem służącym do zamontowania całości na głowie. Majka chciała mu wszystko oddać, ale on upierał się, że to „gift” i nie przyjmuje zwrotów. No to skoro prezent, to zaczęliśmy iść w swoją stronę. Na to chłopak nas dogonił i powiedział, że pokaże jak to się zakłada na głowę i zrobi nam kilka zdjęć. Gdy zabrał Majce telefon, to już wiedziałem, że będzie nas to słono kosztować. Chcąc dać nam poczucie zwycięstwa, wyszedł od ceny 50 dolarów. Ostatecznie po burzliwych negocjacjach zdecydował się oddać telefon za 20 dolców, zostawiając oczywiście dwa „szale”... w końcu to był prezent. Zostało nam też kilkanaście całkiem udanych zdjęć. Najciekawsze było to, że mniej więcej po kwadransie znowu nas odnalazł i po raz drugi chciał nabrać na ten sam numer. Tym razem włożył Majce do ręki dwie piramidy. Na szczęście tego było za wiele i Majka zwyczajnie rzuciła w niego tymi piramidami, po czym wzięliśmy nogi za pas. Gonił nas jeszcze z kilkanaście metrów wciąż krzycząc, że to prezent, ale w końcu odpuścił.

Efekt pracy naciągacza


A to moje dzieło

Turyści

Jak zwykle nie mam o nich dobrego zdania. Śmiecą, krzyczą, awanturują się o byle co i są wszystkowiedzący. Oczywiście nie wszyscy.

Najgorsze są kobiety. Jednej takiej przeszkadzała toaleta w pociągu – że niby wspólna i brudna. Ale kto ją za przeproszeniem zasrał? Pan konduktor? Przecież cały wagon był przeznaczony tylko dla naszej grupy, a ona zapisując się na wycieczkę dobrze znała jej program.
Dla innej problemem było to, że musi jechać tyłem do kierunku jazdy. Rozumiem, że niektórym osobom to przeszkadza, ale przecież był to wagon sypialniany, więc jakie znaczenie ma to, po której stronie znajduje się pozostałość oparcia?
Kolejna zrobiła awanturę, że nie może wejść pod prysznic bo drzwi są za wąskie. Przyuważyłem ją gdy wchodziła do restauracyjnej toalety... bokiem, chociaż te drzwi z pewnością były pełnowymiarowe.
Jeszcze jedna artystka próbowała przemycić do muzeum aparat fotograficzny twierdząc, że to nie jest aparat, tylko takie coś małego co robi zdjęcia.
Mógłbym jeszcze długo opowiadać co jest najlepsze na kreta (zepsuty bigos), a co na zemstę faraona (setka wódki), czy też jak to instalacja pompy ciepła zwraca się w trzy miesiące.
Jednak nic nie przebiło dwójki turystów w restauracji. Na szczęście nie byli to Polacy.
Najpierw przy stole usiadł facet z talerzem na którym było przynajmniej siedem rozmaitych bułek i rogalików.

Ten to ma ale apetyt. – zagadnąłem do Majki.
Nie. To było dla niej, on przyniósł sobie dwa razy tyle. – dodałem po chwili.

Minutę później kursy zaczęła robić ona. Przynosiła sery, wędliny, pomidory, jajka, mięso, ryby. Chyba wszystko co było dostępne do zjedzenia. On tylko pakował to do wielkiej torby i plecaka, niektóre rzeczy razem z półmiskami. No i nie wytrzymałem. To Majka ma dylematy etyczne gdy chce zabrać jedno ciasteczko do południowej kawy, a on aż tak!

Po raz pierwszy w życiu zostałem konfidentem. Wychodząc porozmawiałem chwilę z szefem obsługi. Chyba jednak zgodzę się z Majką, że w stresie potrafię mówić po angielsku. Przynajmniej donosicielstwo wychodzi mi płynnie i bez zmrużenia oka. Ale miałem satysfakcję, gdy idąc na obiad zobaczyłem tę dwójkę siedzącą przy basenie z pustym plecakiem.

Tradycja

Wrócę jeszcze na chwilę do opowieści Abdula, kiedy to Majka w przeciwieństwie do mnie zawsze była w jego pobliżu i coś notowała. Ja często odłączałem się od grupy szukając czegoś ciekawego do sfotografowania.

Tutaj dopadł mnie strażnik

Pewnego dnia stałem sobie tak na uboczu, patrząc tępo i głupio przed siebie. Podszedł do mnie strażnik z giwerą i zaczął się uśmiechać. Pokazał mi jakąś postać na ścianie, którą natychmiast rozpoznałem. – To Ozyrys. – odpowiedziałem zadowolony z siebie. Pokazał mi na migi, że mam mu zrobić zdjęcie. No to zrobiłem myśląc: „niech się cieszy”. Po chwili wskazał na kobrę, którą też ochoczo sfotografowałem. I nagle usłyszałem: „one dolar”.

O nie. – pomyślałem.

Ty tutaj pracujesz na etacie.

Udałem się w kierunku mojej grupy, on za mną. Przyspieszyłem, on również. W końcu zacząłem biec. Odnalazłem Majkę z notatnikiem w ręce.

 – Co tu robisz? - zapytała.         

 – Uciekam przed policją, musisz mnie schronić.

Strażnik krążył wokół całej grupy wypatrując mojej osoby. Ostatecznie, chyba gdy opuściliśmy jego rewir, odpuścił. A przecież Abdul mówił, że nowa władza postawiła sobie za cel wyplenienie wszelkiej korupcji.

Odnoszę wrażenie, że nawet jeżeli Egipt dojdzie do dobrobytu i ludziom będzie się żyło dostatniej, to pewne przyzwyczajenia nadal pozostaną.
Jednym z przykładów potwierdzającym tę tezę jest ruch drogowy. Każdy jeździ jak chce. Nie ważne czy światło jest czerwone, albo droga jednokierunkowa. Nie ma też znaczenia, że jest już ciemno i przynajmniej wypadałoby włączyć w samochodzie światła pozycyjne. Jak pasażer chce wysiąść na trzypasmowej jezdni, to kierowca zwyczajnie się zatrzymuje. Niczym niezwykłym nie jest też matka idąca środkiem drogi szybkiego ruchu z trójką dzieci, albo przemykająca z wózkiem dziecięcym pomiędzy samochodami, dorożkami i tuk-tukami. Wszystko jest na zasadzie: „jak bóg da”. No i czasami daje, a czasami nie. Samochody nie przechodzą badań technicznych. Jak jedzie, znaczy, że jest sprawny. Każdy na każdego trąbi, a ciągły hałas jest jednym wielkim szyderstwem z ustawionych znaków zakazu używania sygnałów dźwiękowych. Do tego samochody mają często po kilka klaksonów. Nawet nasz autokar miał dwa. Jeden łagodny, a drugi świadczący o tym, że kierowca się zdenerwował. Ale są też klaksony powitalne, przepraszające, ostrzegające, a nawet pytające: „Co u brata?”.
Abdul mówił, że to się nazywa demokracja – trąbić można nawet na policję, która szybko usuwa się z drogi.

Oczywiście na chodzie

W Kairze nie istnieje żadne przedsiębiorstwo oczyszczania. Za to są dzielnice, których mieszkańcy zajmują się zbieraniem wszelkich odpadów. Zwożą śmieci z całego miasta, a następnie segregują je i oddają do fabryk zajmujących się ich przetwarzaniem. Śmieciarzem jest się z pokolenia na pokolenie i podobno jest to całkiem dochodowy biznes. Smród, muchy i szczury przeplatają się ze straganami na których sprzedaje się żywność. Nikomu to nie przeszkadza. Mieszkańcy nawet zamiatają ulicę przed domem, mimo że w mieszkaniu zalega sterta świeżo przywiezionych śmieci. Nikt tego nie chce zmienić i kilkukrotne próby zlikwidowania śmieciowych dzielnic kończyły się buntem mieszkańców.
Zresztą śmieci nie są nigdzie czymś, co by miejscowym przeszkadzało. Ludzie żyją z nimi w symbiozie, bo jak sami mówią: „są wyluzowani”. Pewnego dnia czekaliśmy na policję, która miała nas konwojować z Gizy do Kairu. Po godzinie oczekiwania, Abdul stwierdził: „olewamy ich” i pojechaliśmy sami. Ja jednak wcale tej godziny nie zmarnowałem. Obserwowałem pewną Egipcjankę, której zadaniem było sprzątnięcie chodnika wokół stacji kolejowej. Udało jej się pozamiatać może ze dwadzieścia metrów, przy czym początkowy fragment po godzinie nadawał się znowu do sprzątania. No bo pani tylko zamiatała... a wiatr wiał. Po 40 minutach zrobiła sobie przerwę na kawę. A wiatr dalej wiał. Rzeczywiście była wyluzowana.

W dzielnicy przetwarzającej śmieci


Egipcjanie dla turystów są całkiem mili, a targowanie się traktują jak sztukę. Niestety mało kto z Europejczyków jest w stanie stanąć z nimi w szranki. Chociaż Majka próbowała i nawet całkiem nieźle jej wychodziło. Chciała na przykład kupić podstawki pod szklanki. Mohamed (bo tak miał na imię sprzedawca) wyszedł od kwoty 10 dolarów za zestaw.

Najwyżej pięć. – powiedziała Majka.

Nie, nie. Ale może być osiem. – skwitował.
Osiem to za dwa. – kontynuowała Majka.

Mężczyzna uśmiał się z tego solennie, ale zaproponował 10 za dwa. No i dobili targu. Nigdy się nie dowiemy, czy przypadkiem nie udałoby się zejść do dwóch dolarów za komplet. Żeby nie kusić losu staraliśmy się omijać niektóre osoby, a ja na wszelki wypadek przestałem się odzywać – zwracając uwagę zwłaszcza na język polski, bo oni wszystko rozumieli. Pewnego pięknego dnia podszedł do Majki miły pan z zamiarem namówienia jej na masaż całego ciała. Zwróciła się do mnie z pytaniem:

Co o tym myślisz?

Rób jak chcesz. – odpowiedziałem.

Masażysta natychmiast się do mnie uśmiechnął stwierdzając: „Good Boss”. No i kolejne 30 dolców mieliśmy w plecy, chociaż masaż podobno był przyjemny i wykonany profesjonalnie. Z kolei pana od pamiątek na parterze omijaliśmy jadąc windą z restauracji w przyziemiu do naszego pokoju na pierwszym piętrze.

Abdul powiedział też, że Egipcjanie nigdy nie uważają dobrze dla siebie zakończonej transakcji jako wykorzystanie, czy wręcz naciągnięcie klienta. Każdego traktują z szacunkiem i są bardzo uprzejmi. Nie można tylko zrobić dwóch rzeczy – przystać na pierwszą zaproponowaną ofertę i odstąpić od transakcji po zakończeniu negocjacji i ustaleniu ceny.
Abdul wielokrotnie mówił do swoich znajomych sprzedawców: „Napiszcie ceny przy swoich towarach, a dobrze na tym wyjdziecie”. Nie słuchają.
A my turyści nawet nie wiemy, czy podana na wstępie cena ma cokolwiek wspólnego ze sprawiedliwą ceną transakcyjną. Majka zastanawiała się nad kupnem złotego łańcuszka. Gdzieś czytała, że podobno się opłaca, a 18 karatowe egipskie złoto jest naprawdę wysokiej jakości. Problemem jest to, że biżuteria nie jest oznaczona ani ceną, ani próbą, ani wagą. Właściwie można tylko uwierzyć na słowo, że jest to złoto. I nie dotyczy to tylko podrzędnych sklepików w ciemnej ulicy, ale również tych ekskluzywnych w hotelu, czy na lotnisku. Całkiem miły sprzedawca rozpoczął z Majką negocjację od kwoty 250 dolarów. Łańcuszek był całkiem ładny i na oko ważył około 1 grama. Nawet przy zejściu z ceną w okolice 100 dolarów byłoby to drożej niż w Polsce.

Może nie powinienem o tym pisać, ale jest to coś, co jak najbardziej nadaje się do rozdziału zatytułowanego „Tradycja”. Wbrew istniejącemu prawu, obrzezanie dziewczynek nadal jest praktykowane i dotyczy nawet powyżej 90% z nich. Nie ma znaczenia status społeczny, poziom wykształcenia, czy poziom dobrobytu rodziców. Dzieje się tak pomimo tego, że 72% kobiet i 79% mężczyzn jest temu przeciwnych. O co więc chodzi? O tradycję?

Nawet bardziej fundamentalną postawę prezentują kobiety, które przecież w dzieciństwie też przeszły obrzezanie. Za to często się zdarza, że ojcowie próbują chronić swoje córki przed żonami, stawiając na ostrzu noża nawet swoje małżeństwo.
Ale o tym wszystkim się nie mówi i nie wypada nikogo pytać.

Zadaliśmy Abdulowi pytanie, dlaczego we wszystkich hotelach pracują niemal sami mężczyźni? Czy kobietom utrudnia się pracę zawodową?

Odpowiedź była banalnie prosta. Obsługa hotelowa mieszka na miejscu i po tygodniu lub dziesięciu dniach pracy ma 2-3 dni wolnego. Dla kobiet mających dzieci, jest to nie do zaakceptowania.
Tradycyjna rodzina opiera się nadal na przekonaniu, że o jej utrzymanie musi zadbać mężczyzna. Nawet jeżeli kobieta pracuje i ma swoją pensję, to może z nią zrobić cokolwiek zechce.

Polityka i gospodarka

Największymi wrogami Egiptu jest Izrael, Turcja i Stany Zjednoczone. Za to przyjaciółmi – Rosja, która właśnie buduje w Egipcie elektrownię atomową. Animozje między Egipcjanami a Anglikami i Francuzami chyba poszły w zapomnienie, chociaż akurat dla Abdula wciąż są żywe. Doskonale pamięta opowieści rodziców związane z wojną między Egiptem, a Anglią i Francją, do której oczywiście włączył się Izrael. Wszystko poszło o tamę w Asuanie. Anglicy wycofali się z gwarancji udzielenia kredytu z Banku Światowego, co spowodowało, że upragniona tama zapewniająca bezpieczeństwo energetyczne i hydrologiczne miała nie zostać ukończona. W odpowiedzi na to, ówczesny prezydent Egiptu zerwał 99 letnią umowę dzierżawy Kanału Sueskiego. Podobno tylko dzięki współpracy Rosji (wtedy jeszcze Związku Radzieckiego) i Stanów Zjednoczonych, konflikt udało się zażegnać w ciągu trzech miesięcy. Zwycięzcą okazał się Egipt. Czy tak faktycznie było? Nie mam pojęcia. Tak mówił Abdul.

Obecnie kolejna wojna wisi na włosku. Etiopia właśnie kończy budowę swojej tamy na Nilu. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że od lipca przyszłego roku Etiopczycy chcą rozpocząć jej napełnianie, odcinając Sudan i Egipt od kropli wody. Dla tych krajów jest to wyrok śmierci. Negocjacje póki co nie przynoszą żadnego skutku. Abdul mówił, że Egipt nie będzie miał wyjścia. Wystarczą 3-4 samoloty i tama przestanie istnieć. Rozpocznie się wojna, w którą nie wiadomo kto się wmiesza... na pewno Izrael.

Jezioro Nasera - sztuczny zbiornik widziany z zapory w Asuanie

Egipcjanie są narodem, przez który przetoczyło się wielu najeźdźców, miały też miejsce migracje z rejonów Sahary i Afryki Środkowej. Wszyscy mieszali się ze sobą, powodując pewnie dość znaczne różnice w kodzie genetycznym obecnego Egipcjanina i tego starożytnego. Gdy patrzyłem na zamieszkujących tam ludzi, to nawet trudno było mi stwierdzić, czy Egipcjanie należą do rasy białej, czy czarnej. Jedni są mniej czarni, inni bardziej. Niektórzy są prawie biali. Abdul chyba rzeczywiście wierzy, że jest potomkiem boga Min w czystej linii. Ale czy starożytni Egipcjanie byli biali? Chyba tak.
Po tygodniu wystawiania się na słońce, moja skóra była prawie tak czarna jak Abdula, albo jak kto woli – jego tak biała jak moja. Byłem zaczepiany na ulicy w języku arabskim, a gdy spoglądałem w lustro, to widziałem szejka, które to słowo wbrew pozorom oznacza starego araba. Mieszkańcy Egiptu gdy mają ochotę na seks, a są w towarzystwie dzieci, to zapraszają się na cappuccino. Chodzi o to, że będąc splecionymi w miłosnym uścisku przypominają kawę z mlekiem. Kobiety są białe, a mężczyźni czarni. Wynika to z faktu, że mężczyźni chodzący w promieniach słońca zwyczajnie się opalają, a kobiety najwyżej twarz i dłonie. Nie wiem ile jest w tym prawdy, bo nie widziałem ani gołej Egipcjanki, ani nawet gołego Abdula.
Obecny prezydent Egiptu ma bardzo ambitne plany. Właśnie trwa budowa piętnastu miast, z których każde będzie miało dodany przedrostek „Nowy”. Już za dwa miesiące ma być oddany do użytku Nowy Kair. Będzie też Nowy Luksor, Nowy Asuan i dwanaście kolejnych „nowych”. Budowa jednego miasta trwa dwa lata, a prace są prowadzone przez 24 godziny na dobę. Mój podziw dla tego przedsięwzięcia trochę mąci pytanie: „Z czego to jest finansowane?”. No i: „Kto tam zamieszka, bo będą to miasta dla wybranych?”, „W co przekształcą się obecne wielkie aglomeracje?”.
W niepewności utwierdzają mnie też niezbyt udane historyczne interesy Egipcjan. Dawno temu, niejaki Muhammad Ali (nie ten pięściarz tylko kedyw Egiptu) przehandlował bezcenny obelisk za drewniany zegar, który tylko szpeci otoczenie, bo zupełnie nie pasuje do wybudowanego przez Alego meczetu. Do tego zegar nie działał już w chwili przywiezienia go do Kairu, a potem przez kolejnych prawie dwieście lat.


Zegar od Francuzów
Obelisk...





i jego zbliżenie
























Egipcjan chyba trochę prześladuje ich trudna historia. We wszystkim chcą być najlepsi. Jak już nie na świecie, to chociaż w Afryce. Mają największą ilość meczetów, najdłuższy most, największy zamieszkały cmentarz zwany miastem umarłych, największą zaporę i tak dalej. Z tą tamą Abdul trochę przesadził, bo przecież Zapora Trzech Przełomów na rzece Jangcy jest większa. Chociaż pewnie padłby jakiś kontrargument, byłoby jakieś „ale”... może, że była największa do końca ubiegłego stulecia, albo że chodzi o głębokość sztucznego zbiornika, jego powierzchnię lub jeszcze coś innego. Egipt ma też najbrzydsze miasto świata, którym jest Kair i odniosłem wrażenie, że też jest to powód do dumy. Egipcjanie przypisują sobie również wymyślenie kebaba, chałwy, fety i paru innych rzeczy, które dotychczas kojarzyły mi się z innymi krajami. Za to nowością dla mnie były gołąbki (takie latające) faszerowane pszenicą. Majka się nimi zażerała, a moje kubki smakowe mówiły mi, że to zwyczajny kurczak tylko trochę mniejszy.
Za to egipska armia jest na dziewiątym miejscu, co przy potęgach światowych też jest nie lada wyczynem. Oglądając świat z okien autokaru, miałem wrażenie jakbym był korespondentem wojennym. Wszędzie pełno wojska, kontrole na drogach. Na lotnisku wszyscy zostali dokładnie obmacani i trzeba było zdjąć buty. Nie było jak czasami na innych lotniskach, że coś zapikało na bramce, a ochroniarz powiedział: „dobrze już idź”. Dla bezpieczeństwa turystów autokary były zbierane po kilka, kilkanaście w konwój i tak eskortowane przez wojsko lub policję między większymi miastami. Za każdym razem w naszym autokarze był obecny ochroniarz. Nie jestem tylko pewny, czy chronił nas przed kimś z zewnątrz, czy może swój kraj przed nami. Chyba jednak był dla naszego bezpieczeństwa, bo gdy wychodziliśmy zwiedzać, to wciąż łaził za nami z długą bronią pod marynarką. Problem miał tylko wtedy, gdy Abdul ogłaszał czas wolny i wszyscy rozchodzili się na cztery strony świata. Nie wiedząc kogo w tym momencie ma pilnować, robił sobie selfie na tle ruin.

Mój ochroniarz

Gdybym miał podać chociaż jeden ważny dział gospodarki poza turystyką i budownictwem, to miałbym ogromny problem. Abdul o niczym nie wspominał. Raz tylko coś przebąknął o przemyśle motoryzacyjnym, ale to chyba nie było nic „naj”, bo w kraju przeważają głównie toyoty i volkswageny, niektóre nawet z pięćdziesięcioletnią historią. Tutejsi nazywają je ramzesami, a służą do przewożenia miejscowej ludności. Transport miejski chociaż jest tani, nie jest zbyt popularny. Egipcjanie rzadko kupują nowe auto, gdyż na każde jest nakładany 150% podatek od wartości samochodu. Do tego wszystko co tam jeździ jest tak poobijane, że strach wyjechać czymś nowym. Tylko autokary jeżdżą nieuszkodzone. Być może mają przewagę na drodze na zasadzie prawa znanego z innych krajów afrykańskich, że większy zawsze ma pierwszeństwo.

Całe dotychczasowe życie Egiptu skupia się wokół Doliny Nilu. Wykorzystany jest już prawie każdy skrawek ziemi nadającej się do zabudowy i pod uprawy. Powstał więc projekt zazielenienia pustyni i stworzenia wielkich oaz sztucznie nawadnianych. Czy ambicje nie przerosną architekta?

Zobaczymy. Kibicuję temu narodowi. Na razie z wycieczki mam kilka pamiątek, wiele zdjęć i chęć śledzenia dalszych losów ojczyzny faraonów. W wolnym czasie spróbuję skonfrontować opowieści Abdula z informacjami dostępnymi w naszym kraju.

A póki co, dorzucę jeszcze kilka zdjęć.

O nowych bliźniakach będzie wkrótce, bo prawie mam napisane. Chciałem opublikować tekst przed wyjazdem, ale nie wyszło. Teraz dodam tylko parę zdań o tym, co się zmieniło po naszym powrocie i mam gotowy wpis.


Luksor nocą


Abu Simbel


Ni kot, ni wydra, ale robi wrażenie









































































Piramidy w Gizie

Piramida schodkowa faraona Dżesera

Stróż świątynny

Fatamorgana

Jedna z wielu

Dwie z wielu


8 komentarzy:

  1. Doczekalim się!! I w jak doskonałym stylu powróciłes !

    OdpowiedzUsuń
  2. A co z biźniakiami?możesz napisać?

    OdpowiedzUsuń
  3. O jak przyjemnie się czytało. Jestem bardzo ciekawa, co u dzieci.
    Beza

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja byłam w kurorcie Sharm El Sheikh i długo wracałam wspomnieniami do tego miejsca. Na http://sharmelsheikh.pl/ można dowiedzieć wielu rzeczy na temat kurortu, plaż czy noclegów. Kultura Egiptu mnie zachwyciła. Mam dużo pamiątek.

    OdpowiedzUsuń