sobota, 28 kwietnia 2018

--- Kiedyś pójdę siedzieć.

Dzisiejsze komentarze pod ostatnim postem, zmotywowały mnie do napisania kolejnego tekstu (chociaż siedzę nad wypełnianiem PIT-ów... no ale mam przecież całe dwa dni).
W skrócie opiszę jeszcze raz nasz mechanizm rozstawania się z dziećmi odchodzącymi do adopcji, ponieważ się do niego za chwilę odniosę.
Najpierw rodzice adopcyjni przychodzą w charakterze naszych znajomych. Tak zwyczajnie na kawę. Zauważyłem, że nieco stresujące dla dzieci jest pierwsze spotkanie, na którym jest również osoba z Ośrodka Adopcyjnego i wszystko być może ma zbyt oficjalną formę. Trudno jednak to zmienić, ponieważ dzieci wyczuwają, że nie jest to zwykłe spotkanie. Wydaje mi się, że najbardziej wyluzowany jest psycholog z ośrodka. Największe emocje są po stronie rodziców adopcyjnych, natomiast dzieci czują pewną niezwykłość tego spotkania, obserwując nas. Kolejne odwiedziny są już dużo łatwiejsze. Wszyscy zaczynają się poznawać (również my z nowymi rodzicami dziecka). Po kilku dniach takich spotkań, dzieci otrzymują jasny przekaz – lubimy się, akceptujemy się.
Kolejne przyjazdy rodziców adopcyjnych, to coraz większa ingerencja w codzienne rytuały dziecka, w to co dotychczas było zarezerwowane tylko dla nas. Rodzice adopcyjni wychodzą ze swoim dzieckiem na spacer, w pewnym momencie wyjeżdżają z nim na kilka godzin na plac zabaw, albo organizują inne przyjemności. Końcowym etapem są wspólnie spędzane dni i weekendy. Po mniej więcej miesięcznym okresie takiego nawiązywania więzi z nowymi rodzicami (a jednocześnie rozluźniania z nami) sąd wydaje postanowienie o powierzeniu pieczy (co jeszcze wcale nie jest formalnym przysposobieniem).
Od niedawna proponujemy rodzicom adopcyjnym jeszcze kilka spotkań w nowym domu dziecka. Chcemy poznać jego nowy pokój, nowe zabawki, a nawet nowych znajomych (bo ono tego chce).
W opinii psychologów, jest to najlepszy sposób na rozstanie, niezależnie od tego, czy nazwiemy to przekazaniem więzi, czy nawiązaniem nowych (zrywając dotychczasowe).
Niektórzy uważają, że psychologowie dzielą włos na czworo, inni że dotychczasowi rodzice zastępczy nie mogą pogodzić się z rozstaniem. Rodzice adopcyjni chcieliby, aby dziecko zamieszkało z nimi jak najszybciej. Czasami jest to słuszna droga, a czasami tylko wydaje się być słuszną.
W komentarzach, o których na początku wspomniałem, pojawiła się propozycja utworzenia pewnego rodzaju planu pracy na przyszłość. W tej chwili też coś takiego ma miejsce, tyle tylko, że są to ustalenia pomiędzy nami, a rodzicami adopcyjnymi. Do tej pory nigdy w ten sposób nie myślałem, ale zastanawiam się na ile narzucamy tym rodzicom swoją wolę? Gdy mówimy, że proponujemy wyżej przedstawiony schemat, a oni się z tym zgadzają, to czy myślą tak samo? Na ile potrafią wyrazić swój pogląd? A może bardziej, na ile potrafią o tym porozmawiać, przedstawić swoje argumenty i przyjąć nasze?
Aby taki plan stworzyć, faktycznie (tak jak to zostało przedstawione) potrzebny byłby zespół wielu osób, które dotychczas miały do czynienia z dzieckiem adopcyjnym, przy tym ja położyłbym główny nacisk na wysłuchanie opinii rodziców adopcyjnych. Nie znaczy to, że zaspokojenie ich potrzeb byłoby priorytetem. Należałoby wypracować wspólną drogę, która mogłaby (a nawet powinna) być modyfikowana. Nie chodziłoby też o to, aby dotychczasowi rodzice zastępczy musieli być obecni fizycznie w kolejnych latach życia dziecka, aby w jakikolwiek sposób ingerowali w to życie.
Wszystko zamykałoby się mniej więcej w trzech miesiącach (czasami dłużej, czasami krócej), czyli w czasie, w którym aktualnie dochodzi do rozprawy o przysposobienie (wcześniej jest najczęściej powierzenie pieczy nad dzieckiem). A później? Wszystko potoczyłoby się swoim życiem. Niedawno byliśmy w odwiedzinach u Hawranka. Rodzice przemycają (niby niechcący) pewne informacje o adopcji. Kupili nawet książeczki o tej tematyce, ale chłopiec nie jest zainteresowany. Jednak gdy wychodziliśmy, zadał pytanie: "Jak miał na imię ten pies, z którym kiedyś mieszkałem?" Jutro odwiedzi nas Iskierka (jest w wieku Hawranka). Ta to dopiero drąży temat. A ja doskonale wiem, do jakich zabawek dopadnie i będzie skłonna toczyć boje z Marudą (zjeżdżalnia i tor dla piłeczek). Na trampolinę nie wejdzie, chyba że najpierw pierwszy wejdzie tata. Trzy dni temu przyjechał Gacek z rodzicami. To też już zupełnie inne dziecko. W każdym z tych przypadków, w najlepszym razie mogę liczyć na "przybicie piątki". Jestem tylko osobą ze zdjęć, które być może czasami dzieci oglądają. Nie jestem już żadną konkurencją dla rodziców, ale w świadomości dziecka cały czas istnieję. Wielu z tych rodziców często zadaje pytanie, dlaczego na zdjęciach, które robiliśmy w trakcie pobytu u nas, my tak rzadko się pojawiamy. No właśnie... nasza świadomość też rośnie.
Wydaje mi się, że dla rodziców adopcyjnych, najtrudniejszy jest sam początek. Chociaż, jak napisała ostatnio jedna z komentujących mam adopcyjnych, ten okres wydaje się być po latach tylko chwilą, ale jak wiele dobrego może uczynić dziecku.  

Czy tworzenie takich zespołów jest możliwe? Osobiście uważam, że jest wręcz nieuniknione i wszystko ku temu zmierza. Przecież od niedawna ma to miejsce na etapie przebywania dziecka w pieczy zastępczej, o czym niedawno pisałem. Boję się tylko tego, że rodzice adopcyjni będą się czuli podobnie jak w tej chwili rodzice biologiczni. Będzie im się wydawało, że wszyscy są przeciw nim. Będą starali się zachowywać tak, jak będzie im się wydawało, że powinni się zachowywać - tak, jak oczekuje tego zespół.
Coraz bardziej obawiam się kolejnych rodziców adopcyjnych, którzy będą do nas przychodzić. A w zasadzie nie ich, tylko siebie. Dotychczas tekst był na przykład taki: "to co, jutro spacer, a pojutrze kąpiel i położenie małego spać?". Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że trauma związana z niemożnością posiadania własnego dziecka może być tak wielka, że niektórzy z tych rodziców w takiej sytuacji najchętniej daliby mi po pysku za samo decydowanie o tym, co mają teraz robić.
I dlatego uważam, że utworzenie takiego zespołu w procesie przysposobienia byłoby ogromnie ważne i świadomym rodzicom adopcyjnym dawałoby poczucie pewności, że nie trafią na niekompetentnych rodziców zastępczych.

Ale nie tylko to powinno być przedmiotem zmiany. Problem polega też na tym, że jako rodzic zastępczy, jestem zobowiązany do pełnienia osobistej opieki nad dzieckiem przez całą dobę.
I chociaż powyższej metodzie rozstania się z dzieckiem przyklaskują wszyscy (psychologowie, PCPR, sędziowie rodzinni), to będąc w zgodzie z obowiązującym prawem, wystarczyłoby oddać dziecko rodzicom adopcyjnym jak przysłowiową paczkę, bo jak niby ma ono nawiązać więź, będąc cały czas w obecności dotychczasowego opiekuna?
Jako rodzic zastępczy nie powinienem pozwolić nikomu na spacer bez mojej obecności. Nie powinienem pozwolić babci, cioci, opiekunce do dziecka, na zajmowanie się nim w przypadku, gdy nie ma mnie w pobliżu. Nie powinienem pozwolić dziecku na spędzenie nocy u koleżanki, a nawet pójście do niej na urodziny. W zasadzie powinienem być cały czas przy dziecku.

Nasz sędzia rodzinny podchodzi do sprawy w ten sposób, że należy traktować dziecko zastępcze tak jak swoje. Gdy nasze dzieci odbierała kiedyś z przedszkola sąsiadka, albo gdy szły one pobawić się z jej dziećmi, to nawet nie przyszło mi na myśl, że może to być niewłaściwe. Okazuje się, że w przypadku rodziców zastępczych – może.
Jeszcze do niedawna wychodziłem z założenia, że nawet w przypadku, gdyby podczas pobytu u przyszłych rodziców adopcyjnych doszło do jakiegoś wypadku, to nawet jeżeli to ja jestem w danym momencie odpowiedzialny i nie powinienem wyrazić zgody na taką wizytę, to sąd podejdzie do sprawy „po ludzku”.
Trochę drążymy ten temat w ostatnim czasie i okazuje się, że rodzice zastępczy wolą dmuchać na zimne. Jeżeli w procesie zaznajamiania dziecka nie można go zostawić sam na sam z przyszłymi rodzicami adopcyjnymi... to nie można. A prawo okazuje się być ślepe na pewne specyficzne przypadki. Podobno dzieci przebywające w domu dziecka, mogą być przewożone tylko samochodem będącym na wyposażeniu tej placówki. Niedawno miał miejsce przypadek, że pracownik domu dziecka chciał zawieźć jednego chłopca do szpitala. Samochodu służbowego akurat nie było, a oczekiwanie na karetkę pogotowia wydawało się być stratą czasu. Niestety w trakcie transportu prywatnym samochodem, miał miejsce wypadek i chłopiec doznał uszczerbku na zdrowiu. Jego rodzice biologiczni wytoczyli sprawę z powództwa cywilnego i ją wygrali. Wprawdzie rodzice zastępczy nie dostają samochodów służbowych (więc muszą posługiwać się prywatnymi), to jednak ten przypadek uzmysłowił mi, jak niewiele trzeba, aby działając w dobrej wierze, pozbyć się dorobku całego życia.
Nawet nie da się ubezpieczyć od odpowiedzialności cywilnej. Owszem można... od przypadku gdy dziecko zastępcze uszkodzi sąsiadowi samochód jadąc na rowerze. Jednak żadna polisa nie uwzględni przekroczenia prawa, a takim jest pozwolenie na spędzenie przez dziecko weekendu z przyszłą rodziną adopcyjną, albo pójście na plac zabaw z opiekunką, która nie jest oficjalną rodziną pomocową, albo choćby zarejestrowaną wolontariuszką.

Prawie codziennie przekraczamy prawo i chociaż wszyscy o tym wiedzą, to my będziemy odpowiedzialni w sytuacji, gdyby wydarzyło się jakieś nieszczęście. Nie mam z tym problemu. Czuję się jak Agent 007.
Zdaję sobie sprawę z tego, że niemal w każdej chwili mogę obniżyć loty o kilka pięter. Z wzorowego ojca zastępczego, mogę stać się kryminalistą. Mogę spaść na samo dno i wylądować w więzieniu. Ale co tam... wreszcie się wyśpię, nadrobię zaległości w czytaniu książek, a Państwo mnie nakarmi i zapewni rekreację ruchową.

Niedawno toczyła się ciekawa dyskusja (tutaj) na temat interwencjonizmu Państwa w życie rodziny. Nie wziąłem w niej udziału z prostej przyczyny – nie mam w tej kwestii wyrobionego zdania (trafiają do mnie argumenty każdej ze stron)
W ostatnią sobotę stwierdziliśmy z Majką, że trzeba obciąć dzieciom włosy, bo trochę zarosły. Ponieważ mama Kapsla zawsze uważa, że chłopiec ma zbyt długie włosy, postanowiliśmy obciąć go „na jeżyka”, tak jak był cięty będąc pod jej opieką. Przeprowadzenie tej operacji wziąłem na siebie, ponieważ mam odpowiedni sprzęt (golarkę z rozmaitymi akcesoriami, kontrolą prędkości i długości włosa). Niestety kolejne próby doprowadzenia do doskonałości spowodowały, że chłopak wygląda tak jak ja – przysłowiowy dwudniowy zarost. Tyle tylko, że on ma go na głowie.
Kapsel cały czas się przewraca, albo na coś wpada. Ma więc mnóstwo guzów i siniaków. Wczoraj spadając z roweru, przejechał pięknie klatką piersiową po bruku, zdzierając sobie skórę. Gdyby to było moje dziecko, to zwyczajnie bym je przytulił i pocieszył. W przypadku Kapsla zrobiłem dokładnie tak samo. Jednak dodatkowo gdzieś tam w duszy się cieszyłem, że wreszcie jest to otarcie, a nie siniak.
Kilka tygodni temu miała miejsce nietypowa sytuacja, gdy odbierałem Kapsla z przedszkola. Chłopak ni stąd, ni zowąd zadał mi pytanie: „wujek piłeś piwo?” Zaskoczyło mnie to nie dlatego, że jestem abstynentem (bo nie jestem), ale bardziej dlatego, że Kapsel nigdy nie używał tego terminu. Do tego z piwem widział mnie kilka razy w życiu, przy okazji jakiegoś grilla albo spotkania towarzyskiego. Wszystko działo się przy obecności pani przedszkolanki. Czy powinna zadzwonić w tym momencie na policję, aby ta sprawdziła mnie alkomatem?
Innego dnia Majka odebrała telefon z przedszkola, że Kapsel od kilkunastu minut bez przerwy chodzi w kółko mówiąc: „kur...mać”. Majka natychmiast mnie przesłuchała, czy przypadkiem nie jest to moja „zasługa”, zwłaszcza że poprzedniego dnia chłopak zrobił „ostrą jazdę” a jej przy tym nie było. I tutaj znowu nie chciałbym się upierać, że takie słowa są mi zupełnie obce, ale przy dzieciach jestem w stanie nad sobą panować. Wprawdzie Kapsel po dłuższej rozmowie stwierdził, że usłyszał to słowo rano od swojego kolegi, jednak wszystko przypominało wymuszenie zeznań, więc na dobrą sprawę nic nie wiadomo. Pewne jest tylko to, że ja usłyszawszy tekst: „w naszym przedszkolu nie tolerujemy takich zachowań”, po skończeniu rozmowy zakląłem siarczyście, bo przecież w podtekście było, że my takie zachowania tolerujemy. Zastanawiam się, czy o całym zdarzeniu nie wystarczyło wspomnieć przy odbieraniu Kapsla z przedszkola? Bo niby co miałem zrobić w danym momencie? Przyjechać po niego, albo przeprowadzić przez telefon rozmowę dyscyplinującą? Z Kapslem? Na szczęście był to tylko incydent, który już więcej się nie powtórzył.
Kolejna sytuacja – chłopcy pokazywali sobie „siusiaki”. Znowu telefon z przedszkola, niemal przesłuchanie. Czasami zadaję sobie pytanie, kto jest nienormalny?

Nie chciałem nigdy poruszać tematu seksualności dzieci. Choćby dlatego, że może kiedyś, któreś z nich wejdzie na tego bloga i uzna, że uważałem go za małego zboczeńca. Zmieniłem jednak zdanie, ponieważ pewne zachowania są zupełnie normalne, a nawet nie jest normalne, gdy się nie pojawią. O ile mogą one budzić zgorszenie w pewnych kręgach, to tak naprawdę nie ma się czego wstydzić. Może niech każdy poszuka w swoich wspomnieniach? W zrozumieniu problemu, w dużej mierze pomógł mi cykl wykładów, w których bierze udział Majka, a prowadzonych przez seksuologa dziecięcego. Nigdy nie widziałem na oczy osoby prowadzącej te zajęcia, ale godzinne spotkanie, Majka referuje mi przez przynajmniej półtorej godziny, dodając swoje uwagi i innych osób biorących udział w wykładzie.

Zacznę od czteroletniej Sasetki. Ostatnio, raz na jakiś czas, lubi się rozbierać (do naga) przed obcymi chłopcami, mówiąc „zobacz, ja nie mam majtek”. Z „braku laku” tym obcym czasami jest Kapsel... ale nigdy jej brat Maruda. Z Kapslem bardzo lubi się bawić „w doktora”. Słyszałem więc tekst Majki skierowany do dziewczynki: „Sasetka, pupa nie służy do zabawy”. Nigdy też obiektem zainteresowania nie jestem ja, chociaż psycholog specjalizujący się w seksualności dzieci uważa, że w opinii Sasetki, jest ona zwyciężczynią w konkurowaniu z Majką o moje względy. Do czasu, gdy w naszym domu nie zamieszkała Plotka, Majka spała razem ze mną i każda próba przyjścia Sasetki do naszego łóżka przed świtem kończyła się niepowodzeniem (dziewczynka zostawała odprowadzana do swojego łóżeczka). Teraz jest w zasadzie tak samo (o ile uda mi się zauważyć moment przyjścia Sasetki do mnie) , ale nie ma już cioci. Być może dziewczynka uważa, że jej się pozbyła? Nie miałem pojęcia, że okres między trzecim a szóstym rokiem życia jest aż tak bardzo przesycony seksualnością. Kapsel mimo swojego wieku, też kwalifikuje się do tej kategorii. Jego radość w trakcie mycia swojego przyrodzenia jest tak duża, że na tą chwilę sobie podarowałem przypominanie mu o umyciu najważniejszych części ciała. Do tego dochodzi trzyletni Maruda, który... można powiedzieć, że masturbuje się mimo posiadania pieluchy. Albo może łagodniej - wykonuje ruchy frykcyjne i czerpie z tego przyjemność. Zasięgaliśmy porady psychologów, którzy nie widzą w tym niczego niezwykłego. Należy próbować w takich momentach odwrócić uwagę dziecka, zająć go czymś innym. I faktycznie to się sprawdza. Jednak gdy czasami o piątej nad ranem Maruda przychodzi do mojego łózka, wchodzi mi na plecy i rozpoczyna swoją zabawę, to zwyczajnie nie mam siły i ochoty, aby zabawiać go czymś innym. Tym bardziej, że psychologowie mówią, że w momencie gdy dziecko ma już maślane oczy i przyspieszony oddech, to należy go zostawić samemu sobie. Gdy się budzę, to często tak już właśnie jest. Zastanawiam się jednak, kto kogo w takim przypadku molestuje? Marudy nikt za to nie skaże, ale może to ja powinienem się obawiać jakichś konsekwencji prawnych?
Gdzie leży granica? Choćby pytanie, od jakiego wieku dziecko powinno kąpać się samo?
W przypadku własnych dzieci, sprawa jest dużo bardziej prosta. Można dać dzieciom większą swobodę. Nawet jeżeli się nie domyją, to trudno. Nawet gdybym w takim przypadku spotkał się z jakimiś uwagami ze strony nauczycielek w przedszkolu, to nawet nie próbowałbym się specjalnie tłumaczyć.
Uwagi kierowane w stronę rodzica zastępczego mają nieco większą wagę. Chociaż może to ja przesadzam?
Skończę jednak myśl związaną z seksualnością dzieci. Majka zapewne nie rozwinie tematu, ale w przedszkolu też sobie „pokazywała” z Krzysiem. Ja specjalnie dla Marudy, Sasetki i Kapsla (gdyby tutaj weszli za kilka lat i poczuli się urażeni), przedstawię moją historię z wczesnego dzieciństwa.
Miałem jakieś pięć lat, gdy spędzałem z rodzicami wakacje u babci na wsi. Do sąsiadów przyjechały dwie dziewczynki. Były nieco starsze, ale niewiele (może z rok). Polubiliśmy się i fajnie razem bawiliśmy. Po kilku dniach zaproponowały mi właśnie, że sobie pokażemy to co mamy najcenniejsze. One pierwsze się rozebrały i dla mnie był to pierwszy kontakt z nagością. Po kilku minutach przyszła kolej na mnie. Opuściłem spodenki, jednak po mniej więcej 5 sekundach, gdy zobaczyłem ich wielkie oczy... wziąłem nogi za pas. Niestety „dałem dupy” na całej linii. Nie dość, że nie wywiązałem się z umowy, to jeszcze pobiegłem do mamy i o wszystkim jej opowiedziałem. Ta podzieliła się tą informacją z babcią dziewczynek. Na domiar złego, inna z sąsiadek wszystko obserwowała przez płot, więc cała wieś już wiedziała, że Kasia i Basia mi pokazywały. Mój pięciosekundowy występ nie został zauważony. To one były na językach, jako te rozwiązłe (a przecież miały tylko sześć lat). Nikt nie zwrócił uwagi na to, że gdybyśmy uważali całą sytuację za coś złego, to poszlibyśmy do lasu albo w pole pszenicy. Było to prawie pięćdziesiąt lat temu, ale mam wrażenie, że postrzeganie takich zachowań niewiele się zmieniło. Nie chodzi mi o propagowanie nagości, ale nie robienie z takich sytuacji wielkiej sensacji.

Ostatnio pisałem, że obawiam się, że tata Sasetki i Marudy złoży wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich na etapie, gdy rozpocznie się już procedura adopcyjna. Kilka dni temu dostaliśmy pismo z sądu, które nas powaliło. Brat babci dzieci złożył wniosek o ustanowienie go rodziną zastępczą i została określona data rozprawy. Temat nie jest nowy, jednak już wiele miesięcy temu wszystko poszło w zapomnienie. Rodzina nie dostała wówczas kwalifikacji do bycia rodzicami zastępczymi. Teraz cała procedura adopcyjna została wstrzymana do czasu tej rozprawy. Nie znam tych ludzi (spotkaliśmy się tylko kiedyś na schodach w sądzie). Być może są sympatyczni. Ale są w moim wieku i z jakiegoś powodu nie otrzymali kwalifikacji. A może teraz otrzymali?
Nie wiem... może jesteśmy nieobiektywni. A może złośliwi? Dzieci mają szansę zamieszkać z kochającą je rodziną adopcyjną. Wiem... nie mogę stwierdzić, że brat babci dzieci, nie będzie kochał Sasetki i Marudy. Coś jednak o tej rodzinie wiemy i coś mi w niej „nie gra”. Gdy widzę roześmiane oczy Marudy, to... nie chciałbym, aby tam odszedł. Znam też Majkę. Wiem, że na rozprawie będzie potrafiła spojrzeć tym osobom prosto w oczy i powiedzieć, że jej zdaniem nie jest to dobry pomysł. Bardzo ją za to cenię, bo mnie stać tylko na napisanie krótkiej notki.

Z Kapslem też mamy problemy. Nie wchodząc w szczegóły, PCPR dość sceptycznie podchodzi do kwestii umieszczenia go w Domu Pomocy Społecznej (tylko nasza koordynatorka nas rozumie i wspiera). Każdemu wydaje się, że tam przebywają tylko „roślinki”. Rodziców zastępczych, którzy chcieliby się nim zaopiekować – nie ma. Istniałaby pewna szansa na specjalistyczną rodzinę zastępczą. Tyle tylko, że Kapsel musiałby mieć orzeczenie o niepełnosprawności. Warunkiem koniecznym (chociaż niekoniecznie wystarczającym) jest stwierdzenie upośledzenia w stopniu umiarkowanym (a Kapsel ma tylko lekkie). Chłopcu takie orzeczenie dawałoby wiele możliwości. Jeżeli sąd zdecydowałby o powrocie do mamy biologicznej, to gmina w której mieszka byłaby zobowiązana do zawożenia go do szkoły specjalnej. W przeciwnym wypadku mama musiałaby go dowozić sama. Nie zrobi tego. Ona nie potrafi ogarnąć samej siebie.
Specjalistyczna rodzina zastępcza byłaby rozwiązaniem optymalnym. Walczymy więc o stwierdzenie upośledzenia umiarkowanego. Chłopiec jest na pograniczu. W ostatnich testach uzyskał 59 punktów. Od 55 jest upośledzenie umiarkowane. Jest więc za dobry o 4 punkty. Pani psycholog z poradni stwierdziła nawet, że ma inne testy, w których Kapsel zdecydowanie wypadłby gorzej i „zasłużyłby” na upośledzenie umiarkowane. Ma jednak dylemat moralny, bo przecież dzieci zawsze się podciąga, aby dać im szansę. Uważa, że Majka wzbudza w niej poczucie winy. Ale Maja nie odpuszcza, chociaż kosztem jest strata dobrego imienia naszej rodziny i być może w przyszłości nie będziemy mogli już liczyć na jakiekolwiek preferencje. Jeżeli będzie wyrok za nękanie, to ja go odsiedzę... trochę odpocznę. Żartuję oczywiście, ale możliwość umieszczenia Kapsla w domu dziecka, mnie przeraża. I nie ma tutaj znaczenia fakt, że mam już dosyć jego obecności w naszej rodzinie, że źle wpływa na inne nasze dzieci. Niedawno byłem z Kapslem na placu zabaw. Został zaproszony do gry w piłkę. Robił z siebie idiotę. Chłopcy w jego wieku mieli niezły ubaw.
Jeżeli trafi do domu dziecka, to będzie masakra. Kapsel zrobi wszystko, aby być w centrum uwagi. Jak każą ukraść, to ukradnie. Czy zabije? Mam nadzieję, że nie.
Chyba już o tym pisałem, ale bardzo się boję, że prędzej czy później popadnie w konflikt z prawem. Ja, jak pójdę siedzieć za bycie ojcem zastępczym, to chociaż świadomie.
Niektóre osoby, które znają naszą rodzinę, często mówią mi: „kochasz tego chłopca”. Nie, nie kocham go, ale zależy mi na nim. Dlatego nie chcę biernie czekać, aż przyjdzie czas na umieszczenie go w domu dziecka. Dopiero wówczas, to ja będę miał poczucie winy.

3 komentarze:

  1. Pikuś, a ta rodzina, co chce być zastępcza rodzina dla Matury i Smerfetki, to Ci sami ludzie, którzy niegdyś remont robili? Nie chodzi mi o remont, tylko zastanawiam się, czy to to samo małżeństwo.
    NIE MA "Dzieci Roslinek". Nikt taki nie istnieje. Daleko każdemu człowiekowi do marchewki czy kapusty. Wiem, że to pewnie kwestia nazewnictwa. Jednak to jest bardzo krzywdzące nazywanie dzieci głęboko niesprawnych umysłowo i fizycznie roślinami.
    Poza tym w DPS ach ( u Was tam tez), większość grup tworzą dzieci chodzące jednak.
    Ciekawe, czy do innych rodziców dzieci z grupy Kapsla,tez tak dzwonią z przedszkola? Myślę, że może tak.
    Pikuś, problem to jest taki, że jak Kapsel będzie miał umiarkowany stopień. ..to będzie objęty innym programem nauczania niż dziecko z lekkim stopniem, ale czasem da się coś z tym zrobić. Najczęściej klasy są dla dzieci ze stopniem lekko...i że stopniem umiarkowanym i znacznym jako drugi typ.
    Orzeczenie o niepełnosprawności przy lekkim stopniu nie chcą wydać, czy jak? Przecież do 16 r.z jest to tylko orzeczenie, bez określenia stopnia..wiec w czym rzecz? Z lekkim nie może trafić do rodziny specjalistycznej? Dziwne...ale pewnie się mylę.
    A jak Plotka?
    Pozdrawiam, Nikola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odpowiem może w takiej kolejności, w jakiej zadałaś pytania.

      Rodzina, która chce zostać zastępczą dla Sasetki i Marudy, to faktycznie ta od remontu, ale nie chciałbym tutaj na blogu bardziej na ich temat się rozwodzić.

      My wiemy jakie dzieci przebywają w DPS-ach i dlatego nie uważamy, że jest to dla Kapsla złe rozwiązanie. Niestety inni myślą zupełnie inaczej. Wydaje im się, że stosunkowo duża dojrzałość w sferze społecznej spowoduje, że chłopiec poradzi sobie w Domu Dziecka (jeżeli taka konieczność wystąpi). Ci, którzy znają go nie tylko z opisów, albo półgodzinnej rozmowy, wiedzą że sobie nie poradzi.

      W szkole specjalnej, do której chłopiec będzie uczęszczał, dzieci są przydzielane do poszczególnych klas według tego, jakie mają problemy. Papierowy stopień upośledzenia nie ma znaczenia.
      Nam w tej chwili chodzi głównie o ten „papier”, ponieważ daje on mu szansę na rodzinę specjalistyczną. Orzeczenie o niepełnosprawności jest tutaj konieczne i nie wydaje mi się, aby był to wymysł naszego PCPR-u... ale spróbujemy temat jeszcze podrążyć.

      Ostatnio próbowaliśmy uzyskać takie orzeczenie, ale przepisy się jakiś czas temu zmieniły i upośledzenie w stopniu lekkim nie wystarcza, musi być przynajmniej umiarkowane. Tak samo jak choćby zdiagnozowany FAS (co już w ogóle wydaje się bezsensowne). Kapsel musiałby mieć coś jeszcze – choćby astmę (taki przypadek znamy). Ale chłopak nie ma żadnych zdrowotnych dolegliwości. Fizycznie też jest w pełni sprawny. Znając przypadek z astmą, Majka zapytała: „a może na zeza?”. Niestety też nie.

      Ploteczka jest fantastyczna. Czekamy do rozprawy (już niedługo), ale mama cały czas twierdzi, że będzie się odwoływać od wyroku, co może spowodować, że Plotka zostanie drugą Smerfetką. Przy okazji któregoś szkolenia, prowadzonego przez osobę pracującą kiedyś w Domu Dziecka, Majka się dowiedziała, że jest to przypadek, który nie powinien mieć miejsca. Osoba z upośledzeniem w stopniu umiarkowanym, nie powinna tak zwyczajnie opuścić placówki. OPS powinien wystąpić do sądu z wnioskiem o ubezwłasnowolnienie, a dziewczyna trafić do DPS-u.
      Brzmi to strasznie, ale przynajmniej nie zaszłaby w ciążę. Za chwilę może być w drugiej, potem trzeciej...


      Usuń
  2. Pikuś, dziękuje za wieści
    Ja tylko pytałam o tę rodzinę, bo myślałam, że to jeszcze jakaś inna. ..
    Potrzeba orzeczenią to nie wymysł Pcpru.Tak jest wszedzue, by trafić do rodziny specjalistycznej. Na 10000 procent.

    Szkoda tylko, że się przepisy zmieniły i musi być ten stopień umiarkowany, by yo orzeczenie bylo...bo to głupota jakąś, bo dziecko i tak dostaje do 16 roku życia ogólne orzeczenie o stopniu niepełnosprawności bez orzeczenia, w jakim stopniu jest niepełnosprawne. I jeszcze jakiś czas temu lekki stopień upośledzenia stwierdzonych w PPP wystarczył, by orzeczenie o niepełnosprawności dostać. Super, że tę klasy mają ram rąk podzielone, bo często jest to klasa dla dzieci z up.lekkim i klasa dla dzieci z umierkiwanhm i znacznym razem. Świetnie, bo nie będzie ciągnął w dół a w górę. ..
    Super, że z Plotka się Wam rozwija dobrze.
    Pozdrowienia dla Was i dla dzieciaków, Nikola

    OdpowiedzUsuń