środa, 12 lipca 2017

--- Historia jednego komentarza.

Wprawdzie pod moimi postami nie ma zbyt wielu komentarzy, to jednak bardzo się cieszę, że często pojawiają się „perełki”. Są to wpisy najczęściej bardzo merytoryczne i rozbudowane, które z pewnością zabrały ich autorom sporo czasu. A jednak zechcieli się podzielić swoimi spostrzeżeniami.

Ostatni komentarz, który za chwilę przytoczę, spowodował swego rodzaju „burzę mózgów”. Zwłaszcza Majki i moją, ale nie tylko.
Żeby nie „gadać po próżnicy”, zacznę może od tego tekstu:

powiem uczciwie, że kontynuacja spotkań z RZ w sytuacji, w której dziecko przebywało w niej na tyle długo (lub z taką jakością kontaktu), że wykształciła się silna więź, jest dla mnie oczywistą sprawą. Trudno mi nawet przyjąć, że to mogłoby być przedmiotem większych rozkmin, bo jest tak naturalne i z ludzkiego punktu widzenia, i też z punktu widzenia literatury. Problemem czy raczej niewiadomą to mogą być tu rodzice adopcyjni, ale to jest jeszcze inna sprawa i moim zdaniem to kolejny słaby punkt systemu. Z jednej strony rozumiem ich narracje, że 'wreszcie weźmiemy nasze dziecko do prawdziwego domu" itd., ale z drugiej strony ktoś (konkretnie: pracownicy OA, którzy mają przygotowanie pedagogiczne i psychologiczne) powinien temu zdecydowanie dawać odpór i pokazywac, jakie mogą być koszty szybkiego przejścia.
Ucinanie nożem jedynej stabilnej i bezpiecznej relacji emocjonalnej, jaką dzieci zdązyły zbudować, jest zwyczajnym okrucieństwem, nawet jesli jest podejmowane w dobrej wierze. I nie zdziwiłabym się, gdyby jej konsekwencją było wyhodowanie porządnego RADu, a lepszym scenariuszu - poważnych problemów adaptacyjnych, które oczywiście nie wylezą po dwóch miesiącach, tylko będą się ciągnąć latami, przy czym z dużym prawdopodobieństwem nikt tu nie doda dwóch do dwóch, tylko będzie szukać przyczyn gdzie indziej. I błędnie. Dzieci nie są przedmiotami, które się przenosi z dobrego do lepszego, tylko po prostu są porzucane kolejny raz, sorry. I żaden nowy pokój, nowa mama i morze miłości nie zmienią tego, co czuje mały człowiek - dezorientacja, odrzucenie, przerwanie.
Analogicznie nie mam wątpliwości, że szybka rewizyta jest w interesie i dziecka, i jego nowej rodziny. To jest moment, w którym dorośli muszą (ok, powinni, bo niestety nikt nic nie musi) zrobić sobie porządne ćwiczenie z wejścia w perspektywę dziecka i poczucia jego emocji, a te są trudne i stoją w poprzek własnych wizji, jak to w momencie wejścia do nowego domu świat zaczyna się układać, buduje się miłość i zamykamy się na zewnętrzny świat, aby nam nie przeszkadzał. No niestety to tak nie działa, nawet jeśli powiedzenie tego głośno może być ciosem w miłość własną rodziców.
A skoro już piszę bez owijania w bawełnę to pociągnę ten trend i napiszę, że szokują mnie bocianowe opowieści z nutą licytacji na to, kto szybciej miał swoje dzieci w domu. "Nasz synek już po tygodniu był z nami - chwali się mama - i choć był mocno związany z RZ to wszystko jest ok". Serio? Z czyjej perspektywy jest ok? Rodzica czy dziecka? I jaka jest czasowa głębia tej perspektywy- pół roku?
Więzi nie da się przenieść, więzi można zbudować z nową osobą. Warunkiem powodzenia jest czas i niezrywanie więzi poprzednich, a raczej stopniowe ich rozluźnianie. Bardzo rozciągnięte w czasie, ze wsparciem albumu ze zdjęciami, z podtrzymywaniem wspomnień. Z szanowaniem historii dziecka. Kiedyś wierzyłam w przeniesienie, dziś nie - i nie z powodu doświadczeń własnych, a cudzych. Mozna sobie zbudować piękną wizję, ona zacznie się chwiać dopiero po latach, jesli ten element nie zostanie dopilnowany. A płatnikami będą rodzice, właśnie ci szczęśliwi, że po tygodniu zabrali dziecko z RZ.
Ostatnie dni spędzilam m.in. na rozmowach z terapeutą, który pracuje z dorosłymi adoptowanymi. I ten motyw porzucenia powraca, czy nam się to podoba czy nie. Nie tego porzucenia pierwotnego, przez rodziców biologicznych, ale tego porzucenia wtórnego, szybkiego ułożenia dziecku życia w nowym domu, bez wrażliwości na to, że robi się w ten sposób wielką krzywdę ukochanemu dziecku.”

Tekst ten zrobił bardzo duże wrażenie na Majce. Na mnie w zasadzie też, chociaż tego rodzaju poglądy są mi bardzo bliskie. Majka napisała e-maila do Sensei (mamy Smerfetki), aby przeczytała ten komentarz i w jakiś sposób się do niego odniosła. My byliśmy gotowi podjechać do nich choćby na godzinę czy dwie (mimo, że za chwilę wyjeżdżamy na wakacje).
Rozważania trwały dość długo … do następnego dnia. Mogę się tylko domyślać, jak bardzo Sensei i Kano starali się wybrać najlepszą drogę postępowania. Ostatecznie podjęli decyzję, że pierwsze spotkanie z nami będzie jednak we wrześniu (tak jak to zostało wstępnie ustalone). Dziewczynka bardzo dobrze zaadaptowała się w nowej rodzinie. Nie widać w niej lęku. Powiela zarówno dotychczasowe schematy (choćby poranne rytuały), jak również zdobywa nowe doświadczenia i umiejętności (na przykład zgłaszanie potrzeby skorzystania z nocnika)... a przecież zupełnie naturalną rzeczą mogłoby być pewne (chwilowe) uwstecznienie się w rozwoju.
Strach przed tym, co ewentualnie mogłoby się wydarzyć, gdybyśmy ją odwiedzili po tych kilkunastu dniach od odejścia z naszej rodziny, jest bardzo silny. Mają go nie tylko rodzice adopcyjni, ale również Majka … i ja w pewien sposób też. Chociaż gdybym miał podjąć decyzję, to jednak wybrałbym wariant spotkania się. Mam wrażenie, iż Smerfetka jest już na tyle blisko ze swoimi rodzicami (w końcu jej zachowanie potwierdza to, iż czuje się bezpiecznie), że gdyby nas nagle zobaczyła, to powiedziałaby swoje „czeeeść” … i tyle. A być może gdzieś tam w jej główce zostałaby jakaś informacja, że nadal istniejemy.
W każdym razie Smerfetka nie jest wyjątkiem spośród dotychczasowych dzieci, które odchodziły do rodzin adopcyjnych. Nie przypominam sobie sytuacji, abyśmy któreś dziecko odwiedzili wcześniej niż po dwóch miesiącach po rozstaniu. Chociaż kilka razy zdarzyły się krótkie, wcześniejsze spotkania dzieci z Majką (choćby na rehabilitacji, czy w sądzie) i nic strasznego się nie wydarzyło. W każdej z dotychczasowych rodzin jest dobrze. Mogę mieć tylko nadzieję, że nigdzie nie tyka jakaś bomba z opóźnionym zapłonem.

Za to rodzice Gacka nie mieli najmniejszych wątpliwości, czy powinniśmy się spotkać. Właśnie kilka godzin temu byliśmy u chłopca w odwiedzinach. Nie obawiałem się tej wizyty, chociaż byłem ciekawy jak chłopiec zareaguje na nasz widok.
Okazało się, że Gacek zachowywał się tak, jak byśmy się rozstali kilka godzin wcześniej, czyli z wielkim luzem. Gdy odchodził istnieli już tylko mama i tata, a ciocia Majka i wujek Pikuś byli jedynie tłem. I tak też było dzisiaj, mimo że nasz widok, gdy stanęliśmy w progu, bardzo go ucieszył (chociaż trudno powiedzieć, czy bardziej chodziło o nas, czy o dzieci, z którymi przyjechaliśmy). Jedyną rzeczą, której w tej chwili mu brakuje, jest właśnie towarzystwo dzieci. Z relacji rodziców wynikało, że Gacek przechodził dzisiaj samego siebie. Nieustanie biegał, roznosił talerzyki, kubeczki, sztućce (zachowywał się jak prawdziwy gospodarz). I chociaż zabawa była przednia, pożegnanie przeszło z uśmiechem, przybijaniem piątki, rozdawaniem i przesyłaniem buziaków. Nie było smutku, płaczu – żadnych oznak tęsknoty za tym, co było kiedyś. Już jesteśmy wstępnie umówieni na kolejne spotkanie. Kilkanaście minut temu zadzwoniła Lassie (mama Gacka - niejadka), że po naszym wyjściu, chłopiec zjadł cały słoiczek obiadku (co mu się w zasadzie nie zdarza), więc zawsze będziemy mile widziani w ich domu. Chociaż moim zdaniem, przyczyna tkwi w tym, że nasze dzieci dały mu trochę do wiwatu ... i musiał uzupełnić stracone kalorie.  

Żałuję, że nie doszło do spotkania ze Smerfetką. Wydaje mi się, że mogłoby ono wyglądać podobnie, a jeżeli jednak byłoby inaczej, to na bazie porównań zachowań tej dwójki, można by wyciągnąć jakieś wnioski. Jednak doskonale rozumiem decyzję Sensei i Kano, tym bardziej, że pierwotnie to my ich namawialiśmy, aby pierwsza wizyta odbyła się dopiero po kilku miesiącach. Być może zwyczajnie zachłysnąłem się teorią o konieczności szybkiego spotkania się z rodzicami zastępczymi. Być może powinienem jeszcze coś więcej poczytać.
Pamiętam, że po pierwszej wizycie u Hawranka, chłopiec przy pożegnaniu bardzo się rozpłakał. Być może było to tylko związane z tym, że świetnie się bawiliśmy i nagle stwierdziliśmy, że musimy odejść. Przypuszczalnie w jakiś sposób nas pamiętał (niekoniecznie na poziomie rozumowym). Jego rodzice twierdzili, że zachowanie chłopca było zupełnie inne, niż w stosunku do znanych już sobie osób (cioć, wujków). Teraz widujemy się co kilka miesięcy. Cieszy się, gdy nas widzi, ale odchodząc tylko przybija piątkę i wsiada do samochodu swoich rodziców (albo nas odprowadza wzrokiem do samochodu).

Cały czas chodzi mi po głowie stwierdzenie, że dziecko powinno spotkać się z rodziną zastępczą w krótkim czasie po odejściu do rodziny adopcyjnej. Tylko czy jest to tydzień, dwa … a może również miesiąc, czy dwa?

Zaczęliśmy też z Majką rozważać pewne analogie do rodziców biologicznych.
Skoro dzieci odchodząc do rodziny adopcyjnej powinny spotykać się z nami tuż po odejściu (aby nie zrywać bezceremonialnie więzi), to pewnie takie same zasady obowiązują w przypadku przejścia do nas z rodziny biologicznej.
Dotychczas staraliśmy się trzymać rodziców biologicznych z daleka od ich dzieci przez pierwsze trzy, cztery tygodnie (aby te zdążyły się poczuć u nas dobrze). A może właśnie powinniśmy pozwolić, aby rodzice przyszli w odwiedziny po kilku dniach (nawet jeżeli pozornie jest to ze szkodą dla każdego)?
Siedmioletni Kapsel początkowo bardzo przeżywał spotkania z mamą. Trudno było nad nim zapanować zarówno przed spotkaniem, jak też po. Miewał ataki agresji, rzucał się na podłogę. Psycholog twierdził, że jest to dowód na to, że nadal istnieją silne więzi z mamą i o ile jest szansa na powrót chłopca do niej, to należy te kontakty utrzymywać (nawet kosztem „rozwalonych” dni).
W tej chwili Kapsel nadal spotyka się z mamą (chociaż ma ona już odebrane prawa rodzicielskie), ale raczej traktuje ją jak każdą inną ciocię, z którą zdarza mu się pójść na spacer. Więzi między nimi osłabły … tak samoistnie. Za to są one coraz silniejsze między nami. Ja właśnie coś takiego nazywam procesem przenoszenia więzi – w tym wypadku ze swojej mamy biologicznej na mamę zastępczą. Prawdopodobnie w przypadku, gdy uda się znaleźć dla chłopca rodziców adopcyjnych, to te pierwotne więzi (z mamą biologiczną) przestaną istnieć. Jednak już obecna sytuacja wskazuje, że nie zostaną one brutalnie zerwane, bo ich wygaszanie trwa już od dobrych kilku miesięcy.

Ciekawe jest to, że teoretycznie mama Kapsla powinna być dla niego wielką atrakcją. Gdyby Majki nie było w pobliżu, to nakarmiłaby go kilogramem cukierków, chipsów, kupiłaby mu colę, hamburgera i wiele podobnych rzeczy. Majka czasami już przymyka oko, jak mama z babcią dają Kapslowi potajemnie cukierki, kupują frytki ...
A jednak ta ciocia, która ma zasady, jest teraz najważniejsza. Kapsel na co dzień wspomina mamę tylko wtedy, gdy ma posprzątać swój pokój. Wówczas są lamenty „mamo, gdzie jesteś” - chociaż już ostatnio coraz rzadziej. Chyba załapał, że to do niczego nie prowadzi.

Jednak kontynuując wątek komentarza (który zacytowałem), stwierdziliśmy z Majką, że może dobrze byłoby pójść za ciosem i doprowadzić do szybkiego spotkania Sasetki i Marudy ze swoimi rodzicami biologicznymi. Wprawdzie zakładaliśmy, że reakcje dzieci mogą nie być najlepsze (półtoraroczny Maruda cały czas był „na piersi”, czego Majka niestety nie może mu zapewnić), to jednak będzie to też jakaś droga do nawiązywania więzi z nami (mając wciąż silne więzi z rodzicami). W końcu jednoczesny widok rodziców biologicznych i zastępczych, powinien sugerować dzieciom, że chyba się lubimy. Nie wiem co z tego wyjdzie, bo mama nie „pociągnęła” tematu, a tata stwierdził, że przecież on pracuje. Tak więc póki co ze spotkania nic nie wyjdzie.

Ze wspomnianego komentarza zaciekawiło mnie zwłaszcza jedno stwierdzenie:

Ostatnie dni spędzilam m.in. na rozmowach z terapeutą, który pracuje z dorosłymi adoptowanymi. I ten motyw porzucenia powraca, czy nam się to podoba czy nie. Nie tego porzucenia pierwotnego, przez rodziców biologicznych, ale tego porzucenia wtórnego, szybkiego ułożenia dziecku życia w nowym domu, bez wrażliwości na to, że robi się w ten sposób wielką krzywdę ukochanemu dziecku.”


Czyż nie wypływa z tego wniosek, że największą krzywdę wyrządzają dziecku rodzice zastępczy?
Większość rodziców biologicznych, tuż po odebraniu im dzieci, bardzo się mobilizuje. Chcą się spotykać z dzieckiem, przyjeżdżać do niego przynajmniej raz w tygodniu. Z biegiem czasu te spotkania stają się coraz rzadsze, mniej regularne, często w końcu ustają. Jednak z punktu widzenia dziecka, być może pozwalają mu płynnie wniknąć w nową rodzinę.
Gdy dla porównania weźmiemy rozstanie z rodziną zastępczą, w sytuacji gdy dziecko zostaje przysposobione, to często ten proces jest wielokrotnie krótszy i kończy się zerwaniem jeszcze silnych więzi. Być może dlatego, dla dzieci adoptowanych, o wiele trudniejszym jest zrozumienie, dlaczego zostali oni porzuceni przez rodzinę zastępczą, a nie biologiczną.

Przyszła mi jeszcze na koniec do głowy pewna myśl. Dlaczego zarówno na szkoleniach dla rodzin adopcyjnych, jak też zastępczych, nie wspomina się jak powinien wyglądać proces przekazania dziecka? Na naszym szkoleniu wiele się mówiło o więziach. Jednak dotyczyło to tylko relacji dziecko-rodzic biologiczny w odniesieniu do relacji dziecko-rodzic zastępczy. Nikt nas nie uczył, jak powinniśmy powierzyć dziecko rodzicom adopcyjnym. Nikt nas też nie sprawdza, czy robimy to dobrze. Ten temat nie istnieje … również w ośrodkach adopcyjnych. Przynajmniej taki mam obraz po kilkuletnim poznawaniu tego systemu … chociaż może gdzieś jest inaczej.
Zastanawiam się, czy jest to jakieś niedopatrzenie, czy też celowe działanie. Wydaje mi się, że jednak bardziej słuszna jest ta druga opcja. Po co tłumaczyć rodzicom zastępczym, że nawet kilkutygodniowe spotkania z rodzicami adopcyjnymi, to nie wszystko, że należałoby się jeszcze spotykać z dzieckiem później? Po co o tym samym mówić rodzicom adopcyjnym, skoro wiadomo, że większość rodzin zastępczych nie jest takim sposobem rozstawania się z dzieckiem zainteresowana? Większość rodzin zastępczych ogranicza spotkania na etapie zapoznawania się, do minimum. Dlaczego? Bo nie ma warunków, bo pod opieką jest siódemka, ósemka dzieci zastępczych, a do tego często własne małe dzieci biologiczne. Przychodzą w odwiedziny rodzice biologiczni, przychodzą rodzice adopcyjni. Nie ma miejsca, nie ma czasu na nic, a tu jeszcze teoria o konieczności spotykania się, gdy dziecko zamieszka już w rodzinie adopcyjnej.

A przecież może być tak jak u nas. Trójka, czasami czwórka dzieci pod opieką … luzik.
Dzisiaj załadowaliśmy całą aktualną trójeczkę do samochodu i pojechaliśmy w odwiedziny do Gacka. Gdybyśmy mieli siódemkę, to … przede wszystkim rodzice Gacka by nas nie zaprosili.

Coraz bardziej widzę potrzeby zmian w systemie opieki zastępczej. Zresztą nie tylko ja, bo widzą to również pracownicy PCPR-ów, Ośrodków Adopcyjnych. Nie jest też prawdą, że nie ma chętnych do pozostania rodziną zastępczą zawodową, która jest alternatywą w stosunku do domu dziecka. Jednak wiele z tych rodzin nie może się doprosić przeszkolenia, a innym (widząc przykłady rodziny dziesięcioosobowej) zwyczajnie opadają ręce.
Dlaczego jest jak jest? Nie wiadomo o co chodzi? Wiadomo.

Tak więc trochę sobie porozmyślałem. A wszystko to, przez jeden komentarz.


8 komentarzy:

  1. o rany... nie wiem, co mam powiedzieć. To odniosę się tylko do Twoich refleksji, Pikusiu.
    Ad tego, że po odebraniu dzieci powinny się jak najszybciej spotkac z RB, a nie być przetrzymywane przez miesiąc w celu "adaptacji". Mnie też to chodzi po głowie i przyznam, że wciąż nie mam odpowiedzi. Ale tak, dla mnie to jest ważna uwaga i też to widzę jako przemilczany trochę temat. Czy nie byłoby łatwiej, gdyby dzieci po prostu zabierały z domu coś swojego? Zdjęcia rodziców na przykład. To byłby dobry erzac na ten czas, kiedy spotkania w realu jeszcze być nie może. I znów rozbijamy się o brak dobrych praktyk - spisanych, egzekwowanych.

    Ad Kapsla. Ja to widzę inaczej, pisałam już o tym. Różnica między Kapslem przezywającym wizyty mamy i Kapslem obecnym polega w mojej opinii na tym, że Kapsel położył na mamie kolokwialną kreskę. I raczej nie ustalicie, w którym momencie to się stało. Proces pożegnania dla każdego dziecka wygląda inaczej i jego odbycie jest podobno warunkiem udanej adopcji. Dziecko musi stracić wiarę w rodzica. Brutalne, ale chyba prawdziwe. Co więcej pewnie nie odbywa się na poziomie świadomym, a głęboko w dziecku. Kapsel miał dużo czasu i co więcej, jego deficyty mogą byc tutaj bardzo mylące, bo te deficyty odnoszą się do umiejętności poznawczych, a proces, o którym piszę, odbywa się na poziomie emocji. Dlatego nawet jeśli sam z siebie nie byłby zdolny do racjonalnej oceny sytuacji, on tak czy inaczej prawdopodobnie ją przeprowadził, tyle że na zupełnie innym poziomie. I z tego co piszesz wynika, że on już na mamę nie liczy. Czeka na nową mamę, bo w głębi siebie rozumie, że nie ma powrotu do przeszłości.

    Ad. rewizyt RZ u RA. Ja to będę powtarzać niestety wciąż i wciąż, ale nie bez powodu - biblią RZ (poza oczywistymi pozycjami typu wychowanie zranionego dziecka etc.) powinny być książki Casey Watson i Cathy Glass. Tam są wyważone drzwi, nie trzeba ich otwierać już samodzielnie. I tam funkcjonuje normalny system przekazywania dziecka w postaci planu, szczegółowego planu. Nie ma nic na spontanie, RZ i RA w towarzystwie zespołu ustalają to przejście i robią grafik. Co mi przypomniało, że kiedy wczoraj opowiedziałam superwizorce, jak my widzimy przekazanie naszych dzieciaków do ew. rodziny adopcyjnej (a widzimy je oczywiście w systemie wielu wizyt i rewizyt, nocowań rozciągniętych w czasie, albumów ze zdjęciami etc) to powiedziała, że nigdy się z tym nie zetknęła wcześniej.
    Co mnie trochę dobiło.
    Wiecie, Wielka Brytania nie leży na innej planecie. Tam ten system działa od dekad, jest wystandaryzowany i stoją za nim tysiące sukcesów i błędów, które wyszlifowały jego kształt. Serio nie wiem, co musi się stać, aby do ludzi z polskiego systemu to dotarło - że nie muszą wymyślać zapałki ab ovo, bo to już zrobiono i co więcej, to nieźle działa.
    No więc rewizyta odbywa się w okresie ok. 2 tygodni od przeprowadzki dziecka. Z reguły wygląda tak, jak opisałeś to z Gackiem. Czyli spoko. Ale to wygląda spoko głównie dlatego, że przed tą przeprowadzką były przygotowania, włącznie ze stopniowym przenoszeniem rzeczy dzieci. Np. fajną i dość oczywistą sprawą jest sprezentowanie dziecku przez przyszłych RA czegoś atrakcyjnego typu wymarzona zabawka, przebranie królewny. I dziecko dostaje tę rzecz, po czym rodzice mu mówią, że ona będzie na nie czekać w nowym domu, w jego pokoju. Drobna sprawa, zobaczcie, jaka ważna - jest pierwsza nowa kotwica do nowego życia, jest to pozytywna kotwica, wspiera oczekiwanie, buduje dobre skojarzenia i symbolicznie "przenosi" dziecko do łączenia jego marzeń z nowym domem. Dziecko dostaje też zdjęcia przyszłych rodziców, kolejna kotwica.
    Z takich małych spraw tworzy się coś większego - poczucie bycia oczekiwanym, poczucie sprawczości samego dziecka (jest w to włączone, to ono decyduje o zmianie domu - no ok, tak mu się wydaje ;) ale to ważne, aby to czuło). Z biegiem tygodni tego grafiku dzieciaki zaczynają się dopytywac, kiedy wreszcie zamieszkają z mamą i tatą.

    więcej na razie nie piszę, bo i tak długo wyszło.

    bloo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli chodzi o Kapsla, to chyba mamy bardzo podobne zdanie. Jeżeli teraz byśmy przestali umawiać się z jego mamą, to być może co jakiś czas by o niej wspomniał, ale już by nie wyczekiwał na te „magiczne” soboty (bo już teraz ich nie wyczekuje). Podświadomie chyba faktycznie nie wierzy, że do niej wróci.
      Chłopiec właśnie znalazł się w bazie adopcji zagranicznych. Sądzę, że pokochałby każdą rodzinę, która okazałaby mu jakąkolwiek życzliwość. Jego duszą targają dwie skrajne emocje. Od środka rozsadza go nadpobudliwość. Biega, krzyczy, zadaje tysiące bezsensownych pytań (często nie zastanawiając się co chce powiedzieć – byle tylko coś powiedzieć). A z drugiej strony, ma silną potrzebę czułości. Gdy mnie zobaczy (bo jednak ja, w przeciwieństwie do Majki, w pokoju dziennym tylko się pojawiam … i znikam), to łazi za mną jak pies, przytula się (co często jest aż nazbyt natarczywe), ciągle mi mówi, że mnie kocha i jestem jego ulubionym wujkiem. Dzisiaj będziemy składać trampolinę, więc od wczoraj, w kółko o tym „nawija”.
      Jednak istnieje duże prawdopodobieństwo, że docelowo zostanie umieszczony w domu dziecka. A wówczas jego mama będzie jedyną osobą, która będzie go odwiedzała regularnie i będzie dla niego kimś najważniejszym. My wpadniemy raz na jakiś czas, może zabierzemy go do siebie na weekend … i tyle. Dlatego mimo wszystko, staramy się te kontakty podtrzymywać (tym bardziej, że jakby nie było, mama ma do tego pełne prawo, nawet teraz, gdy opiekunem prawnym chłopca jest Majka).

      Usuń
  2. Tak czytam i czytam, myślę i myślę,i się zastanawiam, a jak to jest z dziećmi z domu dziecka?
    Mam na myśli dzieci do roku które są od początku w domu dziecka.
    Czy u takich maluszków też wykształciła się więź?
    Jeżeli tak, to do kogo lub czego?
    Pytam, bo od wczoraj mamy w domu uroczego bobaska :)
    I nie wiem czy powinniśmy jeździć do domu dziecka? Czy nie?
    Dziecko ma 11 miesięcy, bardzo dobrze się z nami czuje i nie widzę by tęskniło za tym co miało.
    ......
    A tak naprawdę to chciałem się pochwalić że dziecko jest już z nami:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przede wszystkim bardzo się cieszymy, że maluszek jest już z Wami. Na dobrą sprawę, to powinien być z Wami (albo inną rodziną) od 11 miesięcy.
      Uważam, że w przypadku, gdy dziecko przebywa od urodzenia w domu dziecka, to może ono nie mieć nawiązanych silnych więzi z kimkolwiek, więc jakikolwiek dłuższy ciąg spotkań w placówce, można sobie podarować. Jednak nie do końca tak musi być. Wydaje mi się, że w takiej sytuacji, jak Wasza, równie dobrze mogły nawiązać się więzi bezpieczne, jak też zdezorganizowane. Wszystko zależy od opiekunów - w jaki sposób reagują na potrzeby dziecka. Dlatego wydaje mi się, że są przypadki, gdy dłuższe odwiedzanie dziecka przebywającego w placówce, czasami ma sens.

      W naszej rodzinie jest tak, że ja bardziej opieram się głównie na intuicji i coraz większym doświadczeniu (teorię mam opanowaną w podstawowym zakresie) za to Majka czyta niemal wszystko (co zostało wydane po polsku). Powoduje to, że czasami się spieramy, tyle że ja mam konkretny pogląd na dany temat, a ona jest rozdarta (bo ma zbyt dużą wiedzę). Przedstawię tutaj swoje zdanie, chociaż wydaje mi się, że akurat w tym temacie jesteśmy zgodni.

      Uważam, że warunkiem koniecznym i wystarczającym do nawiązania bezpiecznych więzi jest jeden podstawowy opiekun. Nie odkryłem Ameryki, o tym można wyczytać w podręcznikach. Zastanawiam się tylko, dlaczego niby, dziecko przebywające w domu dziecka nie może mieć jedynego opiekuna? Albo trochę inaczej … czy matka realizująca się zawodowo, która często bywa gościem w domu, a opiekę nad dzieckiem przejmują rozmaite opiekunki, jest podstawowym opiekunem? Bo co? Bo z definicji jest matką?

      Gdy patrzę na dzieci, które do nas przychodzą, to stwierdzam, że terminy „patologia” i „bezpieczne więzi” wcale nie muszą się wykluczać.
      Od kilkunastu dni, mamy pod opieką dwójkę małych dzieci. Gdy na początku postawiliśmy przed nimi – powiedzmy „szwedzki stół”, to wybierały z niego ziemniaki, banany i suchy chleb. Nie dlatego, że rodziców nie było stać na nic więcej – zwyczajnie nie chciało się im przygotować nic więcej. A jednak dzieci były bardzo związane ze swoimi rodzicami. Dziewczynka czasami przez sen mówi: „mama, tata, tata i mama”. Z kolei chłopiec przeniósł całą swoją miłość na Majkę – nikt inny się nie liczy.
      Królewna, przebywająca w Domu Pomocy Społecznej, o której wielokrotnie pisałem, potrafi wchodzić w silniejsze relacje z wybranymi sobie osobami, i gdyby w tym przypadku pojawili się rodzice adopcyjni, to wyrwanie jej z tego środowiska, bez wcześniejszego przygotowania (poprzez kontakty z nowymi rodzicami), raczej nie byłoby dobrym pomysłem.

      W przypadku Waszego dziecka, intuicja mówi mi, że wszystko będzie dobrze, teoria - że może być różnie, a doświadczenie nic mi nie mówi (bo z taką sytuacją jeszcze się nie spotkałem). Jeszcze do niedawna byłem przekonany, że noworodki i niemowlaki nie mogą już być umieszczane w domach dziecka. A jednak są.

      Usuń
    2. W domach dziecka trudno mówić o opiekunie podstawowym, bo system pracy jest zmianowy, co oznacza, że w praktyce nie ma możliwości, aby dziecko budzac się i zasypiając widziało jedną i tą samą osobę. Rodzice pracujący cały dzień i korzystający z opiekunki/żłobka dają jednak swoim dzieciom właśnie taką klamrę - dzień zaczyna się i kończy z mamą/tatą, są też wspólne weekendy. W domu dziecka są dyżury.
      Wydaje mi się, że w przypadku zabierania dziecka z DD warto zadbać więc o trochę inny poziom utrwalania więzi - nie z ludźmi, a z przedmiotami materialnymi: kocyk, zabawka, ubrania, zdjęcie pokoju. To one bowiem są stałościami w życiu dziecka, i to one są trwałymi elementami jego historii. Nie wiem, czy zabieraliście coś z DD?
      bloo

      Usuń
    3. Lata temu miałam styczność z dzieckiem wychowywanym od urodzenia w DMD, i to w molochu przypominającym gigantyczny żłobek. Każde piętro inny przedział wiekowy liczony w miesiącach.
      Dziecko miało wówczas 2,5 roku. Ponieważ odwiedziny odbywały się poza oddziałem (to osobna historia) - m.in. na klatce schodowej, to zdarzyło się tak, że po schodach szła opiekunka z wcześniejszego oddziału. Reakcja dziecka (radość, wklejenie się w "ciocię" i późniejsza rozpacz) plus rozmowa z tą panią utwierdziły mnie w przekonaniu, że nawet jeśli summa summarum dziecko bezpiecznych więzi w DMD nie zbudowało, to z tą jedną osobą namiastkę tego miało.

      Usuń
  3. Z DD dostaliśmy zabawki i ubranka dla małej. Jeździliśmy często odwiedzać dzieciaczka i myślę że jakaś więź się wytworzyła, bo mała na nasz widok się usmiechała i chętnie do nas szła, a gdy widziała kogoś po raz pierwszy to grymasiła.
    W DD na 10 dzieci 2 opiekunki, dzieci od 5tyg. do 14 miesięcy, więc raczej trudno o jakieś szczególne warunki do zawiązania więzi.
    Starania o zostanie RZ zaczęliśmy w sierpniu, czyli praktycznie w chwili narodzin dziecka, Pcpr na szkolenie skierował nas w lutym!@#!, pod koniec kwietnia otrzymaliśmy kwalifikacje na RZ i wtedy Pcpr rozpoczął starania byśmy mogli zobaczyć się z dzieckiem. ....i już 8 czerwca mogliśmy jechać do DD.

    I jeszcze jedna paranoja,
    jak wiadomo na przyjęcie dziecka do rodziny są przewidziane pieniądze, w przypadku naszego powiatu jest to cały duży tysiąc, w naszym przypadku jest to pierwsze dziecko, więc praktycznie nie mamy nic, co za to kupić ???
    Co ciekawsze tych ogromnych pieniędzy nie otrzymaliśmy w dniu wyjazdu po dziecko, bo procedury, bo pieczątki itp.
    Ale nic to wszystko. ..ważne że dziecko jest szczęśliwe :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wrócę jeszcze do Twojego poprzedniego komentarza, ponieważ niewłaściwie zrozumiałem pytanie, czy powinniście jeździć do domu dziecka?
      Dopiero gdy w tym komentarzu napisałeś, że wielokrotnie odwiedzaliście dziewczynkę zanim przyszła do Waszego domu, dotarło do mnie, że chodzi Ci o to, czy teraz powinniście jeszcze jeździć do tego domu dziecka. Uważam, że absolutnie nie. Zresztą nawet w przypadku naszego pogotowia, wydaje mi się, że ewentualne spotkanie w krótkim czasie po odejściu dziecka do rodziny adopcyjnej, powinno nastąpić w jego nowym domu lub w jakimś neutralnym miejscu. Idąc tym tropem, gdyby dziecko było w domu dziecka jakoś silniej związane z którymś z opiekunów, to możliwość odwiedzin przez tego opiekuna, bym rozważył – ale w Waszym domu.
      Faktem jest, że warunki we wszelkiego rodzaju placówkach, nie sprzyjają do zawiązywania więzi. Tak jak powyżej napisała bloo, panuje tam system zmianowy, do tego pracownicy mogą brać urlop, pójść na zwolnienie lekarskie. Dziecko nie ma więc stałego opiekuna. Jednak już nie raz się spotkałem z sytuacją, że samo dziecko próbuje nawiązać silniejsze więzi z jednym z pracowników ośrodka. W pewien sposób samo poszukuje podstawowego opiekuna. Potrzeba nawiązywania więzi jest jedną z pierwotnych potrzeb człowieka, więc dzieci próbują. Nie zawsze trafiają na „beton”. Bywa, że następuje relacja zwrotna. Znam przypadki, gdy dzieci były zabierane przez takiego opiekuna na weekendy, a nawet na wakacje. Kiedyś na tym blogu, Nikola (zarówno komentatorka, jak też bohaterka niektórych historii) użyła sformułowania „mama na dochodne”. Jest to właśnie osoba, która nie jest z dzieckiem ciągle, ale którą wybrało ono sobie na mamę.
      Prawdę mówiąc nie mam pojęcia jakimi kryteriami kieruje się dziecko, tworząc sobie pewną emocjonalną hierarchię osób ważnych. W naszym domu, to ja jestem ostatnią osobą, którą dzieci widzą przed snem (bo do mnie należy kąpiel i położenie do łóżeczek). Często to ja podaję im ostatni posiłek. Z niektórymi z nich jestem wręcz utożsamiany – kiedyś Kapsel zapytał „ciociu, ty umiesz robić owoce?” (czyli podawać deser złożony z owoców). Część dzieci spędza noce w mojej sypialni (chociaż może właściwsze byłoby stwierdzenie, że to ja sypiam w ich pokoju), więc jestem pierwszą osobą, którą widzą po przebudzeniu i pierwszą, która podaje im mleko w butelce. A mimo wszystko, jeszcze się nie zdarzyło, abym dla któregoś dziecka był najważniejszy. Dlaczego Maruda od pierwszego dnia pobytu w naszej rodzinie nie odstępuje Majki na krok, a w stosunku do mnie cały czas trzyma dystans (mimo, że znamy się już prawie miesiąc)? Prawdopodobnie zaspokaja ona jakieś jego potrzeby (które wcale nie polegają tylko na przytuleniu i nakarmieniu). Myślę, że takich osób jak Majka, jest w różnych placówkach całkiem sporo. Dlatego mocno wierzę, że niemało przebywających w nich dzieci, ma możliwość nawiązania poprawnych, bezpiecznych więzi.

      Usuń