wtorek, 4 lipca 2017

--- 19 małych murzynków.

Był taki film oparty na powieści Agathy Christie – „Dziesięciu małych murzynków” i wyliczanka, która zaczynała się mniej więcej tak:

„Dziesięciu małych murzynków razem obiadowało,
wtem jeden się zakrztusił, dziewięciu pozostało”.

Ja mogę napisać o naszej rodzinie:
„Dziewiętnastu małych murzynków razem z nami mieszkało,
szesnastu poszło do mamy i troje pozostało.”

Wyszła z tego pewnego rodzaju fraszka, ale poeta ze mnie żaden, więc na stworzenie dłuższego wiersza nie będę się porywał.
Za to przy okazji faktu, że właśnie naszą rodzinę opuściła kolejna dwójka dzieci, troszkę spróbuję się zastanowić nad całym procesem adopcji, jaki musieli przejść nowi rodzice Smerfetki i Gacka.
Ostatni okres pobytu obu dzieci w naszej rodzinie jeszcze opiszę. Teraz chciałbym się skupić tylko na pewnych mechanizmach.
Zacznę może od samego końca, czyli etapu zapoznawania się dzieci ze swoimi rodzicami. Przede wszystkim chcę zwrócić uwagę (o czym już wielokrotnie pisałem), że powinien być to właśnie proces, a nie ostre cięcie (chociaż o takich modelach adopcji też słyszałem). Moim zdaniem powinno być to przeniesienie więzi, a nie zerwanie i nawiązanie nowych. Nawet jeżeli dziecko przebywa w jakiejś placówce (domu dziecka, czy domu pomocy społecznej), to najczęściej nawiązuje więzi bezpieczne, wybierając sobie jakiegoś opiekuna, którego preferuje. Również w takiej sytuacji, nie trzeba ich zrywać - można je przenieść.

Tuż przed odejściem wspomnianej dwójki maluchów, Majka była na konferencji poświęconej właśnie więziom, prowadzonej przez dr Szumiło. Osoba ta jest nie tylko autorytetem w zakresie FAS, chociaż z tym tematem jest najbardziej utożsamiana.
Majka, jak zwykle to bywa na tego rodzaju prelekcjach, nie omieszkała skorzystać z prywatnej audiencji u prowadzącej (już po wykładzie). Tym razem jej wątpliwości wzbudzały kontrowersje związane z faktem spędzania nocy w rodzinie adopcyjnej (na etapie spotykania się z dzieckiem przebywającym jeszcze w rodzinie zastępczej). Głównie chodziło o Smerfetkę, ponieważ w przypadku innych dzieci, nie mieliśmy takich wątpliwości (chociaż model taki wypracowaliśmy sobie dopiero po trzecim, albo czwartym dziecku przekazanym rodzinie adopcyjnej). Dziewczynka była jednak specyficznym przypadkiem. Przede wszystkim przebywała u nas bardzo długo jak na standardy pogotowia rodzinnego – ponad dwa lata. Chociaż może ważniejszą kwestią jest fakt, że była z nami od urodzenia. Nie miała więc żadnych wcześniejszych doświadczeń, które mogły w jakiś sposób zaburzyć jej osobowość. Więzi między nami były bardzo silne. Obawialiśmy się, że przebywanie w domu rodziców adopcyjnych na etapie zaznajamiania się z nimi, może spowodować, że w momencie gdy dziecko odejdzie na stałe, nadal będzie czekało na powrót do naszej rodziny.

W przypadku Smerfetki, tylko ja stałem na stanowisku, że powinna ona wyjeżdżać do przyszłych rodziców adopcyjnych, również na noc (innego zdania była Majka, rodzice adopcyjni i psycholog). Generalnie z dość dużym dystansem podchodzę do rozmaitych opinii psychologów (gdy sytuacja nie jest jednoznaczna). Jednak tym razem bardzo się cieszę, że intuicja mnie nie zawiodła, a przynajmniej, że moja teoria została potwierdzona przez nie byle jaki autorytet. Powiem nawet więcej, Majka dowiedziała się czegoś, co zaskoczyło wszystkich (również mnie – a może przede wszystkim mnie). Żeby dokończyć proces przeniesienia więzi, powinniśmy spotkać się z dzieckiem w stosunkowo krótkim czasie od momentu odejścia do nowej rodziny (i jeżeli jest taka możliwość i obopólna zgoda, to również w późniejszym okresie). Dziecko w takim przypadku nie będzie miało poczucia straty, nie poczuje się odrzucone. Będzie widziało, że my nadal istniejemy, tylko nie jesteśmy już najważniejsi. Mnie ta teoria przekonuje i sądzę, że w przypadku kolejnych dzieci, będziemy starać się jej trzymać. Nie wiadomo tylko jak na to będą zapatrywać się kolejni rodzice. Mają pełne prawo powiedzieć do nas: "sorry, ale chcemy o was zapomnieć".
Tym razem, rodzice Gacka już zapowiedzieli odwiedziny za tydzień (zresztą jego mama też była na tym szkoleniu, więc trochę się nasłuchała). Rodzice Smerfetki pominęli to milczeniem, więc sądziliśmy, że pewnie pierwsza wizyta będzie za kilka miesięcy (dokładniej – na początku przyszłego roku). Nie mieliśmy absolutnie żadnych pretensji, bo w końcu taką wersję ustaliliśmy wcześniej. Zresztą sam mam wątpliwości, czy powinno nastąpić szybkie spotkanie z dziewczynką. W jakiś sposób jednak traktuję Smerfetkę jako wyjątek potwierdzający regułę.
Jednak dzisiaj zadzwoniła Sensei (mama Smerfetki). Opowiedziała co u nich słychać, jak funkcjonuje dziewczynka i … zasugerowała, że może jednak byśmy się spotkali w najbliższym czasie. Majka wymiękła (chociaż gdybym to ja rozmawiał przez telefon, to pewnie miałbym podobne odczucia). Cały czas mamy nie najlepsze wspomnienia związane ze spotkaniem Majki z Chapickiem (po miesiącu od odejścia chłopca z naszej rodziny). Chociaż to była adopcja zagraniczna i siłą rzeczy odbyły się tylko trzy spotkania w ramach poznania nowych rodziców (można więc przypuszczać, że proces przenoszenia więzi jeszcze się nawet nie rozpoczął). Wracając do Smerfetki, dziewczyny ustaliły w końcu, że pierwsze odwiedziny będą we wrześniu.

Jak długi jest okres zapoznawania się z dzieckiem przez rodziców adopcyjnych?
Wygląda to bardzo różnie. Wiele zależy od dziecka i jego przyszłych rodziców. Może nie tyle od woli tych rodziców, co możliwości (jak choćby w przypadku wspomnianego Chapicka).
Lassie i Barry, to rodzice Gacka. Przyjeżdżali do chłopca równy miesiąc, dzień w dzień. Do tego często zabierali go do siebie rano i odwozili wieczorem. W ostatnim czasie chłopak spędzał w ich domu weekendy, poznał nową rodzinę, zaprzyjaźnił się z psami. Odchodząc był już bardziej ich, niż nasz. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy było to, że rodzice wsiadając w samochód, po 20 minutach byli u nas.
Z kolei Sensei i Kano (czyli rodzice Smerfetki) niestety mieszkają w dość znacznej odległości od naszego domu. Na dobrą sprawę, przejazd w obie strony zabierał im więcej czasu, niż sam pobyt z dziewczynką. Chociaż, gdy sobie podliczyliśmy (bo Majka wszystko skrzętnie notuje), to kilkanaście spotkań było. Smerfetka bardzo lubiła towarzystwo swoich rodziców. W dniu rozstania zwyczajnie powiedziała do nas z uśmiechem „czeeeść”. Jak do tej pory wszystko jest dobrze. Wydaje mi się, że w tej chwili bardziej brakuje jej towarzystwa Gacka, bo z relacji rodziców wynika, iż zachowuje się dokładnie tak samo jak w dniach (a właściwie o porankach), które on spędzał w rodzinie Lassie i Barry'ego.
Gdy byli razem, to po przebudzeniu zamieniali sypialnię w pokój, przez który przeszła trąba powietrzna. Gdy była sama, to brała jakąś książeczkę, przychodziła do mnie do łóżka, przytulała się. Nie mogę powiedzieć, że była smutna … ale była jakaś wyciszona, inna. Ciekawy jestem jak zachowuje się Gacek, nie widząc po przebudzeniu Smerfetki. Podejrzewam, że w jakiś sposób podobnie, bo nie słyszałem opowieści, że wchodzi do szafy, szuflady czy pod tapczan, że ściąga obrazki ze ściany, że … W zasadzie to nie powinienem tego opisywać, bo może się okazać, że nie nadaję się na ojca zastępczego..., ale jednak napiszę. W kooperacji ze Smerfetką potrafili ściągnąć przytwierdzone do szafy lustro (które wydawało się być solidnie zamocowane). Na szczęście okazało się nietłukące. Udało też im się wysadzić w powietrze grzejnik, którym w okresie zimowym dogrzewaliśmy w nocy nasz pokój. Nie mam pojęcia co zrobili, ale nagle usłyszałem „pssssyt” i cała zawartość oleju wyciekła na podłogę. O ile zdjęcie lustra wyraźnie sprawiło im przyjemność, o tyle historia z grzejnikiem wyraźnie ich przestraszyła, ponieważ w ciągu kilku sekund byli już przy mnie.
Cieszymy się, że rodzice Gacka i Smerfetki chcą utrzymywać z sobą kontakty – zwłaszcza dlatego, że była to ich inicjatywa. Dzieci są niemal w tym samym wieku i przez rok stanowiły dla siebie rodzeństwo. Czasami się kochali, czasami się pobili. Czy ta przyjaźń ma szansę przetrwać? Miło by było.

Wrócę jednak do wykładu dr Szumiło. Jednym z zagadnień były tak zwane „zwrotki”, czyli dzieci, które „nie sprawdziły się” w charakterze dziecka adopcyjnego, bądź zastępczego i zostały zwrócone tam skąd zostały zabrane, czyli do systemu pieczy zastępczej. Jako ciekawy przykład, została przedstawiona historia dziewczynki, którą adoptowali rodzice… wydawać by się mogło, że z zasadami. Albo może bardziej, z nietypowymi zasadami. Było to małżeństwo żyjące "na poziomie", posiadające wysoki status społeczny, dbające o zdrowie, mające szereg zainteresowań.
Jednak problemem było to, że nie chcieli podążać za dzieckiem, ale wtłoczyć je w założone sobie wcześniej schematy. Hodowali fretki. Nie na skórki, ale jako zwierzęta domowe. Mieli dwie fretki, które o godzinie dwudziestej wyjmowali z klatek, następowała toaleta, czesanie, głaskanie, karmienie. W tym czasie, dziecko które adoptowali było przyzwyczajone do czytania bajek. Okazało się, że ten konflikt interesów tak ewoluował, że wszystko zakończyło się rezygnacją z adopcji. Prawdopodobnie, gdyby dziewczynka urodziła się w ich rodzinie, to miałaby swoją fretkę i zamiast bajek cieszyłaby się z tego, że może ją głaskać.

Trochę okrężną drogą, ale w końcu dochodzę do sedna sprawy.
Jak działa w naszym kraju system adopcji?
W zasadzie, każdy ośrodek adopcyjny rządzi się swoimi prawami.

- Jeden opiera się na autorskim programie szkoleń, inny korzysta z pewnych metod zapożyczonych – w pewnym sensie uniwersalnych i sprawdzonych (choćby „Pride”).
- Jeden ośrodek w procesie adopcji dobiera rodziców do danego dziecka (poszukując takich rodziców, którzy najlepiej zaspokoją jego potrzeby), inny proponuje każde dziecko wszystkim rodzicom według kolejności na liście (jedynym kryterium jest wiek i płeć).
- Jeden ośrodek rozgrzebuje rany i sugeruje inne rozwiązania (choć przecież wiadomo, że nikt nie chce adoptować dziecka bo ma taki kaprys), drugi ogranicza się do podstawowego wywiadu.
- Jeden przychodzi z wizytą domową zwyczajnie porozmawiać, inny zagląda do lodówki.
- Jeden proponuje rodzicom adopcyjnym również noworodki (o które cały czas może upomnieć się mama biologiczna), inny bierze pod uwagę tylko dzieci wolne prawnie.

Pewna różnorodność postępowania nie jest w mojej ocenie czymś złym. Jednak będąc rodzicem adopcyjnym bardziej domagałbym się jawności i otwartości ze strony ośrodków adopcyjnych. Gdybym był lekarzem pragnącym dziecka zdrowego, to być może wybrałbym ośrodek proponujący dzieci według listy kolejkowej. Przebywając w ośrodku, w którym byłbym dobierany do dziecka, to mógłbym czekać wiele lat – bo przecież szkoda „zmarnować” takiego rodzica dla zupełnie zdrowego dziecka. Z kolei gdybym był rodzicem po traumach związanych z poronieniami, to pewnie nie chciałbym zgłosić się do ośrodka, który wcześniej zaproponowałby mi kilkoro dzieci upośledzonych (mimo, że byłbym gotowy tylko na adopcję dziecka zdrowego).
Zarówno Smerfetka, jak i Gacek, nie byli pierwszymi dziećmi proponowanymi ich aktualnym rodzicom adopcyjnym. W tym ośrodku obowiązuje "lista". Założeniem takiego postępowania jest danie każdemu dziecku maksymalnych szans na adopcję. Niby dzieci są najważniejsze, jednak czasami mam wątpliwości, czy to ich hipotetyczne szczęście, powinno być realizowane kosztem (wielokrotnie ciężko poranionych emocjonalnie) dorosłych. Działanie na emocjach, często daje zupełnie niezamierzone efekty.

Wydaje mi się, że rodzice zgłaszający się do ośrodków adopcyjnych, zazwyczaj nie mają pojęcia o istnieniu pewnego rodzaju „polityki” tychże instytucji.
A czy mają pojęcie o tym jakie mają prawa? Czy w ogóle mają jakieś prawa?
W tym momencie pozwolę sobie zacytować wypowiedź bloo z forum „Nasz Bocian”.
Gdybym swoimi słowami chciał przekazać dokładnie takie same treści, to z pewnością tak dobrze bym tego nie ujął.

z procedurą adopcyjną problem jest taki, że kiedy się już szczęsliwie zakończy i dziecko jest w domu, to zapomina się o wszystkich wybojach. Personel ośrodka, który wcześniej odbieraliśmy różnie, teraz staje się "aniołem, który odnalazł nasze dzieciątko". I tu możliwości krytyki wygasają, bo włączają się wdzięczność i lojalność wobec oa, co też powoduje, że następni kandydaci na rodziców adopcyjnych będą musieli przechodzić tę drogę samotnie, aż sami adoptują i wtedy im też włączy się wdzięczność etc., a potem schemat powtórzy się dla kolejnych kandydatów.

Ci, którzy nie adoptują, bo nie dostaną kwalifikacji albo w ogóle nie dostaną się na kurs, w końcu opuszczą forum, więc ich głos przestanie się liczyć, zawsze zresztą jest marginalny.
Tym samym utrwala się jedynie pozytywna opowieść o procedurze adopcyjnej, a ci, którym się nie udało, no cóż, są sobie winni.
Ja nie jestem rodzicem adopcyjnym, ale przyglądam się adopcji od wielu lat i często zastanawiam się, czy coś się zmieni? Czy dojdzie kiedykolwiek do jakiegoś ruchu rodziców adopcyjnych na rzecz zmiany sytuacji? Chyba nie, bo komu ma na tym zależeć, skoro są jedynie zwycięzcy (a ci siedzą cicho i zapominają to, co złe) i przegrani (a ci zaraz po porażce adopcyjnej wypadają z gry i przestają się udzielać)?
Nimrod ma rację co do zupełnej nieprzejrzystości opiniowania w ośrodkach; wystarczy poczytać forum eksperckie, aby dowiedzieć się, że w Polsce dyskwalifikacja adopcyjna jest nieodwołalna, bo nie ma nawet instytucji, urzędu, komisji, czegokolwiek, do których skresleni kandydaci mogliby się odwołać i zażądać ponownego zbadania własnej sprawy.
Opinie psychologiczne o kandydatach są... niejawne. Ludzie wypełniają testy, rozmawiają z psychologiem, a nie mają nawet prawa do kopii własnej dokumentacji psychologicznej.
W ośrodku katolickim wystarczy nie być katolikiem czy nie donieść zaświadczenia od proboszcza i do kursu nie przystąpisz (choć ustawa mówi jasno, ze wyznanie w ogóle nie ma znaczenia przy procedurze kwalifikacyjnej).
Miesiąc temu moja znajoma usiłując umówić się na spotkanie w jednym z oa usłyszała, że jest to niemożliwe, bo ma 4 lata stażu, a ośrodek życzy sobie 5 lat stażu (ponownie - ustawa nie precyzuje długości stażu, jest to kolejne tworzenie państwa w państwie przez ośrodki adopcyjne).

I tak dalej, i w ten deseń, a o tych wszystkich sprawach się milczy, bo przecież jak się raz fiknie i wierzgnie, to pod znakiem zapytania postawi się swój własny proces adopcyjny, więc nikt nie chce tego robić (co rozumiem w pełni).

Z in vitro różnica jest taka, że in vitro jest leczeniem płatnym. Jest usługą. Nie podoba się w jednym ośrodku? Idzie się do drugiego. Można trafić na najbardziej chamskiego lekarza w Rzeszowie, ale to nie wpływa na to, że miesiąc potem można się zapisać do innego super lekarza w Krakowie i zacząć leczenie od nowa, bez żadnych ogonów, bez żadnych zamkniętych furtek. Jak jest po bandzie to jest rzecznik praw pacjenta, komisja etyki lekarskiej, sąd czy choćby portal znanylekarz. Jest tez prawo konsumenckie, wadliwie napisane umowy o leczenie mogą trafić do UOKiKu i kończy się ułańska fantazja.
Giełda pacjencka funkcjonuje, kliniki dostosowały się do rynku i wiedzą, że rynek będzie weryfikowac ich zyski - partacze, ale też chamscy lekarze się długo nie utrzymają.
Z adopcją to tak nie działa - papiery idą za ludźmi, więc każdy się dwa razy dobrze zastanowi nad tym, czy chce być niepokorny (czytaj: zawalczyć o siebie czy po prostu zadać niewygodne pytanie) i narobić sobie potencjalnie w papiery, czy nabrac wody w usta i przecierpieć w imię przyszłego celu, dziecka. A w każdym momencie tego procesu można dostać czerwoną kartkę bez prawa odwołania się, bo tu nie ma prawa ani przepisów, które stanęłyby po stronie kandydatów.

Moja obserwacja jest taka, że pacjenci są o wiele bardziej krytyczni wobec klinik niż kandydaci wobec ośrodków, i powodem nie jest to, że pacjenci mają więcej powodów do krytyki, a kandydaci mniej.
Stawki tej gry są inne, proces adopcyjny jest matnią zależności i dyscypliny.

Jasne, że są fajne i przyjazne ośrodki adopcyjne. Nie mówię, że nie ma. Ale całość tego systemu jest co najmniej zastanawiająca i marzę o tym, aby ktoś wreszcie skontrolował polski system adopcyjny od podszewki, zwracając uwagę również na prawa kandydatów, a nie tylko na ich obowiązki.”

Ciąg dalszy dyskusji jest tutaj.


13 komentarzy:

  1. Pikusiu, dzięki Ci za ten wpis. Jest bardzo ważny z punktu widzenia rodziców adopcyjnych - zaryzykuję stwierdzenie, że na każdym etapie procedury.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nas najbardziej przeraża czas jaki mija od decyzji do decyzji,
    i te wszystkie papierki, decyzje, postanowienia, wezwania itp.
    Czasami mamy wrażenie że przeszkadzamy komuś (bardzo zajętemu urzędnikowi;)) w pracy.
    Wystarczyło by odrobinę dobrej woli, zroumienia i wszystkim żyło by się lepiej.
    Mamy wrażenie że o tym co ważne dla dziecka to nikt za bardzo nie myśli, np. dziecko wymaga rehabilitacji a decyzja sądu za 4 miesiące. Życie uczy cierpliwość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My napisaliśmy do sądu z prośbą o wyznaczenie rozprawy, argumentując to właśnie koniecznością objęcia dziecka opieką lekarską. Trzy dni po wysłaniu pisma znaliśmy już termin sprawy i to niezbyt odległy. Wszystko (stety-niestety) zależy od konkretnego urzędnika (albo grona urzędników)...

      Usuń
    2. Faktem jest, że biurokracja kwitnie. Gdy przychodzi do nas dziecko (decyzję sądu PCPR również dostaje), to musimy wypełnić kilka stron druków, po kilkunastu dniach otrzymujemy informację, że zostało wszczęte postępowanie o przyznanie środków na utrzymanie dziecka … a po kilkunastu kolejnych dniach, że te środki zostały przyznane. Jest to tym bardziej dziwne, że inna opcja jak przyznanie tych środków nie istnieje.
      W każdym razie listonosz bywa u nas prawie każdego dnia, bo jak nie list z PCPR-u, to z sądu, albo innego urzędu. Ale można się do tego przyzwyczaić.
      Jednak samych osób, pracujących w różnych instytucjach się nie czepiam. Gdyby pani z PCPR-u nie przysłała nam takiego czy innego pisma, to być może zostałaby wyrzucona z pracy. Są procedury, które często nie mają większego sensu, tyle tylko, że nie urzędnik je tworzy (a przynajmniej nie ten niskiego szczebla). On ich musi przestrzegać.
      Podobnie jest w sądach. Czas wyznaczenia kolejnej rozprawy to około cztery miesiące. Ale co na to może sędzia? Nie rozdwoi się, a pieniędzy na dodatkowy etat nie ma.
      Natomiast są sytuacje, gdy sędzia podejmuje decyzję na rozprawie niejawnej, co oznacza, że to od niego zależy, kiedy jakiś wniosek zostanie podpisany . Często jest tak (przynajmniej tak robi sędzina w naszym sądzie), że idzie on na przerwę śniadaniową i (jedząc kanapkę) podpisuje dokumenty, które nie wymagają odrębnego posiedzenia. Tak więc wyrażenie zgody na powierzenie pieczy, które już uprawnia do zabrania dziecka do swojej rodziny, może być z dnia na dzień.
      Są sędziowie przewrażliwieni, albo mający swoje przekonania, co powoduje, że sprawy toczą się długo, albo nawet nie są wszczynane. Ja też czasami nie zgadzam się z decyzją sędziego, jednak dotychczas nigdy się nie zdarzyło, abym poczuł, że dziecko było tylko przedmiotem sprawy. Nawet w przypadku Smerfetki, gdy pierwsza rozprawa odbyła się po półtora roku, byłem w stanie zrozumieć, że było to spowodowane dobrem mamy dziewczynki, która wyjechała za granicę i trudno było nawiązać z nią jakikolwiek kontakt. Chociaż sędzia z innego sądu twierdził, że do takiej sytuacji by nie dopuścił.
      Za to nasza sędzina, to super kobieta. W najbliższym czasie czekają nas trzy rozprawy. Dwie o przysposobienie (Smerfetki i Gacka), na których Majka musi być jako opiekun prawny i rozprawa o zrzeczenie się opieki prawnej nad Królewną (którą przejmuje Natasza). Spodziewaliśmy się, że Majka będzie „zapychać” do sądu trzy razy. A tu niespodzianka. Wszystkie trzy rozprawy zostały wyznaczone na ten sam dzień (jedna po drugiej). Jak się chce, to można. Mam nadzieję, że tak jest też w innych sądach.
      Mylę się?

      Usuń
  3. powiem uczciwie, że kontynuacja spotkań z RZ w sytuacji, w której dziecko przebywało w niej na tyle długo (lub z taką jakością kontaktu), że wykształciła się silna więź, jest dla mnie oczywistą sprawą. Trudno mi nawet przyjąć, że to mogłoby być przedmiotem większych rozkmin, bo jest tak naturalne i z ludzkiego punktu widzenia, i też z punktu widzenia literatury. Problemem czy raczej niewiadomą to mogą być tu rodzice adopcyjni, ale to jest jeszcze inna sprawa i moim zdaniem to kolejny słaby punkt systemu. Z jednej strony rozumiem ich narracje, że 'wreszcie weźmiemy nasze dziecko do prawdziwego domu" itd., ale z drugiej strony ktoś (konkretnie: pracownicy OA, którzy mają przygotowanie pedagogiczne i psychologiczne) powinien temu zdecydowanie dawać odpór i pokazywac, jakie mogą być koszty szybkiego przejścia.
    Ucinanie nożem jedynej stabilnej i bezpiecznej relacji emocjonalnej, jaką dzieci zdązyły zbudować, jest zwyczajnym okrucieństwem, nawet jesli jest podejmowane w dobrej wierze. I nie zdziwiłabym się, gdyby jej konsekwencją było wyhodowanie porządnego RADu, a lepszym scenariuszu - poważnych problemów adaptacyjnych, które oczywiście nie wylezą po dwóch miesiącach, tylko będą się ciągnąć latami, przy czym z dużym prawdopodobieństwem nikt tu nie doda dwóch do dwóch, tylko będzie szukać przyczyn gdzie indziej. I błędnie. Dzieci nie są przedmiotami, które się przenosi z dobrego do lepszego, tylko po prostu są porzucane kolejny raz, sorry. I żaden nowy pokój, nowa mama i morze miłości nie zmienią tego, co czuje mały człowiek - dezorientacja, odrzucenie, przerwanie.
    Analogicznie nie mam wątpliwości, że szybka rewizyta jest w interesie i dziecka, i jego nowej rodziny. To jest moment, w którym dorośli muszą (ok, powinni, bo niestety nikt nic nie musi) zrobić sobie porządne ćwiczenie z wejścia w perspektywę dziecka i poczucia jego emocji, a te są trudne i stoją w poprzek własnych wizji, jak to w momencie wejścia do nowego domu świat zaczyna się układać, buduje się miłość i zamykamy się na zewnętrzny świat, aby nam nie przeszkadzał. No niestety to tak nie działa, nawet jeśli powiedzenie tego głośno może być ciosem w miłość własną rodziców.
    A skoro już piszę bez owijania w bawełnę to pociągnę ten trend i napiszę, że szokują mnie bocianowe opowieści z nutą licytacji na to, kto szybciej miał swoje dzieci w domu. "Nasz synek już po tygodniu był z nami - chwali się mama - i choć był mocno związany z RZ to wszystko jest ok". Serio? Z czyjej perspektywy jest ok? Rodzica czy dziecka? I jaka jest czasowa głębia tej perspektywy- pół roku?
    Więzi nie da się przenieść, więzi można zbudować z nową osobą. Warunkiem powodzenia jest czas i niezrywanie więzi poprzednich, a raczej stopniowe ich rozluźnianie. Bardzo rozciągnięte w czasie, ze wsparciem albumu ze zdjęciami, z podtrzymywaniem wspomnień. Z szanowaniem historii dziecka. Kiedyś wierzyłam w przeniesienie, dziś nie - i nie z powodu doświadczeń własnych, a cudzych. Mozna sobie zbudować piękną wizję, ona zacznie się chwiać dopiero po latach, jesli ten element nie zostanie dopilnowany. A płatnikami będą rodzice, właśnie ci szczęśliwi, że po tygodniu zabrali dziecko z RZ.
    Ostatnie dni spędzilam m.in. na rozmowach z terapeutą, który pracuje z dorosłymi adoptowanymi. I ten motyw porzucenia powraca, czy nam się to podoba czy nie. Nie tego porzucenia pierwotnego, przez rodziców biologicznych, ale tego porzucenia wtórnego, szybkiego ułożenia dziecku życia w nowym domu, bez wrażliwości na to, że robi się w ten sposób wielką krzywdę ukochanemu dziecku.

    OdpowiedzUsuń
  4. Proszę zwrócić uwagę na to, że in vitro nie jest żadnym leczeniem.
    Przy okazji podaję link do wypowiedzi ekspertów w tym temacie: http://www.pch24.pl/eksperci-o-in-vitro--to-nie-jest-metoda-leczenia-nieplodnosci-,36833,i.html

    Pozdrawiam,
    Flora

    OdpowiedzUsuń
  5. tak się składa, że ekipa z Polonia Christiana nie jest ekspertem w dziedzinie zapłodnienia pozaustrojowego, szczególnie że w tym przypadku rzekomymi ekspertami są pani od modelu Creightona i działacz inicjatywy ideologicznej, a to nieco za mało, aby używać terminu 'ekspert'.
    I owszem, zapłodnienie pozaustrojowe jest leczeniem w świetle definicji WHO i definicji leczenia objawowego.
    bloo

    OdpowiedzUsuń
  6. Od trzeciego spotkania nasze dzieci płakały kiedy spotkania w RZ dobiegały końca, kiedy nastawał czas pożegnań i kiedy musieliśmy wracać do domu. OA radził ograniczyć liczbę spotkań z dziećmi tłumacząc, że dzieci są gotowe do zabrania do domu i że bardzo przeżywają tą całą sytuację.. Propozycja RZ aby zabrać dzieci do nas na noc jawiła się w naszych głowach jako jakiś koszmar, totalne nieporozumienie... Obawialiśmy się, że dzieci poczują się po raz kolejny odrzucone, że już nic zupełnie nie będą z tego rozumiały. Nagle pojawiają się w ich życiu nowi ludzie, przyjeżdżają, bawią się, to mama i tata, są na zdjęciach, zabierają do siebie i ... odwożą z powrotem do RZ... Intuicyjnie czuję o co chodzi, ale szczerze mówią nawet dzisiaj nie jestem przekonana co do słuszności tego pomysłu... Widziałam jak nasze dzieci zareagowały na wizytę (po miesiącu) w OA, w którym odbyło się nasze pierwsze spotkanie, jak bardzo się bały... Nie chciałabym im fundować takich emocji również na etapie naszych spotkań.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Osobiście nie przywiązywałbym większego znaczenia do tego rodzaju zachowań dzieci. Bardziej interesowałyby mnie ich poczynania chwilę później, już po rozstaniu z rodzicami adopcyjnymi i kolejne godziny – noc, następny dzień.
      Niestety w ciągu trzech spotkań trudno nawiązać jakieś znaczące więzi. Rodzicom zapewne się wydaje, że skoro dziecko płacze przy pożegnaniu, to to jest już miłość. Moim zdaniem, na tym etapie jest to tylko zauroczenie. Gdyby to było takie proste …
      Rodzice adopcyjni przychodząc na spotkanie z dzieckiem, są tylko dla niego, starają się mu „przychylić nieba”. Trudno się więc dziwić, że mu się to podoba i często reaguje płaczem, gdy rodzice odchodzą.
      Zresztą bywają sytuacje, gdy sam czasami bawię się z dziećmi i w pewnym momencie muszę odejść. Reakcje niektórych z nich są bardzo podobne. Pamiętam Hawranka, który widząc, gdy odchodzę do pracy na piętro, zaczynał płakać, wyciągał ręce i krzyczał „tata-tata”. Jednak gdy już odszedłem, to ocierał łzy, „otrzepywał piórka” i szedł bawić się z Majką, albo innymi dziećmi.
      Reakcja na spotkanie w OA trochę mnie zastanowiła. Teoretycznie miejsce neutralne. Nawet przyjmując, że przywoływało ono wspomnienia rodziców zastępczych (i lęk przed powrotem), to powinno być to rekompensowane wspomnieniem pierwszego spotkania z rodzicami adopcyjnymi. Chyba, że skojarzenie tego miejsca z rodzicami zastępczymi, wzmagało poczucie porzucenia (co raczej sugerowałoby, że cały proces „przejścia” do nowej rodziny nie był wzorcowy). Istnieje też możliwość, że dzieci były podenerwowane, bo wyczuwały zdenerwowanie rodziców, albo zwyczajnie nie lubią urzędów.
      W każdym razie, my proponujemy rodzicom jak najdłuższe i jak najczęstsze spotkania, bo uważamy, że jest to korzystne dla dziecka. Na ile potrafimy, na tyle staramy się to jakoś tłumaczyć. Do nich należy ostateczna decyzja.

      Usuń
    2. a ja wręcz przeciwnie, przywiązywałabym do tego znaczenie, tylko inaczej interpretowała.
      Spotkanie przyszłych rodziców z dziećmi ma tyle wymiarów, ile uczestniczacych w nim stron. Z punktu widzenia rodziców jest jasne, że to są te dzieci, a oni są tymi rodzicami. Z punktu widzenia dzieci nic tu nie jest jeszcze jasne.
      Uruchomienie wizji, ze dzieci czują, że to tata i mama, jest projekcją dorosłych, ktorzy zaczęli już świadomie budować historię przyszłej rodziny, ale w tym momencie to wciąż tylko ich historia i dzieci nie zostały jeszcze jej aktywnymi uczestnikami, a jedynie biernymi.
      Płacz dzieci pod koniec wizyty może być zrozumiały na tylu polach - rozsadza się ich świat, nadchodzi zmiana, a zmiany zawsze są niepokojące, szczególnie jeśli ma się lat parę i niewielkie pojęcie, że ma to być zmiana na lepsze. Dzieci mogą nie być sprawne w racjonalizowaniu wydarzeń, ale czują emocje. Te emocje muszą mieć swoje ujście.
      Przykro mi, ale ja nie wierzę w cudowne olsnienia, dotknięcia aniołów i inne rzeczy, które retrospektywnie dopisuje dana rodzina, aby uświęcić moment pierwszego spotkania i ukonstytuować początek swojej historii. Owszem, rozumiem, dlaczego tak się dzieje i nie dyskutuję z tym. To "zawiązanie rodziny" jest odpowiednikiem porodu i musi zostać obudowane poczuciem szczególności chwili, aby dać rodzinie fundament na wspólną przyszłość.
      ale z faktu, ze rozumiemy ten mechanizm nadal nie powinno wynikać, że przypisujemy dzieciom swoje własne uczucia i projektujemy na nie to, co sami odczuwamy i co z całego serca pragniemy z nimi współdzielić. Myślę, ze wręcz bardzo wazne jest to rozdzielić i być świadomym, co jest moje, a co jest cudze; co jest moim uczuciem i pragnieniem, aby druga osoba czuła to samo, a co jest jej przestrzenią niepokoju, niepewności, przeczucia rewolucyjnej zmiany.
      Dla dzieci pierwsze spotkanie jest tylko spotkaniem z nowymi ludźmi. Znaczenia zostaną tam zbudowane później, sensy dopisane już po fakcie. W samym momencie dziania się jest po prostu chaos.
      Jest jeszcze jedna wazna rzecz w tym wszystkim. Dla rodziców adopcyjnych spotkanie z dzieckiem jest zwieńczeniem długiego, świadomego procesu. Finałem życiowej decyzji. Dla dziecka jest to kolejne doświadczenie braku sprawczości, bo nikt nie pyta dziecka, czy chce byc adoptowane.
      Nie twierdzę, że takie pytanie powinno paść; twierdzę, ze te wszystkie retrospektywnie budowane opowieści o powstaniu rodziny z reguły zakładają czynnik wspólnej sprawczości - ja adoptowałam ciebie, tym adoptowałaś mnie.
      Dla dorosłych to jest istotnie prawda, dla dziecka jednak nie, bo ono nie uczestniczyło w tym procesie i nie wybrało własnej historii. Nie wybrało porzucenia, nie wybrało zycia w RZ i nie wybrało adopcji. Rodzice zaś - owszem, wybrali, nawet jeśli adopcja nie była ich pierwotnym planem, to proces adopcyjny służył właśnie zbudowaniu i umocnieniu tej decyzji. Myślę, ze pamięć o tym jest ważna i pełni ona również rolę ochronną wobec pułapki takiej projekcji. Co by nie mówić, podczas pierwszego spotkania mamy do czynienia z małym człowiekiem, którego za moment spotka rewolucja, i który ma prawo się jej bać, nawet jeśli nie umie zwerbalizować swoich uczuć i myśli. Jeśli pisałam o powolnym i łagodnym przechodzeniu to nie z myślą o rodzicach, którym taka idea niekoniecznie może się podobać, a z myślą o dzieciach, które rzadko kiedy mają swoich rzeczników proszących o to, aby zobaczyć dziecko i jego emocje. Nie to docelowe dziecko, którym ma się dopiero stać, jako nasz syn czy córka, ale to zagubione dziecko z pękniętą trajektorią biograficzną, którym jest w pierwszym momencie naszego kontaktu.

      bloo

      Usuń
  7. Dziękuję za odpowiedź Pikuś Incognito. Jeżeli chodzi o nas absolutnie nie interpretowaliśmy zachowania dzieci jako miłości do nas, raczej jako jakieś zauroczenie albo tęsknotę za domem czy stałością... To mogła być też reakcja na zmiany, kolejne już w dotychczasowym życiu, niezrozumienie tego co się dzieje. W każdym razie chciałam przekazać informacyjnie jak to wygląda od strony OA i jak duża jest tutaj rola mądrej RZ...OA uważał, że trzeba dzieciom zaoszczędzić tej huśtawki emocjonalnej... Co do reakcji na wizytę w ośrodku - Panie z OA tłumaczyły nam, że kiedy pierwsze spotkanie jest w RZ, a nie - jak u nas - w OA wizyta w OA jest zazwyczaj spokojna, miejsce kojarzy się dzieciom neutralnie. Inna natomiast jest reakcja dzieci, kiedy pierwsze spotkanie jest właśnie w OA i później wizyta w okresie styczności też w OA. Reakcja naszych dzieci podobno nie była odosobniona. Na wizytę pracowników OA u nas w domu dzieci zareagowały b. dobrze, natomiast na wizytę u pracowników w OA już diametralnie odmiennie... Nie wiem z czego to wynika. Wiem tylko, że w OA dzieci przechodziły rozmowy, testy psychologiczne itp. Może to wszystko im wróciło? Ten czas sprzed poznania nas? Nie mam pojęcia. W każdym razie, niezależnie od wszystkiego o czym tutaj rozmawiamy, pomysł zabierania dzieci na noc do siebie przez RA i następnie odwożenia dzieci do RZ budzi moje wątpliwości. Macie może doświadczenie jak dzieci reagują na takie zmiany, jaka jest ich reakcja kiedy muszą wyjechać od RA i kiedy wracają do RZ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od samego początku bycia pogotowiem, nie mieliśmy wątpliwości, że korzystne dla dzieci jest spędzanie czasu również w domu ich nowych rodziców. Były to chwile, gdy miały one możliwość poznania nie tylko miejsca, w którym przyjdzie im zamieszkać, ale przede wszystkim osób, które będą ich rodziną (często również nowego rodzeństwa), w ich środowisku.
      Długo mieliśmy opór przed spędzaniem nocy w przyszłej rodzinie adopcyjnej. Zresztą sami rodzice często mają wątpliwości. Obawiają się nie tyle samej nocy, co właśnie powrotu do rodziny zastępczej następnego dnia. My z kolei, baliśmy się, że dziecko zacznie kojarzyć, że zawsze po takich weekendach do nas wraca i gdy odejdzie już na stałe, cały czas będzie na ten powrót czekało. Jednak od jakiegoś czasu proponujemy rodzicom również wyjazdy na noc, ponieważ sprawdza się to bardzo dobrze. Ale nie następuje to w początkowej fazie zaznajamiania się. Średnio, cały proces trwa około miesiąca. Mniej więcej po dwóch tygodniach, jeżeli rodzice adopcyjni wyrażają chęć spędzenia wspólnej nocy, dochodzi do tej chwili, która (jak wynika z relacji rodziców) jest ważniejsza, bardziej ekscytująca, bardziej emocjonalna – dla nich, niż dla dziecka. Intensywne dwutygodniowe wizyty są wystarczające, aby dziecko w pewnym momencie miało dwie (jednakowo ważne) mamy w dwóch różnych domach.
      Przypuszczam, że w sytuacji dziecka starszego, może być inaczej (od nas odchodziły do adopcji dzieci w wieku do trzech lat). Chociaż może znowu obawiam się na wyrost. Aktualnie, nasz siedmiolatek bardzo lubi spędzać czas (również noce) w innych rodzinach, po czym bardzo chętnie do nas wraca. Sądzę, że gdyby znalazła się dla niego rodzina adopcyjna, to z łatwością by się w niej odnalazł, a do tego w tym przypadku, nie miałbym wątpliwości, że szybka rewizyta w jego nowym domu byłaby konieczna.
      Zdecydowanie najtrudniej jest zaadaptować się w nowym domu dzieciom, które z różnych powodów nie miały dużo czasu, aby „zaprzyjaźnić” się z rodzicami adopcyjnymi (lub też nowymi opiekunami). Mieliśmy trzy takie przypadki i w każdym z nich (i tylko w tych trzech), w krótkim czasie zaczęły pojawiać się trochę niepokojące symptomy, chociaż teraz (po kilkudziesięciu miesiącach) wszystko wydaje się być tylko wspomnieniem. Może to jedynie przypadek … a może jednak coś więcej.

      Natomiast, jeżeli chodzi o Ośrodki Adopcyjne, z którymi mieliśmy do czynienia, to zarówno testy, jak też spotkania z rodzicami adopcyjnymi odbywały się zawsze w naszym domu.
      Jest to duży stres dla dziecka, więc po co potęgować go jeszcze „obcym miejscem”.
      Dobrze, że nasze ośrodki to rozumieją.

      Usuń
  8. I dziękuję za tego bloga :) To kopalnia bardzo, bardzo potrzebnej wiedzy i doświadczenia :)

    OdpowiedzUsuń