Czasami, gdy muszę wstać skoro świt,
bo któreś z dzieci cierpi na bezsenność – dla zabicia czasu
podejmuję się filozoficznej dysputy z samym sobą.
Niedawno zacząłem się zastanawiać
nad istotą porażki w systemie pieczy zastępczej. Okazało się, że
im dalej zagłębiałem się w swoich rozważaniach, tym coraz
bardziej oddalał się horyzont, do którego chciałem dotrzeć.
Skończyło się na tym, że podzieliłem sobie moje rozważania na trzy grupy. Zacznę może od tej najmniej kontrowersyjnej –
chociaż może nie dla każdego.
Znaczenie porażki w wychowaniu
dzieci
Zapewne już nie raz próbowałem
wyrazić swój pogląd dotyczący współczesnych metod wychowania
dzieci. Ten mój można nazywać przestarzałym, staroświeckim, albo
delikatniej – tradycyjnym. Ja bym go nazwał autorytatywnym (od
autorytetu, a nie autorytaryzmu). Owszem, jestem osobą kontrolującą,
choćby poprzez ustalanie i konsekwentne egzekwowanie zasad. Ale
jestem też elastyczny. Staram się dostrzegać punkt widzenia
dziecka i na niego reagować. Staram się tłumaczyć, dopóki widzę,
że ma to sens. Staram się dbać o prawo do autonomii i nie uwłaczać
wolności ani godności dziecka. Ale są też jasno postawione
granice. Być może niektóre można nazwać fanaberią starego
tetryka, jak choćby zakaz skakania po tapczanie i wchodzenia na
parapety, a zwłaszcza jeżdżenia samochodzikami po pianinie, a
nawet ustawiania na nim czegokolwiek. U nas są to zasady dotyczące
każdego i nie ma od tego wyjątku. Nawet Majka nie może chodzić po
parapetach. Gdy ostatnio coraz częściej zaczęła na nie wchodzić,
kupiłem jej w prezencie robota do mycia okien. Początkowo narzekała
na zbędny wydatek, ale ostatecznie przestała i nawet go doceniła.
Osobiście uważam, że jest lepszy od Majki. Dobrze – nie gorszy.
Niedawno spotkałem w sklepie
dziewczynę, która była opiekunką Omena i Dagona w przedszkolu.
Zamieniliśmy kilka zdań. Nie wchodząc w szczegóły, mógłbym
stwierdzić, że styl wychowania nadopiekuńczych rodziców niewiele
się zmienia od lat. Na potrzeby tego wpisu wystarczy ująć go w
sformułowaniu: „Nie biegaj, bo się spocisz”.
Wielu współczesnych rodziców próbuje
chronić swoje dzieci przed najmniejszą porażką, co przekłada się
na uniemożliwianie im doświadczania konsekwencji swojego działania.
Kiedyś mówiło się: „Jak się nie przewrócisz, to się nie
nauczysz”. Teraz to stwierdzenie jakby się nieco zdewaluowało.
Tyle, że skutkiem jest krucha osobowość, lęk przed popełnianiem
błędów, niechęć do podejmowania ryzyka. Niektórzy mówią, że
w zamian mamy osoby dużo bardziej otwarte, chętniej mówiące o
swoich emocjach. Być może.
Ani Majka, ani ja, nigdy nie staraliśmy
się chronić naszych dzieci (żadnych dzieci) przed porażką. Jest
ona w jakiejś mierze codziennością, czymś nieuniknionym. Czymś,
co uczy przewidywania i daje możliwość zmierzenia się z
poniesieniem konsekwencji. Porażka uczy jak przeżywać
niepowodzenia, jak unikać błędów, a nawet jak ją przekuć w
sukces. Ważne, aby o niej rozmawiać i traktować jak
sprzymierzeńca. Chyba nie bez powodu mówi się: „Co cię nie
zabije, to cię wzmocni”.
Już się tak nie mówi?
Ktoś kiedyś ironicznie stwierdził, że na placach zabaw powinny być strefy wolne od dorosłych. Jestem "za". Tak było za czasów mojego dzieciństwa, a nawet dzieciństwa naszych dzieci. Teraz się pozmieniało.
Moja pamięć krótkotrwała jest coraz bardziej ulotna. Jednak to co było dziesiątki lat temu, wciąż jest żywe. Pamiętam jak dostaliśmy nowe mieszkanie (kiedyś się dostawało). Miałem wówczas jakieś pięć lat i nikt się nie dziwił, że dzieci w tym wieku same wychodziły na plac zabaw. Wówczas tym placem był plac budowy. Pewnie dlatego dzieci wychodziły na niego w kaloszach. Pewnego dnia zapuściłem się w miejsce, w którym zwyczajnie utknąłem w błocie. Nie mogłem się ruszyć ani do przodu, ani do tyłu. Stałem jak zabetonowany. Teraz pewnie ktoś by to zgłosił policji, która zawiozłaby mnie do rodziny zastępczej. Pół wieku temu nikt nie był zainteresowany małym chłopcem stojącym w błocie na placu budowy. Nie miałem wyjścia, musiałem pomyśleć i samemu wyjść z opresji. Wysunąłem więc nogi z kaloszy i w samych zabłoconych skarpetkach wróciłem do domu.
Porażki rodzin zastępczych
Skupię się na pogotowiu rodzinnym (bo
w końcu o tym jest ten blog), albo innej zawodowej rodzinie
zastępczej, która wielokrotnie traktowana jest jak pogotowie. Czyli
występuje częsta rotacja dzieci.
Tytułem wstępu (a może bardziej jako tło rozważań) przytoczę historię
Jacha. Chłopca, który od ponad dwóch miesięcy jest na naszym
stanie (brzydko mówiąc) i nie wiadomo jak długo jeszcze będzie.
 |
Jachu zapętlony |
Chłopiec mówi, że mama zwracała się
do niego imieniem Jachu, albo Misiu. To drugie określenie nie bardzo
przechodzi mi przez gardło, więc stosuję imię Jachu.
Był środek nocy, gdy policja
przywiozła go nam do domu – mimo naszej wcześniejszej deklaracji,
że mamy komplet dzieci, a pięciolatek zupełnie nie pasuje do
naszej rodziny. Policjanci byli zdesperowani. Nikt chłopca nie
chciał, więc jeździli od drzwi do drzwi. Od jednej rodziny
zastępczej do drugiej.
Majce zrobiło się żal chłopca (a może nawet pani policjantki) i uległa. Liczyliśmy, że Jachu spędzi u nas kilka,
może kilkanaście dni.
Niestety w polskim prawie nie istnieje
pojęcie interwencyjnego przyjęcia dziecka przez rodzinę zastępczą.
Tak jak sądy rodzinne ślimaczą się z podejmowaniem decyzji, tak
sędzia dyżurny potrafi wypisać decyzję w ciągu dwóch godzin –
umieszczając dziecko na czas trwania postępowania. Nie czasowo, nie
na kilka dni potrzebnych do znalezienia rodziny zastępczej.
Umieszcza dziecko do wyjaśnienia jego sytuacji prawnej, co może
trwać lata.
Do tego w takim przypadku o
dziecku niewiele wiadomo. W zasadzie nic. Gdyby Majka wiedziała, że
chodzi o artykuł 207 kk, to może byłaby bardziej stanowcza. Ten
artykuł dużo mówi o rodzicach, ale w jakiejś mierze również o
dziecku (zwłaszcza gdy ma ono kilka lat). A dokładniej – o możliwych traumach i zaburzeniach.
Nie wiem na czyje polecenie, ale ostatnio zostałem zaproszony na przesłuchanie w komisariacie policji. Przy okazji podzieliliśmy się z panem policjantem wrażeniami, żeby nie powiedzieć, że ponarzekaliśmy na system. Pan policjant bardzo ubolewał nad tym, że w przypadku konieczności odebrania dziecka w trybie interwencyjnym (zwłaszcza nocnym lub weekendowym), niemal zawsze mają problem ze znalezieniem rodziny zastępczej w przypadku gdy nie ma żadnej osoby z najbliższej rodziny, która mogłaby się dzieckiem zająć. Ja zawsze myślałem, że jeżeli znajdzie się jakaś miła sąsiadka chcąca na krótki czas przygarnąć dziecko, to jest to jak najbardziej możliwe. Okazuje się, że sędziowie mówią policjantom, że owszem mogą tak zrobić, ale tylko na własną odpowiedzialność – czyli w zasadzie nie mogą. A ponieważ panowie i panie z naszego komisariatu nie za bardzo chcą na siebie brać takiej odpowiedzialności, to zdarza się, że jeżdżą z dzieckiem w radiowozie do rana i czekają aż matka wytrzeźwieje. Na to ja mu odpowiedziałem (co go bardzo zdziwiło), że w niektórych przypadkach jest to bardzo dobre rozwiązanie. Trauma dla dziecka jest niewielka. O ile w ogóle jest, bo przecież jeżdżenie przez całą noc w radiowozie jest nie lada atrakcją i może zostać miłym wspomnieniem. Za to zawiezienie go do rodziny zastępczej, automatycznie rozpoczyna całą procedurę systemu. A jak ta machina ruszy, to nie zatrzyma się prędzej niż po kilku miesiącach. Trochę więc mu zasugerowałem, że do nich należy ocena rodziny. Czy jest to patologia nad patologiami, czy też rodzice wyprawili tylko nieco za głośne imieniny, a życzliwy sąsiad zadzwonił na 112. Jestem przekonany, że większość rodziców nie ma świadomości, że na każdej imprezie z udziałem dzieci, musi też być przynajmniej jedna trzeźwa osoba z najbliższej rodziny. Nie sąsiadka, nie koleżanka. Policja nie ma dowolności interpretowania tego przepisu.
Jachu z pozoru jest zwykłym
pięciolatkiem. Zna kolory, potrafi liczyć, całkiem poprawnie się
wypowiada. Zachowania świadczące o zaburzeniach więzi są chwilowo
mało znaczące, a agresywne zachowania wynikające z rozmaitych
opisów (przedszkola, OPS-u) jakby przesadzone.
Tyle, że chłopiec jest
rozwojowy. Z każdym dniem się rozkręca. Testuje rodzinę. Sprawdza
na co może sobie pozwolić.
Zupełnie inaczej zachowuje
się w mojej obecności, a zupełnie inaczej z Majką. Zupełnie
inaczej gdy wie, że go obserwuję, a zupełnie inaczej gdy nie jest
w zasięgu mojego wzroku.
Teraz już wiemy, że
przyjęcie Jacha było błędem i całą sytuację możemy traktować
w kategorii porażki. Przez jedną, wydawać by się mogło
empatyczną decyzję, ucierpiała cała rodzina. Waleria, która ma
bezdech afektywny, nagle zaczęła się zawieszać niemal co chwilę.
Nie musiała czekać aż chłopiec ją uderzy (co też się
zdarzało). Czasami wystarczyło, że krzyknął albo tylko przeszedł
obok niej. Pozostałe dzieci jakby lepiej znosiły obecność
chłopca. Chociaż może były to tylko pozory, bo pewnie nikt nie
lubi gdy błogi sen przerywa mu nagły hałas czy uderzenie choćby tylko pluszakiem. Chwilowo
przeszedłem na czas przeszły, bo Waleria już prawie z nami nie mieszka –
ale o tym za moment.
W każdym razie, razem z
naszym organizatorem pieczy zastępczej, rozpoczęliśmy poszukiwania
rodziny, w której Jachu mógłby zamieszkać na dłuższy czas –
prawdopodobnie na zawsze. Oczywiście postępowanie prawne będzie
jeszcze trwać i trwać, jednak nie przewiduję, że jego zakończenie
będzie pozytywne dla mamy biologicznej. Chociaż z jej punktu
widzenia, może właśnie będzie. Pozbędzie się zbędnego balastu,
a jednocześnie będzie mogła narzekać na bezduszny wymiar
sprawiedliwości. Na razie cieszy się wolnością i od dwóch
miesięcy do nikogo nie odzywa. A Jachu o niej wspomina w zasadzie
tylko wtedy, gdy chce nas nią postraszyć. Chociaż muszę to doprecyzować. Mama zadzwoniła jeden raz i zapytała jak się czuje jej synek. Jak usłyszała, że całkiem dobrze, to się obruszyła, stwierdzając że przecież dziecko odebrane matce nie może czuć się dobrze. No ale cóż?
Czekamy na dalszy rozwój
wypadków, ale tym razem muszę się pochylić nad wyjątkowym
zachowaniem sądu – wyjątkowo pozytywnym zachowaniem. Nie dość,
że sędzia zapoznał się dokładnie z całą sytuacją, to ją
monitoruje dzwoniąc przez telefon niemal codziennie. Gdy znajdzie
się rodzina, która przyjmie chłopca do siebie, to możemy liczyć
na natychmiastowy podpis umożliwiający zmianę zabezpieczenia
dziecka.
Miesiąc temu taka rodzina
się znalazła. Dwójka braci – jeden młodszy, drugi dwa lata
starszy od Jacha. Rodzice bardzo otwarci, bardzo chętni. Wszystko
bardzo, bardzo. Również bardzo zafascynowani współczesnymi
metodami wychowawczymi – podążający za potrzebami dziecka,
rozmawiający, tłumaczący, rezygnujący z kar i odrzucający
jakąkolwiek formę przemocy między rodzeństwem.
Wydawało nam się, że
siedmiolatek szybko postawi do pionu naszego Jacha. Niestety... Albo
nie dano mu szansy, albo na etapie wychowania nie wyposażono w
odpowiednie narzędzia radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych. Po
trzech dniach otrzymaliśmy informację, że Jachu jest agresywny,
bije starszego z braci i próbuje przejąć kontrolę nad każdym z domowników. Dostaliśmy jednak nieco ponad tydzień na znalezienie
nowej rodziny.
Na to było zbyt mało
czasu, ale wykorzystaliśmy go na realizację przyspieszonego procesu
przekazania Walerii innej rodzinie. Uznaliśmy, że szkody wynikające
z przebywania u nas razem z Jachem, będą dla Walerii dużo większe,
niż szybsze niż zwykle przejście do bezpiecznej rodziny. Jeszcze
kilka dni wcześniej chcieliśmy to zrobić powoli, tak jak zawsze. W
planach był wspólny wyjazd na wakacje do Mielenka i stopniowe
zapoznawanie się z nowymi rodzicami i nowym rodzeństwem. Niestety
wszystko trzeba było skrócić do tygodnia. Nowi rodzice znali Walerię od dawna – od czasu naszego wyjazdu do Peru. Poznali dziewczynkę gdy była w rodzinie pomocowej i już wtedy ją pokochali. Tyle, że wówczas jeszcze istniało duże prawdopodobieństwo powrotu do mamy biologicznej. Teraz dostali propozycję na spotykanie się niemal dzień w dzień i z niej skorzystali.
Podobnie jak w przypadku Jacha, również jestem pod wrażeniem sądu. Sędzina zgodziła się
„przenieść” Walerię do nowej rodziny na niecałe dwa miesiące przed rozprawą
(przypuszczalnie odbierającą władzę rodzicom biologicznym).
Postronne osoby może to nie dziwić (bo przecież zadaniem sądu
rodzinnego jest dbanie o dobro dziecka), ale dla mnie takie jego
działanie jest pozytywnym szokiem.
Wracając do Jacha –
męczymy się niemiłosiernie. On też, bo nie był przyzwyczajony do
respektowania jakichkolwiek nakazów i życia w ramach ustalonych
zasad. Chronimy półroczną Tango i o tydzień młodszego Casha.
Jacha powoli oswajamy z informacją, że być może już nigdy nie wróci do
swojej mamy. Cały czas twierdzi, że jest w szpitalu i za kilka dni
po niego przyjedzie. A nas straszy, że opowie jej, jak źle go
traktujemy. Lista zastrzeżeń jest długa – choćby to, że ma
nieodkurzony dywan w swoim pokoju. Szkoda, że jakoś nie zastanawia
się nad tym, że w szpitalu też są telefony i można z nich
zadzwonić. Staram się nie być okrutnym i mu tego nie
uświadamiać... jeszcze. Jednak wspólne przebywanie od wczesnych
godzin rannych do późnych wieczornych powoli staje się koszmarem.
Chłopiec ani chwili nie chce spędzić w samotności. Nie bawi się
w swoim pokoju. Ani razu nie wyszedł sam na trampolinę, huśtawkę,
do piaskownicy, czy choćby tylko do ogrodu. Bardziej ambitne
aktywności jak rysowanie, układanie puzzli albo zabawa stempelkami,
są chwilowe. Większą część dnia spędza siedząc na tapczanie.
Cały czas mamrocze coś do siebie i rozciąga koszulkę. Wydaje nam
się, że te zachowania są związane z jakąś traumą będącą
następstwem pozostawiania go samego na dłuższy czas. Jachu często
powtarza, że mama wychodziła do sklepu zostawiając go samego w
domu. Pewnie dlatego bez przerwy domaga się zainteresowania swoją
osobą, a przynajmniej ciągłej obecności dorosłego. Gdy przez
dłuższy czas moja uwaga skierowana jest na maluchy, domaga się jej
przekierowania na siebie w sposób bezpardonowy. Zdarza się, że
bierze jakąś zabawkę i rzuca nią we mnie, albo trzymając coś
bardziej skomplikowanego z jakimiś przyciskami, czy klawiszami –
krzyczy „wyrwę to”. Swoją złość wyraża też trzaskaniem
drzwiami albo kopaniem w barierki odgradzające schody od pokoju.
Lubi też mi ubliżać, wykrzykując że jestem gruby i brzydki.
Zastanawiam się, kiedy wpadnie na to, że jestem też stary. Na
razie stara i brzydka jest Majka, bo przecież jej też nie oszczędza
swoimi epitetami. Na każde zwrócenie uwagi, że zachowuje się
niewłaściwie, reaguje agresją. Najczęściej wyciąga język, robi
głupie miny i krzyczy, że na niego krzyczę i wszystkim o tym
powie. Gdy zaczyna „nakręcać się” ponad miarę, ze stoickim
spokojem proszę, aby odszedł na bok i się wyciszył. Nie chcę na
siłę wysyłać go do jego pokoju, bo ten powinien być azylem.
Jednak dla chłopca, bycie w
swoim pokoju, jest karą. Chociaż jest to pokój, w którym są
kolejki, samochody, jakieś psie patrole, samoloty i inne ciekawe
zabawki. Jest to pokój, w którym inne dzieci w jego wieku lubiły się
bawić. On nie lubi tego pokoju – bo nie chce być sam.
Jednak przyzwolenia na
użycie bomby atomowej w pokoju dziennym nie ma. Majka próbuje. Ja
wiem, że powinienem go przytulić, tłumaczyć, rozmawiać nawet gdy
on tego nie chce. Ale nie potrafię. Jest to tym bardziej trudne, że
wszystko zawsze kończy się tak samo. Jachu ostatecznie sam
stwierdza, że idzie do swojego pokoju. Jednak zanim do niego
dojdzie, najpierw robi wielką awanturę na schodach, potem trzaska
drzwiami i przez parę minut słychać tupanie w podłogę i
uderzanie różnymi przedmiotami w ściany i drzwi.
Mam też wrażenie, że
chłopiec prowadzi ze mną jakąś otwartą wojnę. Jego strategia
jest nawet logiczna. Gdy jesteśmy sami, to jest w miarę dobrze.
Przychodzi Majka i zaczyna się „jazda”. Moim zdaniem Jachu
doskonale zna już zasady i wie, że moja reakcja za każdym razem
będzie taka sama. Być może liczy, że skłóci Majkę ze mną,
albo zwyczajnie potrzebuje świadka, na którego kiedyś może chcieć
się powołać. Na przykład zaczyna rzucać w pokoju piłką, albo
jeździć samochodzikami po pianinie. Ostrzegam go kilka razy. Dla
pewności przypominam zasady i że takie zachowanie skończy się
„wypadem” z pokoju. Czasami mam wrażenie, że już nie może się
doczekać, kiedy go wyproszę (powinienem napisać "wyrzucę", ale do tego słowa Majka zapewne by się przyczepiła). Podchodzi do mnie i krzyczy: „Nie
będziesz mi mówił co mam robić!”. Bywa też, że spogląda mi
prosto w oczy i stwierdza: „Ja tu zostanę na zawsze”. Niestety czasami mam wrażenie, że mówi poważnie.
Ostateczną metodą na
sprowokowanie naszej zdecydowanej reakcji było zrobienie siku w
majtki. Napisałem „było”, bo Jachu chyba zaczyna się
przekonywać, że jest to metoda mało skuteczna, a do tego nieco nieprzyjemna. Pomijam sytuacje, gdy "popuszcza" z przyczyn emocjonalnych – na przykład gdy zbyt dobrze się bawi. Takie rzeczy mają prawo się zdarzyć. Szkoda tylko, że wówczas nas obarcza za to winą wykrzykując: "Dlaczego mi nie przypomniałeś?".
Mamy też wrażenie,
że próbuje odgrywać sceny, które pamięta ze swojego domu. Psychologowie nazywają to dysocjacją, podświadomym przenoszeniem się w inne miejsce i czas. W takiej chwili chłopiec prawdopodobnie nie widzi mnie czy Majki, tylko swoją mamę. Bywa więc, że Jachu prowokuje do tego, aby go uderzyć. Jak nic nie skutkuje, to robi
jeszcze większą awanturę i na końcu sam idzie do swojego pokoju
krzycząc: „Chodź mnie przeprosić”.
Raz tylko się otworzył i
powiedział, że mama go dusiła, a potem pies szczekaniem nie kazał
mu o tym mówić. Raz tylko powiedział, że mama chce mieć
grzecznego synka, a on nie jest grzeczny. Nie potrafi jednak
zdefiniować słowa „grzeczny” i „niegrzeczny”. Za to często
powtarza: „Czy jak będę grzeczny, to dostanę jeść?”. Słowa "grzeczny" i "niegrzeczny" są używane przez chłopca dziesiątki razy w ciągu dnia. Często mówi tak sam do siebie – jakby sam siebie strofował.
Awanturę potrafi zrobić z
niczego. Chociaż Majka mówi, że pewnie swój powód ma. Ostatnio
bardzo się zdenerwował, że pies naszej córki przyjedzie
następnego dnia. Jachu chciał, żeby przyjechał natychmiast.
Zaczął tupać w podłogę i szarpać się z Majką. Krzyku narobił
tyle, że gdybyśmy mieszkali w bloku, to któryś z sąsiadów
pewnie zadzwoniłby na policję. Gdy trochę ochłonął, stwierdził
że powybija nam wszystkie szyby w oknach.
Pies w końcu przyjechał.
No i dodatkowym moim obowiązkiem było chronienie go przed Jachem.
Już nawet nie chce mi się wszystkiego opisywać. Niedawno słyszałem
(w bezpośredniej rozmowie, więc nie jest to plotka) o przypadku,
gdy dziecko w pieczy zastępczej zakopało kota na śmierć. No i w tym temacie zdanie Majki i moje jest zupełnie inne. Majka stoi na stanowisku, że chłopiec nie potrafiłby zrobić psu krzywdy. Tę tezę wspiera stosunek Jacha do rozmaitych owadów zwanych przez niego robakami. Nigdy żadnemu nie wyrządził krzywdy. W przeciwieństwie do innych dzieci w jego wieku, żadnego nie próbował rozdeptać ani powyrywać skrzydełek i nóżek. Nawet gdy wyrywamy razem chwasty w ogrodzie, to przy niektórych się zatrzymuje i zastanawia czy ich to nie boli. Jednak jest też druga strona medalu. Im ktoś jest starszy i bardziej inteligentny, tym w oczach chłopca stanowi dla niego większe zagrożenie. Dlatego ja mam do Jacha ograniczone zaufanie.
Staram się, przez ten
krótki czas pobytu chłopca w naszym domu, odpuszczać wszystko co
można odpuścić, chociaż nie jest to proste. Nie chcę mu za
bardzo mieszać w głowie, bo nowa rodzina zapewne będzie miała
inne zasady i w nieco innych miejscach ustawione granice.
Rozpoczęcie wszystkiego od
początku będzie wielkim wyzwaniem zarówno dla Jacha, jak i jego
nowej rodziny. Aktualnie wszelkie próby tłumaczenia chłopcu
pewnych zasad powodują, że wpada w jeszcze większą furię.
Zdecydowanie lepiej reaguje na proste polecenia – żeby nie
powiedzieć „rozkazy”. Tyle, że to nie jest metoda.
Jedno jest pewne –
dziecka, które przez kilka lat przebywało w niewydolnej wychowawczo
rodzinie, nie uda się miło i przyjemnie wpasować w swoje ramy.
Wynika to również z tego, że o takim dziecku niewiele wiadomo.
Nawet ono samo ma wiele tajemnic, które z jakichś pobudek chroni.
Gdy Jachu siedzi na schodach i wrzeszczy, a ja chcę go delikatnie
zmotywować do dojścia do pokoju (tylko idąc w jego kierunku), to
ucieka z krzykiem „nie rób mi tego!”. Podejrzewam, że chodzi o
coś, co robiła mu mama.
Nie wydaje mi się też, aby
można było to zrobić (to wpasowanie) bez choćby cienia
krzywdzenia emocjonalnego. Dla rodziny, która oddała nam Jacha z
powrotem, wysłanie chłopca do jego pokoju bez jego wewnętrznej
akceptacji, prawdopodobnie jest krzywdzeniem emocjonalnym. Dla mnie z
kolei czymś takim był jego powrót z całodobowym zakładaniem
pieluchy.
Ciekawym przykładem
hipotetycznej przemocy emocjonalnej jest kolejna sytuacja. Bardzo nie
lubię jak przedszkolaki płci męskiej robią siku na stojąco.
Celownik mają niewyregulowany, a „szwung” taki, że leci po
ścianach. Wyzwaniem jest przekonanie ich, że dużo bardziej
higieniczne i wygodne jest robienie siku na siedząco. Jachu po
przyjściu do nas nie był wyjątkiem. Swoją męskość wyrażał
umiejętnością obsikiwania klapy, podłogi i wszystkiego dookoła.
Nie dawał się przekonać, że może być inaczej. Upierał się,
krzyczał, a czasami wpadał w szał. Był nawet gotowy zaakceptować
szmatkę, którą miał po sobie sprzątać. Najciekawsze jest jednak
to, że po dwóch tygodniach obecności w innej rodzinie, Jachu
wrócił i zaczął sikać na siedząco. Do tego z ogromną
determinacją zaczął mnie przekonywać, że tak właśnie należy
robić.
Zdarzają się czasami miłe
chwile (gdy ze sobą rozmawiamy czy też robimy wspólnie surówkę do obiadu) albo przynajmniej śmieszne. Są to jednak perełki w gąszczu
sytuacji trudnych i nieprzewidywalnych.
– Jachu! Albo czytam
bajkę, albo ryczysz.
– To ty czytaj, a ja będę
ryczał.
Jachu często próbuje coś
ugrać komplementami, ale nie za bardzo wie co mówi. Być może są
to jakieś zdania, których nauczył się w swoim domu, zupełnie ich
nie rozumiejąc. Mówi dla przykładu: „Uwielbiam waszą
jajecznicę”. O ile mnie pamięć nie myli, to naszej jajecznicy
nigdy nie jadł. Po każdym posiłku słyszymy: „Dziękuję, było
pyszne”. I nie ma znaczenia, że chwilę wcześniej stwierdził, że
czegoś nie lubi i połowę kolacji zostawił niedojedzoną.
Pojawiają się też zachowania świadczące o tym, że chłopiec potrafi dobrze funkcjonować w rodzinie, tylko potrzebuje czasu. Od mniej więcej dwóch tygodni mówi do Majki: "Kocham cię", a od trzech dni sprawia mu przyjemność przytulanie się do mnie. Dobrze to wróży na przyszłość, chociaż ja te dwa fakty łączę ze zniknięciem z naszej rodziny najpierw Walerii, a potem psa. Jachu ma nas teraz niemal na wyłączność, a Tango i Casha postrzega trochę w kategorii robaka.
Udało się znaleźć nową
rodzinę zastępczą, która jest gotowa przejąć Jacha za niecały
miesiąc (po powrocie ze swoich wakacji). Tym razem mamy do czynienia
z rodziną zastępczą zaprawioną w boju z nadpobudliwą
dwunastolatką będącą w pieczy już od wielu lat. Sam nie wiem czy
będzie to próba połączenia ognia z wodą, czy świetny sposób na
zapanowanie nad naszym chłopcem.
Spotkaliśmy się już dwa
razy. Za każdym razem Jachu zrobił dobre wrażenie. Bardzo bym
chciał, żeby się okazało, że chłopiec tylko mnie nie lubił, a
w nowej rodzinie będzie miłym synkiem i bratem.
Przyjęcie Jacha traktuję w
kategorii porażki. Chociaż właśnie takiej, która wzmacnia.
Takiej, która powoduje zaangażowanie całego systemu, w której
każdy trybik pieczy zastępczej (włącznie z sądem) dąży do
znalezienia najlepszego rozwiązania.
Jednak nie zawsze tak jest.
Zresztą historia Jacha jeszcze się nie zakończyła. Nawet bym
powiedział, że dopiero nabiera tempa.
Istnieją dwa powiedzenia.
Dwa stereotypy, które jeszcze kilka lat temu sam powtarzałem.
Dlaczego teraz myślę inaczej? Jedni mogą to nazwać wypaleniem
zawodowym, inni doświadczeniem. Jak zwał, tak zwał – wnioski są
takie same.
Chodzi o stwierdzenia:
„Każde dziecko można pokochać” i „Każde dziecko powinno mieszkać w rodzinie”. Spróbuję przyjrzeć się obu zdaniom nie
tylko patrząc ze swojej perspektywy, ale również posiłkując się
przykładami innych rodzin zastępczych.
Czy każde dziecko można
pokochać?
Uważam, że nie. Nawet
zaryzykowałbym stwierdzenie, że nie każde można zaakceptować.
W tej chwili jestem ostatnią
osobą, która rzuciłaby kamieniem w kierunku rodziny zastępczej
oddającej dziecko z powrotem do systemu.
Nie można ukrywać, że
wiek dziecka ma tutaj ogromne znaczenie. Chociaż gdybym chciał
doprecyzować, to chodzi o czas przebywania w rodzinie biologicznej,
z której w pewnym momencie zostaje ono zabrane.
Właśnie zrobiłem sobie
krótką przerwę i spojrzałem na naszą „ścianę pamięci”.
Przywiesiłem na niej 54 zdjęcia. Brakuje portretów tych dzieci,
które odeszły w tym roku i tych, które jeszcze z nami są. Czyli
można dodać pięć kolejnych historii. Dzieci, które znalazły się
w systemie pieczy zastępczej w wieku powyżej dwóch lat jest
piętnaścioro (Jacha jeszcze nie liczę). Jest to zatem trochę
mniej niż jedna trzecia. Spośród tych starszaków, dwójka
rodzeństwa (według mojego stanu wiedzy) cieszy się szczęśliwą
rodziną. Każde z pozostałych trzynastu wróciło do systemu, albo
do rodziny biologicznej.
Nie wiem jak zakwalifikować
Omena i Dagona. Po pierwsze jeden był nieco poniżej dwóch lat, a
drugi miał prawie trzy. Ich historia jeszcze się nie skończyła.
Nie wiem też czy bardzo zaangażowana mama i równie zaangażowany
(tyle, że w swej powściągliwości) tata, są gwarantem sukcesu.
Szkoda, że nie istnieją
żadne naukowe badania tego tematu. Być może trudno byłoby znaleźć
wiarygodną grupę badawczą, a może zwyczajnie nikogo to nie
interesuje.
Rodzice oddający dzieci do
systemu, albo robiący wszystko aby wróciło ono do rodziny
biologicznej (bo to też jest metoda) pozostają ze swoją traumą
sami sobie. Do tego dla systemu stają się rodziną mało
wiarygodną, taką która się nie sprawdziła. Pewnie nie zawsze tak
jest, ale kółko wzajemnych animozji się zamyka. Ja czuję się
jakimś trybikiem tego systemu. Może mało znaczącym, ale jednak. I
choćby dlatego nie stawiam krzyżyka na rodzinie, która oddała nam
Jacha. Nie podołali wcześniej trzylatkowi, nie podołali naszemu pięciolatkowi, ale
może mogliby zostać wspaniałą rodziną dla półrocznej Tango.
Wiele z tych rodzin znam
osobiście. Prawie każda z nich jest dużo bardziej empatyczna niż
ja. Dużo bardziej otwarta na wyzwania, dużo bardziej ambitna. I
mimo szczerych chęci, nie potrafi pokochać dziecka, nie potrafi go
zaakceptować. A dziecko doskonale wyczuwa emocje. Wie czy jest
lubiane, czy nie. Być może dlatego Jachu rzuca we mnie zabawkami.
Kolejną sprawą jest prawo
dziecka do mieszkania w rodzinie.
Można powiedzieć, że jest
to teza, z którą trudno polemizować. No to zastosuję technikę
socjotechniczną i odwrócę kota ogonem. Czy dzieci mieszkające w
rodzinie nie mają prawa do spokoju, zainteresowania, akceptacji? Czy
przyjmowanie trudnego dziecka (nawet w imię szczytnych celów) nie
jest jakąś formą pogwałcenia praw i potrzeb tych, które już
mieszkają w rodzinie?
Czy wraz z przyjęciem
Jacha, Waleria nie poczuła się odrzucona? Czy Tango i Cash nie
czują się zagrożone?
Wreszcie należałoby zadać
sobie pytanie, czego oczekuje taki Jachu?
U nas brakuje mu towarzystwa
rówieśników. Ale gdy jeszcze kilka dni temu miał je zapewnione,
to stawał się w stosunku do nich agresywny.
Chłopiec w dużej mierze
przypomina Kapsla, który przychodząc do nas był zaledwie o rok
starszy. Podobnie jak tamten, Jachu też chodzi nocą po całym domu,
też zapycha toalety różnymi rzeczami, też wylewa szampony i płyny
do kąpieli, które uda mu się znaleźć. Można jeszcze dodać jedzenie kompulsywne. Różnica
między chłopcami jest taka, że Kapsel był niepełnosprawny
umysłowo w stopniu umiarkowanym i często mówił: „Ja bym bardzo
chciał być grzeczny, ale nie potrafię”. Jachu jest inteligentny... Na szczęście dużo mu brakuje do Obeliksa, który robił
wszystko, aby sprawić nam przykrość i wręcz upajał się swoim
sukcesem gdy nam było smutno.
Prawdopodobnie inteligencja
Jacha sprawia, że z tej całej trójki jest najbardziej
nieprzewidywalny. Nie wiem też na ile dysocjuje (w jakiejś mierze
przenosząc dawne doświadczenia do obecnych sytuacji), a na ile
pewne tezy są jego świadomym przemyśleniem. Niedawno stanął przede
mną i stwierdził:
– Wszystko mnie boli
przez ciebie.
– Bo co?
– Bo mnie wyrzuciłeś do
ogrodu.
Próbowałem szybko
skojarzyć jakieś sytuacje i chyba chodziło o to, że kilka minut
wcześniej wypuścił psa do ogrodu i dostał reprymendę, że bez
pozwolenia nie może otwierać drzwi od tarasu.
Jachu nie jest moim ulubieńcem i
nic na to nie poradzę. Lata doświadczeń i rozmaitych szkoleń
niczego w tym względzie nie zmienią. Niby wiem, że uczucia rodzą się w procesie. Może gdybym musiał być z chłopcem dłuższy czas to zaczęłoby między nami iskrzyć (w pozytywnym znaczeniu). Ale co, jeśli nie?
Kończę ten temat, bo
czuję, że zaczynam wypływać na zupełnie nieakceptowalne wody.
(…)
A jednak wracam do tematu.
Przecież doskonale wiem o co chodzi Jachowi. Chciałby przez cały
czas być obiektem naszego zainteresowania i wszystko kontrolować.
Potrzebuje rodziny, która chciałaby się jemu poświęcić i byłby
w niej jedynym dzieckiem. Takiej, która przy współpracy z
rozmaitymi specjalistami spróbowałaby naprawić pięć zmarnowanych
lat życia chłopca – bez gwarancji sukcesu.
Takich chłopców jak Jachu
są tysiące. Rodziny, o których wspomniałem, można policzyć na
palcach jednej ręki. Może palcach kilku, kilkunastu, a może nawet
kilkudziesięciu osób. Tego nie wiem. W każdym razie skala potrzeb
w stosunku do bardzo ambitnych założeń systemu pieczy zastępczej,
jest ogromna.
Istnieje też pewne prawdopodobieństwo, że Jachu nie potrzebuje nikogo. Że jego zaburzenia więzi są niewyobrażalnie duże i najlepiej czuje się wśród osób, które pojawiają się czasowo, a umieszczenie w rodzinie będzie wyrządzeniem mu krzywdy. Majka tę tezę odrzuca niejako a priori.
Mam jednak nadzieję, że Jachu ma potencjał. Po ponad dwóch wspólnie spędzonych miesiącach jest nieco lepiej. Chociaż nie na tyle, żebym mógł pójść zrobić siku przy zamkniętych drzwiach. Bywają już godziny, o których można powiedzieć, że było dobrze. Jachu zaczyna oddalać się od domu (wychodzi na taras) nie tylko na odległość wzroku, ale również dźwięku. Trudno jednak przewidzieć co będzie, gdy znowu trafi na konkurencję w postaci dwunastolatki i trzylatka. Pewnie wszystko zacznie się od początku. A co będzie dalej?
Dochodzę więc do trzeciego
elementu porażki.
Porażka systemu
Jeszcze raz chciałbym podkreślić, że
piszę tylko i wyłącznie o swoich odczuciach i wszelkie rozważania
dotyczą rodzin zawodowych, w których występuje częsta rotacja
dzieci.
Gdyby przyjrzeć się rozmaitym obozom
i grupom systemu pieczy zastępczej, to każda z frakcji chwali się
swoimi osiągnięciami. Ośrodki preadopcyjne są zajebiste, domy
dziecka zapewniają bezpieczeństwo, edukację, rozwój umiejętności
społecznych, a rodziny zastępcze, przy współpracy ze swoim
organizatorem pieczy, z pasją oddają się przebywającym u nich
dzieciom. Wszystko w imię dobra dziecka, w imię przygotowania go do
dorosłego życia.
To był oczywiście sarkazm, chociaż
uważam, że każdy z tych trzech elementów jest ważny i potrzebny.
Wydaje mi się jednak, że system nie
za bardzo nad tym panuje, chociaż sporo się teraz dzieje i
nadchodzi wiatr wielkich zmian.
Wielokrotnie już pisałem, ale
powtórzę. Od systemu pieczy zastępczej oczekiwałbym tylko jednej
rzeczy – szybkiego i bezpłatnego dostępu do specjalistów. Jest
duża szansa, że tego doczekam.
Odnoszę jednak wrażenie, że panaceum
na wszystkie bolączki systemu pieczy zastępczej ma być wzrost
finansów. I nie tylko chodzi o refinansowanie rozmaitych wydatków
związanych z dziećmi, jak choćby koszty korepetycji czy rozwijania
zainteresowań. Tutaj nie mam żadnych zastrzeżeń. Za to z ogromną
ostrożnością podchodzę do prób motywowania do pozostania
zawodową rodziną zastępczą poprzez proponowanie coraz większego
wynagrodzenia.
Trudno jest wyważyć jaka kwota będzie
pozwalała na godne życie rodziny, a jaka spowoduje napływ ludzi,
którzy zupełnie się do tego nie nadają. Bycie zawodowym rodzicem
zastępczym nie jest pracą dla każdego. Nie powinno być sposobem
na dorobienie się w życiu. Nie powinno skłaniać do prób
adaptowania tego modelu do swojej rodziny z małymi dziećmi.
Niekoniecznie biologicznymi, ale takimi które mają w tej rodzinie
dorastać i czuć się bezpiecznie.
Zawodowstwo w pieczy zastępczej szybko
wypala. A przynajmniej, po latach, prowadzi do konieczności
zdefiniowania swojej pasji (czy misji) od nowa.
Pewnie nie dotyczy to wszystkich. Może
tylko niewielu, a może tylko tych, których znam.
Może tylko w pieczowych kuluarach
padają pytania: „Ile jeszcze wytrzymamy?”.
My po ponad dwunastu latach
spróbowaliśmy ponownie określić siebie w systemie. Jesteśmy w
stanie opiekować się trójką malutkich dzieci i może to nam dawać
radość, satysfakcję, a dzieciom bezpieczny start w dalsze życie.
System może to zrozumieć albo nie.
Może skorzystać z naszej oferty albo nie.
Wiele rodzin nie ma takiego komfortu. Z
różnych powodów.
Teoretycznie pogotowie rodzinne powinno przyjmować dzieci "jak leci". Nie powinno wybrzydzać, ani myśleć o dobru tych już umieszczonych. Ma być rodziną na chwilę. No to ja tylko chciałbym przypomnieć, że ta chwila powinna trwać cztery miesiące.
Ktoś kiedyś nam zarzucił, że
jesteśmy otwarci na niemowlaki, które są miłe, łatwe i
bezproblemowe.
Jak zwykle, punkt widzenia zależy od
punktu stania. Być może zrozumie to ktoś, kto choć przez kilka
miesięcy miał pod opieką dwójkę albo trójkę dzieci
kilkumiesięcznych.
Patrząc z mojej perspektywy – dajemy
tym dzieciom skrzydła. Chociaż niektórzy uważają, że im je
podcinamy.
Ale też nie ma zbyt wielu chętnych
zawodowych rodzin zastępczych na noworodki, a nawet niemowlaki. Bo
to są nieprzespane noce, ciągłe diagnozowanie, rehabilitacje,
wczesne wspomaganie rozwoju – dzień w dzień, coś. Być może dlatego tak dobrze się mają rozmaite ośrodki preadopcyjne? Przedszkolak
większą część dnia spędza w przedszkolu, a w nocy śpi. W
naszym przypadku pewnie byłoby łatwiej, gdyby Jachu nie przyszedł
do nas w okresie wakacyjnym, a znalezienie mu miejsca w przedszkolu
byłoby jedynie kliknięciem myszki.
Coraz częściej zaczynam odnosić
wrażenie, że system próbuje wyważać zamknięte drzwi. Przyjął
założenie, że rodzina zastępcza jest największym dobrem i
wszelkie działania temu podporządkowuje. I wszystko miałoby sens,
gdyby te rodziny istniały, a te które są, nie były nadmiernie
obciążane.
To jest dokładnie tak samo jak z próbą
zwiększenia dzietności w naszym kraju. Nie działa nic.
Jak ktoś czuje potrzebę posiadania
dziecka, to je ma niezależnie od wszystkiego. Jeżeli jednak woli
zarobione pieniądze przeznaczyć na podróże, inwestycje w siebie
albo rozwój firmy – to ma do tego prawo.
Istnieje takie powiedzenie: „Srasz we
własne gniazdo”. Wielu tak zapewne pomyśli. Ja jednak uważam, że
chronię to gniazdo. Chciałbym powiedzieć innym rodzinom
zastępczym, że mają prawo dbać o siebie i swoje dzieci.
Martwi mnie to, że zaczynamy rozmijać się z Majką w swoich poglądach. Ona cały czas stoi na stanowisku, że najpierw trzeba nawiązać z dzieckiem relację, a potem określać zasady. Cały czas myśli o szkoleniu TBRI – podejściu do budowania relacji z dziećmi opartym na zaufaniu i współczuciu, o którym na dobrą sprawę niewiele wiemy.
Dla mnie najważniejsze są zasady i to na ich podstawie można budować jakieś relacje. Zwłaszcza, gdy dziecko nie jest jedynym w rodzinie. A wspomniane szkolenie to w obecnej sytuacji może nam posłużyć w kategorii zaspokojenia ciekawości, ponieważ dotyczy starszych dzieci i do tego takich, które pozostaną w rodzinie na zawsze.
Moim zdaniem Jachu powinien zostać przyjęty interwencyjnie (podobnie jak istnieje interwencyjne odebranie). Myślę, że dla niego nie miałoby znaczenia czy byłaby to rodzina czy jakaś placówka. Mógłby nawet przyjść do nas, ale na kilka dni. Stało się inaczej, a to inaczej spowodowało, że chłopiec zaburzył życie dwóch rodzin, zniszczył
poczucie bezpieczeństwa kilkorga dzieci i nie wiadomo jakie
spustoszenie potrafi jeszcze poczynić.