niedziela, 10 sierpnia 2025

--- Porażka

Czasami, gdy muszę wstać skoro świt, bo któreś z dzieci cierpi na bezsenność – dla zabicia czasu podejmuję się filozoficznej dysputy z samym sobą.
Niedawno zacząłem się zastanawiać nad istotą porażki w systemie pieczy zastępczej. Okazało się, że im dalej zagłębiałem się w swoich rozważaniach, tym coraz bardziej oddalał się horyzont, do którego chciałem dotrzeć. Skończyło się na tym, że podzieliłem sobie moje rozważania na trzy grupy. Zacznę może od tej najmniej kontrowersyjnej – chociaż może nie dla każdego.

Znaczenie porażki w wychowaniu dzieci

Zapewne już nie raz próbowałem wyrazić swój pogląd dotyczący współczesnych metod wychowania dzieci. Ten mój można nazywać przestarzałym, staroświeckim, albo delikatniej – tradycyjnym. Ja bym go nazwał autorytatywnym (od autorytetu, a nie autorytaryzmu). Owszem, jestem osobą kontrolującą, choćby poprzez ustalanie i konsekwentne egzekwowanie zasad. Ale jestem też elastyczny. Staram się dostrzegać punkt widzenia dziecka i na niego reagować. Staram się tłumaczyć, dopóki widzę, że ma to sens. Staram się dbać o prawo do autonomii i nie uwłaczać wolności ani godności dziecka. Ale są też jasno postawione granice. Być może niektóre można nazwać fanaberią starego tetryka, jak choćby zakaz skakania po tapczanie i wchodzenia na parapety, a zwłaszcza jeżdżenia samochodzikami po pianinie, a nawet ustawiania na nim czegokolwiek. U nas są to zasady dotyczące każdego i nie ma od tego wyjątku. Nawet Majka nie może chodzić po parapetach. Gdy ostatnio coraz częściej zaczęła na nie wchodzić, kupiłem jej w prezencie robota do mycia okien. Początkowo narzekała na zbędny wydatek, ale ostatecznie przestała i nawet go doceniła. Osobiście uważam, że jest lepszy od Majki. Dobrze – nie gorszy.

Niedawno spotkałem w sklepie dziewczynę, która była opiekunką Omena i Dagona w przedszkolu. Zamieniliśmy kilka zdań. Nie wchodząc w szczegóły, mógłbym stwierdzić, że styl wychowania nadopiekuńczych rodziców niewiele się zmienia od lat. Na potrzeby tego wpisu wystarczy ująć go w sformułowaniu: „Nie biegaj, bo się spocisz”.
Wielu współczesnych rodziców próbuje chronić swoje dzieci przed najmniejszą porażką, co przekłada się na uniemożliwianie im doświadczania konsekwencji swojego działania. Kiedyś mówiło się: „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz”. Teraz to stwierdzenie jakby się nieco zdewaluowało. Tyle, że skutkiem jest krucha osobowość, lęk przed popełnianiem błędów, niechęć do podejmowania ryzyka. Niektórzy mówią, że w zamian mamy osoby dużo bardziej otwarte, chętniej mówiące o swoich emocjach. Być może.
Ani Majka, ani ja, nigdy nie staraliśmy się chronić naszych dzieci (żadnych dzieci) przed porażką. Jest ona w jakiejś mierze codziennością, czymś nieuniknionym. Czymś, co uczy przewidywania i daje możliwość zmierzenia się z poniesieniem konsekwencji. Porażka uczy jak przeżywać niepowodzenia, jak unikać błędów, a nawet jak ją przekuć w sukces. Ważne, aby o niej rozmawiać i traktować jak sprzymierzeńca. Chyba nie bez powodu mówi się: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”.
Już się tak nie mówi?
Ktoś kiedyś ironicznie stwierdził, że na placach zabaw powinny być strefy wolne od dorosłych. Jestem "za". Tak było za czasów mojego dzieciństwa, a nawet dzieciństwa naszych dzieci. Teraz się pozmieniało. 
Moja pamięć krótkotrwała jest coraz bardziej ulotna. Jednak to co było dziesiątki lat temu, wciąż jest żywe. Pamiętam jak dostaliśmy nowe mieszkanie (kiedyś się dostawało). Miałem wówczas jakieś pięć lat i nikt się nie dziwił, że dzieci w tym wieku same wychodziły na plac zabaw. Wówczas tym placem był plac budowy. Pewnie dlatego dzieci wychodziły na niego w kaloszach. Pewnego dnia zapuściłem się w miejsce, w którym zwyczajnie utknąłem w błocie. Nie mogłem się ruszyć ani do przodu, ani do tyłu. Stałem jak zabetonowany. Teraz pewnie ktoś by to zgłosił policji, która zawiozłaby mnie do rodziny zastępczej. Pół wieku temu nikt nie był zainteresowany małym chłopcem stojącym w błocie na placu budowy. Nie miałem wyjścia, musiałem pomyśleć i samemu wyjść z opresji. Wysunąłem więc nogi z kaloszy i w samych zabłoconych skarpetkach wróciłem do domu.

Porażki rodzin zastępczych

Skupię się na pogotowiu rodzinnym (bo w końcu o tym jest ten blog), albo innej zawodowej rodzinie zastępczej, która wielokrotnie traktowana jest jak pogotowie. Czyli występuje częsta rotacja dzieci.

Tytułem wstępu (a może bardziej jako tło rozważań) przytoczę historię Jacha. Chłopca, który od ponad dwóch miesięcy jest na naszym stanie (brzydko mówiąc) i nie wiadomo jak długo jeszcze będzie.







Jachu zapętlony
































































Chłopiec mówi, że mama zwracała się do niego imieniem Jachu, albo Misiu. To drugie określenie nie bardzo przechodzi mi przez gardło, więc stosuję imię Jachu.
Był środek nocy, gdy policja przywiozła go nam do domu – mimo naszej wcześniejszej deklaracji, że mamy komplet dzieci, a pięciolatek zupełnie nie pasuje do naszej rodziny. Policjanci byli zdesperowani. Nikt chłopca nie chciał, więc jeździli od drzwi do drzwi. Od jednej rodziny zastępczej do drugiej.
Majce zrobiło się żal chłopca (a może nawet pani policjantki) i uległa. Liczyliśmy, że Jachu spędzi u nas kilka, może kilkanaście dni.
Niestety w polskim prawie nie istnieje pojęcie interwencyjnego przyjęcia dziecka przez rodzinę zastępczą. Tak jak sądy rodzinne ślimaczą się z podejmowaniem decyzji, tak sędzia dyżurny potrafi wypisać decyzję w ciągu dwóch godzin – umieszczając dziecko na czas trwania postępowania. Nie czasowo, nie na kilka dni potrzebnych do znalezienia rodziny zastępczej. Umieszcza dziecko do wyjaśnienia jego sytuacji prawnej, co może trwać lata.
Do tego w takim przypadku o dziecku niewiele wiadomo. W zasadzie nic. Gdyby Majka wiedziała, że chodzi o artykuł 207 kk, to może byłaby bardziej stanowcza. Ten artykuł dużo mówi o rodzicach, ale w jakiejś mierze również o dziecku (zwłaszcza gdy ma ono kilka lat). A dokładniej – o możliwych traumach i zaburzeniach.
Nie wiem na czyje polecenie, ale ostatnio zostałem zaproszony na przesłuchanie w komisariacie policji. Przy okazji podzieliliśmy się z panem policjantem wrażeniami, żeby nie powiedzieć, że ponarzekaliśmy na system. Pan policjant bardzo ubolewał nad tym, że w przypadku konieczności odebrania dziecka w trybie interwencyjnym (zwłaszcza nocnym lub weekendowym), niemal zawsze mają problem ze znalezieniem rodziny zastępczej w przypadku gdy nie ma żadnej osoby z najbliższej rodziny, która mogłaby się dzieckiem zająć. Ja zawsze myślałem, że jeżeli znajdzie się jakaś miła sąsiadka chcąca na krótki czas przygarnąć dziecko, to jest to jak najbardziej możliwe. Okazuje się, że sędziowie mówią policjantom, że owszem mogą tak zrobić, ale tylko na własną odpowiedzialność – czyli w zasadzie nie mogą. A ponieważ panowie i panie z naszego komisariatu nie za bardzo chcą na siebie brać takiej odpowiedzialności, to zdarza się, że jeżdżą z dzieckiem w radiowozie do rana i czekają aż matka wytrzeźwieje. Na to ja mu odpowiedziałem (co go bardzo zdziwiło), że w niektórych przypadkach jest to bardzo dobre rozwiązanie. Trauma dla dziecka jest niewielka. O ile w ogóle jest, bo przecież jeżdżenie przez całą noc w radiowozie jest nie lada atrakcją i może zostać miłym wspomnieniem. Za to zawiezienie go do rodziny zastępczej, automatycznie rozpoczyna całą procedurę systemu. A jak ta machina ruszy, to nie zatrzyma się prędzej niż po kilku miesiącach. Trochę więc mu zasugerowałem, że do nich należy ocena rodziny. Czy jest to patologia nad patologiami, czy też rodzice wyprawili tylko nieco za głośne imieniny, a życzliwy sąsiad zadzwonił na 112. Jestem przekonany, że większość rodziców nie ma świadomości, że na każdej imprezie z udziałem dzieci, musi też być przynajmniej jedna trzeźwa osoba z najbliższej rodziny. Nie sąsiadka, nie koleżanka. Policja nie ma dowolności interpretowania tego przepisu.

Jachu z pozoru jest zwykłym pięciolatkiem. Zna kolory, potrafi liczyć, całkiem poprawnie się wypowiada. Zachowania świadczące o zaburzeniach więzi są chwilowo mało znaczące, a agresywne zachowania wynikające z rozmaitych opisów (przedszkola, OPS-u) jakby przesadzone.
Tyle, że chłopiec jest rozwojowy. Z każdym dniem się rozkręca. Testuje rodzinę. Sprawdza na co może sobie pozwolić.
Zupełnie inaczej zachowuje się w mojej obecności, a zupełnie inaczej z Majką. Zupełnie inaczej gdy wie, że go obserwuję, a zupełnie inaczej gdy nie jest w zasięgu mojego wzroku.

Teraz już wiemy, że przyjęcie Jacha było błędem i całą sytuację możemy traktować w kategorii porażki. Przez jedną, wydawać by się mogło empatyczną decyzję, ucierpiała cała rodzina. Waleria, która ma bezdech afektywny, nagle zaczęła się zawieszać niemal co chwilę. Nie musiała czekać aż chłopiec ją uderzy (co też się zdarzało). Czasami wystarczyło, że krzyknął albo tylko przeszedł obok niej. Pozostałe dzieci jakby lepiej znosiły obecność chłopca. Chociaż może były to tylko pozory, bo pewnie nikt nie lubi gdy błogi sen przerywa mu nagły hałas czy uderzenie choćby tylko pluszakiem. Chwilowo przeszedłem na czas przeszły, bo Waleria już prawie z nami nie mieszka – ale o tym za moment.

W każdym razie, razem z naszym organizatorem pieczy zastępczej, rozpoczęliśmy poszukiwania rodziny, w której Jachu mógłby zamieszkać na dłuższy czas – prawdopodobnie na zawsze. Oczywiście postępowanie prawne będzie jeszcze trwać i trwać, jednak nie przewiduję, że jego zakończenie będzie pozytywne dla mamy biologicznej. Chociaż z jej punktu widzenia, może właśnie będzie. Pozbędzie się zbędnego balastu, a jednocześnie będzie mogła narzekać na bezduszny wymiar sprawiedliwości. Na razie cieszy się wolnością i od dwóch miesięcy do nikogo nie odzywa. A Jachu o niej wspomina w zasadzie tylko wtedy, gdy chce nas nią postraszyć. Chociaż muszę to doprecyzować. Mama zadzwoniła jeden raz i zapytała jak się czuje jej synek. Jak usłyszała, że całkiem dobrze, to się obruszyła, stwierdzając że przecież dziecko odebrane matce nie może czuć się dobrze. No ale cóż?
Czekamy na dalszy rozwój wypadków, ale tym razem muszę się pochylić nad wyjątkowym zachowaniem sądu – wyjątkowo pozytywnym zachowaniem. Nie dość, że sędzia zapoznał się dokładnie z całą sytuacją, to ją monitoruje dzwoniąc przez telefon niemal codziennie. Gdy znajdzie się rodzina, która przyjmie chłopca do siebie, to możemy liczyć na natychmiastowy podpis umożliwiający zmianę zabezpieczenia dziecka.
Miesiąc temu taka rodzina się znalazła. Dwójka braci – jeden młodszy, drugi dwa lata starszy od Jacha. Rodzice bardzo otwarci, bardzo chętni. Wszystko bardzo, bardzo. Również bardzo zafascynowani współczesnymi metodami wychowawczymi – podążający za potrzebami dziecka, rozmawiający, tłumaczący, rezygnujący z kar i odrzucający jakąkolwiek formę przemocy między rodzeństwem.
Wydawało nam się, że siedmiolatek szybko postawi do pionu naszego Jacha. Niestety... Albo nie dano mu szansy, albo na etapie wychowania nie wyposażono w odpowiednie narzędzia radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych. Po trzech dniach otrzymaliśmy informację, że Jachu jest agresywny, bije starszego z braci i próbuje przejąć kontrolę nad każdym z domowników. Dostaliśmy jednak nieco ponad tydzień na znalezienie nowej rodziny.
Na to było zbyt mało czasu, ale wykorzystaliśmy go na realizację przyspieszonego procesu przekazania Walerii innej rodzinie. Uznaliśmy, że szkody wynikające z przebywania u nas razem z Jachem, będą dla Walerii dużo większe, niż szybsze niż zwykle przejście do bezpiecznej rodziny. Jeszcze kilka dni wcześniej chcieliśmy to zrobić powoli, tak jak zawsze. W planach był wspólny wyjazd na wakacje do Mielenka i stopniowe zapoznawanie się z nowymi rodzicami i nowym rodzeństwem. Niestety wszystko trzeba było skrócić do tygodnia. Nowi rodzice znali Walerię od dawna – od czasu naszego wyjazdu do Peru. Poznali dziewczynkę gdy była w rodzinie pomocowej i już wtedy ją pokochali. Tyle, że wówczas jeszcze istniało duże prawdopodobieństwo powrotu do mamy biologicznej. Teraz dostali propozycję na spotykanie się niemal dzień w dzień i z niej skorzystali. 
Podobnie jak w przypadku Jacha, również jestem pod wrażeniem sądu. Sędzina zgodziła się „przenieść” Walerię do nowej rodziny na niecałe dwa miesiące przed rozprawą (przypuszczalnie odbierającą władzę rodzicom biologicznym). Postronne osoby może to nie dziwić (bo przecież zadaniem sądu rodzinnego jest dbanie o dobro dziecka), ale dla mnie takie jego działanie jest pozytywnym szokiem.

Wracając do Jacha – męczymy się niemiłosiernie. On też, bo nie był przyzwyczajony do respektowania jakichkolwiek nakazów i życia w ramach ustalonych zasad. Chronimy półroczną Tango i o tydzień młodszego Casha. Jacha powoli oswajamy z informacją, że być może już nigdy nie wróci do swojej mamy. Cały czas twierdzi, że jest w szpitalu i za kilka dni po niego przyjedzie. A nas straszy, że opowie jej, jak źle go traktujemy. Lista zastrzeżeń jest długa – choćby to, że ma nieodkurzony dywan w swoim pokoju. Szkoda, że jakoś nie zastanawia się nad tym, że w szpitalu też są telefony i można z nich zadzwonić. Staram się nie być okrutnym i mu tego nie uświadamiać... jeszcze. Jednak wspólne przebywanie od wczesnych godzin rannych do późnych wieczornych powoli staje się koszmarem. Chłopiec ani chwili nie chce spędzić w samotności. Nie bawi się w swoim pokoju. Ani razu nie wyszedł sam na trampolinę, huśtawkę, do piaskownicy, czy choćby tylko do ogrodu. Bardziej ambitne aktywności jak rysowanie, układanie puzzli albo zabawa stempelkami, są chwilowe. Większą część dnia spędza siedząc na tapczanie. Cały czas mamrocze coś do siebie i rozciąga koszulkę. Wydaje nam się, że te zachowania są związane z jakąś traumą będącą następstwem pozostawiania go samego na dłuższy czas. Jachu często powtarza, że mama wychodziła do sklepu zostawiając go samego w domu. Pewnie dlatego bez przerwy domaga się zainteresowania swoją osobą, a przynajmniej ciągłej obecności dorosłego. Gdy przez dłuższy czas moja uwaga skierowana jest na maluchy, domaga się jej przekierowania na siebie w sposób bezpardonowy. Zdarza się, że bierze jakąś zabawkę i rzuca nią we mnie, albo trzymając coś bardziej skomplikowanego z jakimiś przyciskami, czy klawiszami – krzyczy „wyrwę to”. Swoją złość wyraża też trzaskaniem drzwiami albo kopaniem w barierki odgradzające schody od pokoju. Lubi też mi ubliżać, wykrzykując że jestem gruby i brzydki. Zastanawiam się, kiedy wpadnie na to, że jestem też stary. Na razie stara i brzydka jest Majka, bo przecież jej też nie oszczędza swoimi epitetami. Na każde zwrócenie uwagi, że zachowuje się niewłaściwie, reaguje agresją. Najczęściej wyciąga język, robi głupie miny i krzyczy, że na niego krzyczę i wszystkim o tym powie. Gdy zaczyna „nakręcać się” ponad miarę, ze stoickim spokojem proszę, aby odszedł na bok i się wyciszył. Nie chcę na siłę wysyłać go do jego pokoju, bo ten powinien być azylem.

Jednak dla chłopca, bycie w swoim pokoju, jest karą. Chociaż jest to pokój, w którym są kolejki, samochody, jakieś psie patrole, samoloty i inne ciekawe zabawki. Jest to pokój, w którym inne dzieci w jego wieku lubiły się bawić. On nie lubi tego pokoju – bo nie chce być sam.
Jednak przyzwolenia na użycie bomby atomowej w pokoju dziennym nie ma. Majka próbuje. Ja wiem, że powinienem go przytulić, tłumaczyć, rozmawiać nawet gdy on tego nie chce. Ale nie potrafię. Jest to tym bardziej trudne, że wszystko zawsze kończy się tak samo. Jachu ostatecznie sam stwierdza, że idzie do swojego pokoju. Jednak zanim do niego dojdzie, najpierw robi wielką awanturę na schodach, potem trzaska drzwiami i przez parę minut słychać tupanie w podłogę i uderzanie różnymi przedmiotami w ściany i drzwi.
Mam też wrażenie, że chłopiec prowadzi ze mną jakąś otwartą wojnę. Jego strategia jest nawet logiczna. Gdy jesteśmy sami, to jest w miarę dobrze. Przychodzi Majka i zaczyna się „jazda”. Moim zdaniem Jachu doskonale zna już zasady i wie, że moja reakcja za każdym razem będzie taka sama. Być może liczy, że skłóci Majkę ze mną, albo zwyczajnie potrzebuje świadka, na którego kiedyś może chcieć się powołać. Na przykład zaczyna rzucać w pokoju piłką, albo jeździć samochodzikami po pianinie. Ostrzegam go kilka razy. Dla pewności przypominam zasady i że takie zachowanie skończy się „wypadem” z pokoju. Czasami mam wrażenie, że już nie może się doczekać, kiedy go wyproszę (powinienem napisać "wyrzucę", ale do tego słowa Majka zapewne by się przyczepiła). Podchodzi do mnie i krzyczy: „Nie będziesz mi mówił co mam robić!”. Bywa też, że spogląda mi prosto w oczy i stwierdza: „Ja tu zostanę na zawsze”. Niestety czasami mam wrażenie, że mówi poważnie.
Ostateczną metodą na sprowokowanie naszej zdecydowanej reakcji było zrobienie siku w majtki. Napisałem „było”, bo Jachu chyba zaczyna się przekonywać, że jest to metoda mało skuteczna, a do tego nieco nieprzyjemna. Pomijam sytuacje, gdy "popuszcza" z przyczyn emocjonalnych – na przykład gdy zbyt dobrze się bawi. Takie rzeczy mają prawo się zdarzyć. Szkoda tylko, że wówczas nas obarcza za to winą wykrzykując: "Dlaczego mi nie przypomniałeś?".
Mamy też wrażenie, że próbuje odgrywać sceny, które pamięta ze swojego domu. Psychologowie nazywają to dysocjacją, podświadomym przenoszeniem się w inne miejsce i czas. W takiej chwili chłopiec prawdopodobnie nie widzi mnie czy Majki, tylko swoją mamę. Bywa więc, że Jachu prowokuje do tego, aby go uderzyć. Jak nic nie skutkuje, to robi jeszcze większą awanturę i na końcu sam idzie do swojego pokoju krzycząc: „Chodź mnie przeprosić”.
Raz tylko się otworzył i powiedział, że mama go dusiła, a potem pies szczekaniem nie kazał mu o tym mówić. Raz tylko powiedział, że mama chce mieć grzecznego synka, a on nie jest grzeczny. Nie potrafi jednak zdefiniować słowa „grzeczny” i „niegrzeczny”. Za to często powtarza: „Czy jak będę grzeczny, to dostanę jeść?”. Słowa "grzeczny" i "niegrzeczny" są używane przez chłopca dziesiątki razy w ciągu dnia. Często mówi tak sam do siebie – jakby sam siebie strofował.
Awanturę potrafi zrobić z niczego. Chociaż Majka mówi, że pewnie swój powód ma. Ostatnio bardzo się zdenerwował, że pies naszej córki przyjedzie następnego dnia. Jachu chciał, żeby przyjechał natychmiast. Zaczął tupać w podłogę i szarpać się z Majką. Krzyku narobił tyle, że gdybyśmy mieszkali w bloku, to któryś z sąsiadów pewnie zadzwoniłby na policję. Gdy trochę ochłonął, stwierdził że powybija nam wszystkie szyby w oknach.
Pies w końcu przyjechał. No i dodatkowym moim obowiązkiem było chronienie go przed Jachem. Już nawet nie chce mi się wszystkiego opisywać. Niedawno słyszałem (w bezpośredniej rozmowie, więc nie jest to plotka) o przypadku, gdy dziecko w pieczy zastępczej zakopało kota na śmierć. No i w tym temacie zdanie Majki i moje jest zupełnie inne. Majka stoi na stanowisku, że chłopiec nie potrafiłby zrobić psu krzywdy. Tę tezę wspiera stosunek Jacha do rozmaitych owadów zwanych przez niego robakami. Nigdy żadnemu nie wyrządził krzywdy. W przeciwieństwie do innych dzieci w jego wieku, żadnego nie próbował rozdeptać ani powyrywać skrzydełek i nóżek. Nawet gdy wyrywamy razem chwasty w ogrodzie, to przy niektórych się zatrzymuje i zastanawia czy ich to nie boli. Jednak jest też druga strona medalu. Im ktoś jest starszy i bardziej inteligentny, tym w oczach chłopca stanowi dla niego większe zagrożenie. Dlatego ja mam do Jacha ograniczone zaufanie.

Staram się, przez ten krótki czas pobytu chłopca w naszym domu, odpuszczać wszystko co można odpuścić, chociaż nie jest to proste. Nie chcę mu za bardzo mieszać w głowie, bo nowa rodzina zapewne będzie miała inne zasady i w nieco innych miejscach ustawione granice.

Rozpoczęcie wszystkiego od początku będzie wielkim wyzwaniem zarówno dla Jacha, jak i jego nowej rodziny. Aktualnie wszelkie próby tłumaczenia chłopcu pewnych zasad powodują, że wpada w jeszcze większą furię. Zdecydowanie lepiej reaguje na proste polecenia – żeby nie powiedzieć „rozkazy”. Tyle, że to nie jest metoda.

Jedno jest pewne – dziecka, które przez kilka lat przebywało w niewydolnej wychowawczo rodzinie, nie uda się miło i przyjemnie wpasować w swoje ramy. Wynika to również z tego, że o takim dziecku niewiele wiadomo. Nawet ono samo ma wiele tajemnic, które z jakichś pobudek chroni. Gdy Jachu siedzi na schodach i wrzeszczy, a ja chcę go delikatnie zmotywować do dojścia do pokoju (tylko idąc w jego kierunku), to ucieka z krzykiem „nie rób mi tego!”. Podejrzewam, że chodzi o coś, co robiła mu mama.
Nie wydaje mi się też, aby można było to zrobić (to wpasowanie) bez choćby cienia krzywdzenia emocjonalnego. Dla rodziny, która oddała nam Jacha z powrotem, wysłanie chłopca do jego pokoju bez jego wewnętrznej akceptacji, prawdopodobnie jest krzywdzeniem emocjonalnym. Dla mnie z kolei czymś takim był jego powrót z całodobowym zakładaniem pieluchy.
Ciekawym przykładem hipotetycznej przemocy emocjonalnej jest kolejna sytuacja. Bardzo nie lubię jak przedszkolaki płci męskiej robią siku na stojąco. Celownik mają niewyregulowany, a „szwung” taki, że leci po ścianach. Wyzwaniem jest przekonanie ich, że dużo bardziej higieniczne i wygodne jest robienie siku na siedząco. Jachu po przyjściu do nas nie był wyjątkiem. Swoją męskość wyrażał umiejętnością obsikiwania klapy, podłogi i wszystkiego dookoła. Nie dawał się przekonać, że może być inaczej. Upierał się, krzyczał, a czasami wpadał w szał. Był nawet gotowy zaakceptować szmatkę, którą miał po sobie sprzątać. Najciekawsze jest jednak to, że po dwóch tygodniach obecności w innej rodzinie, Jachu wrócił i zaczął sikać na siedząco. Do tego z ogromną determinacją zaczął mnie przekonywać, że tak właśnie należy robić.

Zdarzają się czasami miłe chwile (gdy ze sobą rozmawiamy czy też robimy wspólnie surówkę do obiadu)  albo przynajmniej śmieszne. Są to jednak perełki w gąszczu sytuacji trudnych i nieprzewidywalnych.

– Jachu! Albo czytam bajkę, albo ryczysz.

– To ty czytaj, a ja będę ryczał.

Jachu często próbuje coś ugrać komplementami, ale nie za bardzo wie co mówi. Być może są to jakieś zdania, których nauczył się w swoim domu, zupełnie ich nie rozumiejąc. Mówi dla przykładu: „Uwielbiam waszą jajecznicę”. O ile mnie pamięć nie myli, to naszej jajecznicy nigdy nie jadł. Po każdym posiłku słyszymy: „Dziękuję, było pyszne”. I nie ma znaczenia, że chwilę wcześniej stwierdził, że czegoś nie lubi i połowę kolacji zostawił niedojedzoną.

Pojawiają się też zachowania świadczące o tym, że chłopiec potrafi dobrze funkcjonować w rodzinie, tylko potrzebuje czasu. Od mniej więcej dwóch tygodni mówi do Majki: "Kocham cię", a od trzech dni sprawia mu przyjemność przytulanie się do mnie. Dobrze to wróży na przyszłość, chociaż ja te dwa fakty łączę ze zniknięciem z naszej rodziny najpierw Walerii, a potem psa. Jachu ma nas teraz niemal na wyłączność, a Tango i Casha postrzega trochę w kategorii robaka.

Udało się znaleźć nową rodzinę zastępczą, która jest gotowa przejąć Jacha za niecały miesiąc (po powrocie ze swoich wakacji). Tym razem mamy do czynienia z rodziną zastępczą zaprawioną w boju z nadpobudliwą dwunastolatką będącą w pieczy już od wielu lat. Sam nie wiem czy będzie to próba połączenia ognia z wodą, czy świetny sposób na zapanowanie nad naszym chłopcem.

Spotkaliśmy się już dwa razy. Za każdym razem Jachu zrobił dobre wrażenie. Bardzo bym chciał, żeby się okazało, że chłopiec tylko mnie nie lubił, a w nowej rodzinie będzie miłym synkiem i bratem.

Przyjęcie Jacha traktuję w kategorii porażki. Chociaż właśnie takiej, która wzmacnia. Takiej, która powoduje zaangażowanie całego systemu, w której każdy trybik pieczy zastępczej (włącznie z sądem) dąży do znalezienia najlepszego rozwiązania.

Jednak nie zawsze tak jest. Zresztą historia Jacha jeszcze się nie zakończyła. Nawet bym powiedział, że dopiero nabiera tempa.

Istnieją dwa powiedzenia. Dwa stereotypy, które jeszcze kilka lat temu sam powtarzałem. Dlaczego teraz myślę inaczej? Jedni mogą to nazwać wypaleniem zawodowym, inni doświadczeniem. Jak zwał, tak zwał – wnioski są takie same.

Chodzi o stwierdzenia: „Każde dziecko można pokochać” i „Każde dziecko powinno mieszkać w rodzinie”. Spróbuję przyjrzeć się obu zdaniom nie tylko patrząc ze swojej perspektywy, ale również posiłkując się przykładami innych rodzin zastępczych.

Czy każde dziecko można pokochać?

Uważam, że nie. Nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że nie każde można zaakceptować.
W tej chwili jestem ostatnią osobą, która rzuciłaby kamieniem w kierunku rodziny zastępczej oddającej dziecko z powrotem do systemu.
Nie można ukrywać, że wiek dziecka ma tutaj ogromne znaczenie. Chociaż gdybym chciał doprecyzować, to chodzi o czas przebywania w rodzinie biologicznej, z której w pewnym momencie zostaje ono zabrane.
Właśnie zrobiłem sobie krótką przerwę i spojrzałem na naszą „ścianę pamięci”. Przywiesiłem na niej 54 zdjęcia. Brakuje portretów tych dzieci, które odeszły w tym roku i tych, które jeszcze z nami są. Czyli można dodać pięć kolejnych historii. Dzieci, które znalazły się w systemie pieczy zastępczej w wieku powyżej dwóch lat jest piętnaścioro (Jacha jeszcze nie liczę). Jest to zatem trochę mniej niż jedna trzecia. Spośród tych starszaków, dwójka rodzeństwa (według mojego stanu wiedzy) cieszy się szczęśliwą rodziną. Każde z pozostałych trzynastu wróciło do systemu, albo do rodziny biologicznej.
Nie wiem jak zakwalifikować Omena i Dagona. Po pierwsze jeden był nieco poniżej dwóch lat, a drugi miał prawie trzy. Ich historia jeszcze się nie skończyła. Nie wiem też czy bardzo zaangażowana mama i równie zaangażowany (tyle, że w swej powściągliwości) tata, są gwarantem sukcesu.

Szkoda, że nie istnieją żadne naukowe badania tego tematu. Być może trudno byłoby znaleźć wiarygodną grupę badawczą, a może zwyczajnie nikogo to nie interesuje.

Rodzice oddający dzieci do systemu, albo robiący wszystko aby wróciło ono do rodziny biologicznej (bo to też jest metoda) pozostają ze swoją traumą sami sobie. Do tego dla systemu stają się rodziną mało wiarygodną, taką która się nie sprawdziła. Pewnie nie zawsze tak jest, ale kółko wzajemnych animozji się zamyka. Ja czuję się jakimś trybikiem tego systemu. Może mało znaczącym, ale jednak. I choćby dlatego nie stawiam krzyżyka na rodzinie, która oddała nam Jacha. Nie podołali wcześniej trzylatkowi, nie podołali naszemu pięciolatkowi, ale może mogliby zostać wspaniałą rodziną dla półrocznej Tango.
Wiele z tych rodzin znam osobiście. Prawie każda z nich jest dużo bardziej empatyczna niż ja. Dużo bardziej otwarta na wyzwania, dużo bardziej ambitna. I mimo szczerych chęci, nie potrafi pokochać dziecka, nie potrafi go zaakceptować. A dziecko doskonale wyczuwa emocje. Wie czy jest lubiane, czy nie. Być może dlatego Jachu rzuca we mnie zabawkami.

Kolejną sprawą jest prawo dziecka do mieszkania w rodzinie.

Można powiedzieć, że jest to teza, z którą trudno polemizować. No to zastosuję technikę socjotechniczną i odwrócę kota ogonem. Czy dzieci mieszkające w rodzinie nie mają prawa do spokoju, zainteresowania, akceptacji? Czy przyjmowanie trudnego dziecka (nawet w imię szczytnych celów) nie jest jakąś formą pogwałcenia praw i potrzeb tych, które już mieszkają w rodzinie?
Czy wraz z przyjęciem Jacha, Waleria nie poczuła się odrzucona? Czy Tango i Cash nie czują się zagrożone?

Wreszcie należałoby zadać sobie pytanie, czego oczekuje taki Jachu?

U nas brakuje mu towarzystwa rówieśników. Ale gdy jeszcze kilka dni temu miał je zapewnione, to stawał się w stosunku do nich agresywny.
Chłopiec w dużej mierze przypomina Kapsla, który przychodząc do nas był zaledwie o rok starszy. Podobnie jak tamten, Jachu też chodzi nocą po całym domu, też zapycha toalety różnymi rzeczami, też wylewa szampony i płyny do kąpieli, które uda mu się znaleźć. Można jeszcze dodać jedzenie kompulsywne. Różnica między chłopcami jest taka, że Kapsel był niepełnosprawny umysłowo w stopniu umiarkowanym i często mówił: „Ja bym bardzo chciał być grzeczny, ale nie potrafię”. Jachu jest inteligentny... Na szczęście dużo mu brakuje do Obeliksa, który robił wszystko, aby sprawić nam przykrość i wręcz upajał się swoim sukcesem gdy nam było smutno.
Prawdopodobnie inteligencja Jacha sprawia, że z tej całej trójki jest najbardziej nieprzewidywalny. Nie wiem też na ile dysocjuje (w jakiejś mierze przenosząc dawne doświadczenia do obecnych sytuacji), a na ile pewne tezy są jego świadomym przemyśleniem. Niedawno stanął przede mną i stwierdził:

– Wszystko mnie boli przez ciebie.
– Bo co?
– Bo mnie wyrzuciłeś do ogrodu.

Próbowałem szybko skojarzyć jakieś sytuacje i chyba chodziło o to, że kilka minut wcześniej wypuścił psa do ogrodu i dostał reprymendę, że bez pozwolenia nie może otwierać drzwi od tarasu.


Jachu nie jest moim ulubieńcem i nic na to nie poradzę. Lata doświadczeń i rozmaitych szkoleń niczego w tym względzie nie zmienią. Niby wiem, że uczucia rodzą się w procesie. Może gdybym musiał być z chłopcem dłuższy czas to zaczęłoby między nami iskrzyć (w pozytywnym znaczeniu). Ale co, jeśli nie?
Kończę ten temat, bo czuję, że zaczynam wypływać na zupełnie nieakceptowalne wody.

(…)

A jednak wracam do tematu. Przecież doskonale wiem o co chodzi Jachowi. Chciałby przez cały czas być obiektem naszego zainteresowania i wszystko kontrolować. Potrzebuje rodziny, która chciałaby się jemu poświęcić i byłby w niej jedynym dzieckiem. Takiej, która przy współpracy z rozmaitymi specjalistami spróbowałaby naprawić pięć zmarnowanych lat życia chłopca – bez gwarancji sukcesu.

Takich chłopców jak Jachu są tysiące. Rodziny, o których wspomniałem, można policzyć na palcach jednej ręki. Może palcach kilku, kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu osób. Tego nie wiem. W każdym razie skala potrzeb w stosunku do bardzo ambitnych założeń systemu pieczy zastępczej, jest ogromna.

Istnieje też pewne prawdopodobieństwo, że Jachu nie potrzebuje nikogo. Że jego zaburzenia więzi są niewyobrażalnie duże i najlepiej czuje się wśród osób, które pojawiają się czasowo, a umieszczenie w rodzinie będzie wyrządzeniem mu krzywdy. Majka tę tezę odrzuca niejako a priori. 

Mam jednak nadzieję, że Jachu ma potencjał. Po ponad dwóch wspólnie spędzonych miesiącach jest nieco lepiej. Chociaż nie na tyle, żebym mógł pójść zrobić siku przy zamkniętych drzwiach. Bywają już godziny, o których można powiedzieć, że było dobrze. Jachu zaczyna oddalać się od domu (wychodzi na taras) nie tylko na odległość wzroku, ale również dźwięku. Trudno jednak przewidzieć co będzie, gdy znowu trafi na konkurencję w postaci dwunastolatki i trzylatka. Pewnie wszystko zacznie się od początku. A co będzie dalej?

Dochodzę więc do trzeciego elementu porażki.

Porażka systemu

Jeszcze raz chciałbym podkreślić, że piszę tylko i wyłącznie o swoich odczuciach i wszelkie rozważania dotyczą rodzin zawodowych, w których występuje częsta rotacja dzieci.

Gdyby przyjrzeć się rozmaitym obozom i grupom systemu pieczy zastępczej, to każda z frakcji chwali się swoimi osiągnięciami. Ośrodki preadopcyjne są zajebiste, domy dziecka zapewniają bezpieczeństwo, edukację, rozwój umiejętności społecznych, a rodziny zastępcze, przy współpracy ze swoim organizatorem pieczy, z pasją oddają się przebywającym u nich dzieciom. Wszystko w imię dobra dziecka, w imię przygotowania go do dorosłego życia.
To był oczywiście sarkazm, chociaż uważam, że każdy z tych trzech elementów jest ważny i potrzebny.
Wydaje mi się jednak, że system nie za bardzo nad tym panuje, chociaż sporo się teraz dzieje i nadchodzi wiatr wielkich zmian.
Wielokrotnie już pisałem, ale powtórzę. Od systemu pieczy zastępczej oczekiwałbym tylko jednej rzeczy – szybkiego i bezpłatnego dostępu do specjalistów. Jest duża szansa, że tego doczekam.
Odnoszę jednak wrażenie, że panaceum na wszystkie bolączki systemu pieczy zastępczej ma być wzrost finansów. I nie tylko chodzi o refinansowanie rozmaitych wydatków związanych z dziećmi, jak choćby koszty korepetycji czy rozwijania zainteresowań. Tutaj nie mam żadnych zastrzeżeń. Za to z ogromną ostrożnością podchodzę do prób motywowania do pozostania zawodową rodziną zastępczą poprzez proponowanie coraz większego wynagrodzenia.
Trudno jest wyważyć jaka kwota będzie pozwalała na godne życie rodziny, a jaka spowoduje napływ ludzi, którzy zupełnie się do tego nie nadają. Bycie zawodowym rodzicem zastępczym nie jest pracą dla każdego. Nie powinno być sposobem na dorobienie się w życiu. Nie powinno skłaniać do prób adaptowania tego modelu do swojej rodziny z małymi dziećmi. Niekoniecznie biologicznymi, ale takimi które mają w tej rodzinie dorastać i czuć się bezpiecznie.

Zawodowstwo w pieczy zastępczej szybko wypala. A przynajmniej, po latach, prowadzi do konieczności zdefiniowania swojej pasji (czy misji) od nowa.

Pewnie nie dotyczy to wszystkich. Może tylko niewielu, a może tylko tych, których znam.
Może tylko w pieczowych kuluarach padają pytania: „Ile jeszcze wytrzymamy?”.

My po ponad dwunastu latach spróbowaliśmy ponownie określić siebie w systemie. Jesteśmy w stanie opiekować się trójką malutkich dzieci i może to nam dawać radość, satysfakcję, a dzieciom bezpieczny start w dalsze życie.

System może to zrozumieć albo nie. Może skorzystać z naszej oferty albo nie.
Wiele rodzin nie ma takiego komfortu. Z różnych powodów.
Teoretycznie pogotowie rodzinne powinno przyjmować dzieci "jak leci". Nie powinno wybrzydzać, ani myśleć o dobru tych już umieszczonych. Ma być rodziną na chwilę. No to ja tylko chciałbym przypomnieć, że ta chwila powinna trwać cztery miesiące.

Ktoś kiedyś nam zarzucił, że jesteśmy otwarci na niemowlaki, które są miłe, łatwe i bezproblemowe.

Jak zwykle, punkt widzenia zależy od punktu stania. Być może zrozumie to ktoś, kto choć przez kilka miesięcy miał pod opieką dwójkę albo trójkę dzieci kilkumiesięcznych.
Patrząc z mojej perspektywy – dajemy tym dzieciom skrzydła. Chociaż niektórzy uważają, że im je podcinamy.
Ale też nie ma zbyt wielu chętnych zawodowych rodzin zastępczych na noworodki, a nawet niemowlaki. Bo to są nieprzespane noce, ciągłe diagnozowanie, rehabilitacje, wczesne wspomaganie rozwoju – dzień w dzień, coś. Być może dlatego tak dobrze się mają rozmaite ośrodki preadopcyjne? Przedszkolak większą część dnia spędza w przedszkolu, a w nocy śpi. W naszym przypadku pewnie byłoby łatwiej, gdyby Jachu nie przyszedł do nas w okresie wakacyjnym, a znalezienie mu miejsca w przedszkolu byłoby jedynie kliknięciem myszki.

Coraz częściej zaczynam odnosić wrażenie, że system próbuje wyważać zamknięte drzwi. Przyjął założenie, że rodzina zastępcza jest największym dobrem i wszelkie działania temu podporządkowuje. I wszystko miałoby sens, gdyby te rodziny istniały, a te które są, nie były nadmiernie obciążane.

To jest dokładnie tak samo jak z próbą zwiększenia dzietności w naszym kraju. Nie działa nic.
Jak ktoś czuje potrzebę posiadania dziecka, to je ma niezależnie od wszystkiego. Jeżeli jednak woli zarobione pieniądze przeznaczyć na podróże, inwestycje w siebie albo rozwój firmy – to ma do tego prawo.

Istnieje takie powiedzenie: „Srasz we własne gniazdo”. Wielu tak zapewne pomyśli. Ja jednak uważam, że chronię to gniazdo. Chciałbym powiedzieć innym rodzinom zastępczym, że mają prawo dbać o siebie i swoje dzieci.

Martwi mnie to, że zaczynamy rozmijać się z Majką w swoich poglądach. Ona cały czas stoi na stanowisku, że najpierw trzeba nawiązać z dzieckiem relację, a potem określać zasady. Cały czas myśli o szkoleniu TBRI – podejściu do budowania relacji z dziećmi opartym na zaufaniu i współczuciu, o którym na dobrą sprawę niewiele wiemy.
Dla mnie najważniejsze są zasady i to na ich podstawie można budować jakieś relacje. Zwłaszcza, gdy dziecko nie jest jedynym w rodzinie. A wspomniane szkolenie to w obecnej sytuacji może nam posłużyć w kategorii zaspokojenia ciekawości, ponieważ dotyczy starszych dzieci i do tego takich, które pozostaną w rodzinie na zawsze.

Moim zdaniem Jachu powinien zostać przyjęty interwencyjnie (podobnie jak istnieje interwencyjne odebranie). Myślę, że dla niego nie miałoby znaczenia czy byłaby to rodzina czy jakaś placówka. Mógłby nawet przyjść do nas, ale na kilka dni. Stało się inaczej, a to inaczej spowodowało, że chłopiec zaburzył życie dwóch rodzin, zniszczył poczucie bezpieczeństwa kilkorga dzieci i nie wiadomo jakie spustoszenie potrafi jeszcze poczynić.