sobota, 1 marca 2025

--- Jestem

 

… chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że można odnieść wrażenie jakoby mnie nie było.



Może zwyczajnie dopadła mnie starość, chociaż przyczyny mojej długiej nieobecności na blogu dopatruję w czymś innym – żeby nie powiedzieć, że mam ochotę obarczyć za to winą kogoś innego.

Od jakiegoś czasu (bardzo długiego) przymierzam się do opisania naszego pobytu na Sri Lance, które to wakacje były marzeniem Majki. Chwilowo mogę tylko napisać, że się nie zawiodła, ale na dłuższy wpis brakuje mi czasu.

Będzie więc krótszy i będzie przede wszystkim dlatego, aby się nie okazało, że między jednym, a drugim wpisem zdarzy się sytuacja, że jakieś dziecko zdąży do nas przyjść i już odejść. Pobyty dzieci w naszej rodzinie zaczynają ulegać skracaniu, co jest bardzo pozytywne, bo przecież takie jest właśnie zadanie pogotowia rodzinnego – krótko i na temat. Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że zasługą tego stanu rzeczy są coraz szybciej działające sądy.

Może zatem od takiej jednej ciekawej historii rozpocznę. Całkiem niedawno, po prawie dwóch latach od złożenia wniosku o odrzucenie spadku w imieniu Omena i Dagona, zostałem zaproszony na salę rozpraw. Pan sędzia bardzo się zdziwił, że dzieci już ze mną nie mieszkają i po kilku moich zdaniach musiał ogłosić prawie godzinną przerwę. Być może jego zdziwienie wynikało ze znajomości realiów faktycznego przebywania dzieci w pogotowiu rodzinnym i założył, że przecież po dwóch latach nadal powinniśmy być razem. Odnoszę jednak wrażenie, że nie miał zielonego pojęcia czym jest pogotowie rodzinne. Był to bowiem sędzia sądu cywilnego, a przecież nawet niektórzy sędziowie sądu rodzinnego mają problem z właściwym zdefiniowaniem takiego fenomenu jak pogotowie rodzinne, a nawet używają dawno nieobowiązującego określenia „pogotowie opiekuńcze”. W każdym razie wspomniany sędzia stwierdził, że ja to już jestem nikim dla dzieci i teraz spadku odrzucić nie mogę. Ale chyba nie za bardzo wiedział co dalej zrobić, bo poszedł zadzwonić do poprzedniego sądu. Cały mechanizm wygląda bowiem tak, że najpierw...

Albo zacznę od samego początku. Teoretycznie, zgodnie z przepisami prawa, małoletni dziedziczą długi z dobrodziejstwem inwentarza. Jakkolwiek to brzmi, oznacza mniej więcej tyle, że długi nie mogą przewyższać wartości dziedziczonego majątku. Czyli jeżeli mama chłopców (która zmarła) miałaby dajmy na to kamienicę wartości pięciu milionów i dziesięciomilionowe długi, to dzieci musiałyby spłacić długi jedynie do wartości pięciu milionów. Tak przynajmniej ktoś kiedyś mi to tłumaczył. Nie za bardzo więc rozumiem, dlaczego prawnicy mimo wszystko zalecają złożyć wniosek o odrzucenie spadku. Muszą zatem istnieć jakieś furtki w prawie (żeby nie powiedzieć luki) umożliwiające dopadnięcie małoletnich przez wierzycieli. Mama chłopców raczej wielkiego majątku nie miała, a i długi wynikały najwyżej z drobnych kradzieży i podpisywania umów, których nie dotrzymywała. Za coś w końcu była karana, a patrząc na jej marną posturę mogę wnioskować, że raczej nie za rozbój. W każdym razie mamie Beni, której po pół roku opiekowania się chłopcami nagle się odmieniło i wycofała z sądu wniosek o objęcie dzieci pieczą zastępczą, bardzo zależało, abym taki wniosek do sądu złożył.
W kwestii odrzucenia spadku opiszę wszystko po kolei, bo może to kogoś zainteresować. Najpierw trzeba złożyć do sądu rodzinnego, właściwego dziecku, wniosek o udzielenie zgody na złożenie wniosku o odrzucenie spadku. Po kilku miesiącach może przyjść prośba o uszczegółowienie przyczyn złożenia wniosku, na przykład kto jeszcze poza dzieckiem może dziedziczyć majątek i dlaczego w zasadzie taki wniosek jest złożony. Trzeba więc odpisać, że nie ma się żadnej wiedzy (chyba, że się ją ma) i powtórzyć to co już było napisane wcześniej, że wnioskodawca chce uchronić dziecko, przed ewentualnymi, nikomu nieznanymi długami. Przychodzi też informacja o konieczności uiszczenia odpowiedniej opłaty (w przypadku Omena i Dagona była to podwójna opłata, chociaż wniosek był jeden). Teoretycznie należałoby poczekać na wyrażenie zgody przez sąd rodzinny na złożenie wniosku o odrzucenie spadku. Jednak w praktyce od razu składa się wniosek do sądu cywilnego odpowiedniego dla dziecka z adnotacją, że zbliża się już półroczny termin wymagany prawem. Chyba tylko z grzeczności nie dodaje się, że nie ma szans, aby sąd rodzinny wyrobił się w odpowiednim czasie. Potem sąd cywilny dziecka przesyła akta do sądu cywilnego rodzica zastępczego i pewnie od tego dnia znowu trzeba liczyć kilka, czy kilkanaście miesięcy.
W moim przypadku, akta zostaną zwrócone do sądu przynależnego chłopcom. Jego nowi rodzice muszą jeszcze raz przejść moją ścieżkę. Najważniejsze jest tylko powołanie się na numer sprawy (nadany w momencie złożenia wniosku przeze mnie), bo inaczej sąd stwierdzi, że pół roku od śmierci matki dawno minęło. Jeżeli nowi rodzice „oleją” sprawę, to mój wniosek zostanie umorzony, a Omen z Dagonem jednocześnie przejmą długi swojej mamy. Czasami się zastanawiam, na ile może być wyceniony dług za niespłacony telefon komórkowy. Pewnie niewiele, ale za to dziesięcioletnia „chwilówka” może kosztować nawet kilkaset tysięcy.
Nie wiem, czy nowi rodzice zdecydują się przejść moją ścieżkę. Trochę przypominają mi mamę Benię, która po spędzonym z chłopcami weekendzie była bardzo zmęczona i oddawała ich z ulgą. Sytuacja wygląda tak, że prawa rodzicielskie ojcu zostały odebrane już dawno, sąd przyznał opiekę zastępczą nowym rodzicom kilkanaście dni temu, a dzieci wciąż przebywają w pogotowiu rodzinnym. Nowi rodzice się organizują.

Zupełnie inaczej wygląda sytuacja Leona Awanturnika. To chłopiec, który mieszka z nami od trzech miesięcy i chociaż jego stan prawny jest daleki od uregulowania, to nowi rodzice już nie mogą się doczekać, kiedy z nimi zamieszka. Zauroczyli się nim w czasie odbywanych u nas kilkugodzinnych praktyk dla rodziców zastępczych. Rodzice biologiczni Leona zupełnie się nim nie interesują. Mama chłopca przez jakiś czas odwiedzała go w szpitalu, a gdy dowiedziała się, że zostanie umieszczony w pieczy zastępczej, to go sobie odpuściła. W szpitalu tylko nam powiedzieli, że „mama żadnych papierów nie miała”, dając do zrozumienia, że niekoniecznie potrafi sprawować opiekę nad dzieckiem. Zresztą chyba właśnie z tego powodu sąd ograniczył jej władzę rodzicielską. Dla nas jest to jedno z najbardziej zagadkowych odebrań. Nie wiemy nic... prawie nic. Ale po sądzie, do którego chłopiec należy, niewiele można się spodziewać. Być może dlatego staramy się zdiagnozować go jak najlepiej. Chodzimy też na wczesne wspomaganie rozwoju (chociaż Leon wcale tego nie potrzebuje) i hydroterapię – bo bardzo ją lubi.

Majka uważa, że jego napięcie wymaga interwencji rehabilitantów. Moim zdaniem, to on ma wzmożone napięcie jak się wydziera i obniżone jak chce się bawić. W ogólny rozrachunku – średnie. Jest przeciętnym dzieckiem w normie rozwojowej. Nawet bym powiedział, że jest jednym z najlepiej rozwiniętych naszych dzieci w tym wieku. Robi prawie wszystko to, co o dwa miesiące starsza Waleria, a zęby wyszły mu cztery miesiące przed czasem. W głowie ma wszystko idealnie poukładane. Jedyne do czego się można przyczepić, to rogi. Neonatolożka, która robiła mu USG stwierdziła, że obecnie mają tak dobry sprzęt, że pewnie sporo dzieci ma takie rogi, tylko kilka lat temu nie dało się tego zauważyć. Może ma rację. Przyszli rodzice z lekkim zażenowaniem na mnie patrzą, gdy mówię, że te rogi to mu dopiero wyjdą w okresie dojrzewania. Zresztą Majka też tak na mnie patrzy.
Ja się cieszę, że mam już swoje lata. Gdy Leon skupia na mnie swój wzrok i czasami się uśmiecha, to ten uśmiech mówi: „Przyjdę po ciebie za piętnaście lat. Teraz mam za mało sił i środków”.
Ogólnie rzecz biorąc, chyba się nie lubimy. Leon albo śpi albo się drze. Majka mówi, że zgłasza swoje potrzeby. Zapewne ma rację i w kwestii dzieci nie zamierzam podejmować z nią dyskusji. Ale swoje zdanie wypowiedzieć mogę. Leon często nie wie czego chce albo swoje potrzeby zmienia jak rękawiczki. Argument Majki o wychodzeniu zębów jest już nieaktualny, okres kolkowy minął, noszenie na rękach nie działa. Hipotetycznie można założyć, że Leon kilka razy dziennie domaga się kąpieli, bo po niej najczęściej zasypia. Bywa, że trzymany na rękach wrzeszczy, a odłożony samotnie do łóżeczka nagle się uspokaja. W nocy budzi się trzykrotnie, ale nie wystarczy mu nakarmienie – chce się bawić. Majka spędza z nim w nocy przynajmniej dwie godziny (najczęściej bliżej trzech). Nie narzeka, bo jednocześnie czyta książkę. Za to ja narzekam, bo w tym czasie muszę wstawać do Walerii, a dzień rozpoczynam wraz z nią i kurami.
Leon jest dziwny, inny niż pozostałe dzieci i nawet nie chce mi się dociekać jego potrzeb, bo pewnie jest to poza zasięgiem mojej percepcji. Nowi rodzice najchętniej zabraliby go do siebie już teraz, dziś. Gdybyśmy zadzwonili, to nawet za godzinę. Mają już przygotowany pokój, kupione łóżeczko i wypasiony wózek. Mają wszystko i niczego od nikogo nie chcą. Pragną tylko Leona. A ja bardzo się cieszę, że istnieją ludzie, których Leon potrafi zauroczyć.
Muszą jednak czekać na decyzję sądu przynajmniej o przeniesieniu chłopca w trybie zabezpieczenia na czas trwania postępowania. Jest to techniczna procedura polegająca na złożeniu podpisu pod pismem przygotowanym na zasadzie „kopiuj-wklej” przez panią sekretarkę. Od zaraz, to mogliby zostać najwyżej rodziną pomocową. Tyle tylko, że musiałby zaistnieć jakiś powód. Na przykład Majka musiałaby zasłabnąć, a ja nie mógłbym połączyć mojej pracy zawodowej z opieką nad dziećmi. Tyle, że tak nie jest i nawet dla tak szczytnej idei nie zamierzamy niczego symulować. Ale za to możemy wyjechać na wakacje – czemu nie, na przykład do Peru.
W każdym razie długi czas reakcji sądów jest dla mnie fenomenem, którego nie mogę zrozumieć. Bo gdyby dla przykładu zdarzyło się tak, że razem z Majką byśmy zginęli w wypadku samochodowym (albo w samolocie lecącym do Peru), to w ciągu kilku godzin sąd wydałby decyzję o umieszczeniu Leona w innej rodzinie zastępczej. Przecież tak samo jest gdy przyjmujemy dzieci z interwencji – najczęściej są do nas przywożone razem z postanowieniem sądu. Podobnie sytuacja wygląda, gdy odbieramy dzieci z porodówki. Krótko mówiąc, jest to zabieg techniczny, którego czas jest uzależniony od umiejętności stworzenia krótkiej decyzji (bez opisywania szczegółów sytuacji) i podpisania jej przez sędziego. Mój entuzjazm związany z odejściem chłopca jest jednak dużo poniżej średniej, ponieważ jego sąd jest najbardziej specyficzny ze specyficznych. Leon „pojawił się” w systemie w czasie, kiedy byliśmy na urlopie. Ale kontakt z nami był i podjęliśmy decyzję o jego przyjęciu. Dane naszej rodziny zostały przesłane sądowi. Spodziewaliśmy się zatem, że już drugiego dnia po powrocie ze Sri Lanki pojedziemy odebrać chłopca ze szpitala. Nasze zdziwienie rosło z każdym dniem, bo wiedzieliśmy, że czeka on już długo i bez sensu. Wszelkie próby kontaktu z sądem (żeby nie powiedzieć próby ponaglenia) spełzały na niczym. Zazwyczaj postanowienia sądu przychodzą drogą mailową, w niektórych przypadkach dodatkowo otrzymujemy je pocztą. Sąd Leona jest inny. Po prawie dwóch tygodniach od naszego powrotu z ciepłych krajów, decyzję przyniósł nam listonosz. Gdyby przypadkiem nas nie było w domu, to zostawiłby awizo. Idąc dalej w tę przypadkowość, moglibyśmy nie wyciągnąć tego awizo ze skrzynki i list wróciłby do sądu. A potem pewnie ponownie zostałby wysłany i nikt by się nie przejął tym, że przedmiotem sprawy jest jakieś żywe dziecko oczekujące w szpitalu od kilku tygodni. Leon przychodząc do nas miał już ponad trzy miesiące. Nie jest wykluczone, że jego obecne zachowanie w jakiejś mierze wynika z traumy porzucenia i rozwijających się zaburzeń więzi.
Opieszałość sądów ma jeszcze inny wymiar. Dopóki nie zostanie wydane postanowienie, nowi rodzice nie mogą wziąć urlopu macierzyńskiego. Nie każdy ma możliwość wykorzystać urlop wypoczynkowy, czy nawet wziąć urlop bezpłatny. Nie każdy jest gotowy zwolnić się z pracy. A nawet jeżeli tak jest, to dziecko wciąż jest „naszym dzieckiem”.
Jeżeli miałbym coś zmienić w systemie pieczy zastępczej, to byłby to głównie element sądowniczy. Może nawet tylko sądowniczy, bo resztę przy współpracy ludzi dobrej woli da się jakoś ogarnąć. A takich ludzi jest sporo – nawet wśród tak zwanych „urzędników”. Zresztą w jakiejś mierze przecież ja też jestem urzędnikiem.
O ludziach dobrej woli mógłbym napisać dużo. Nie zrobię tego, bo przynajmniej w jakimś zakresie musiałbym pokazać palcem. A przecież nie każdy chce być wskazywany palcem.

Annę już prawie zapomniałem, a dopiero kilkanaście dni temu sąd ustanowił dla niej nowych rodziców.

Luna?

Nieśmiało zauważę, że wszystkie nasze dzieci z ostatniego roku odchodzą do rodzin zastępczych. I dziwny trafem każda z tych rodzin ma motywacje adopcyjne. Już nawet ośrodki adopcyjne informują zgłaszających się kandydatów, że droga poprzez pieczę zastępczą jest szybsza (chociaż bardziej ryzykowna). Adoptowalny jest teraz Omen i Dagon – od kilku tygodni. Chłopcy mają pięć lat. O kilka lat za dużo na zmianę rodziny. Pewnie jestem starym, zgryźliwym tetrykiem, ale mógłbym się założyć o niemałe pieniądze, że teraz to chłopcy niedługo wrócą do systemu. Chociaż na dobre jeszcze z niego nie wyszli. Balbina, Igor? To tylko dzieci z naszego podwórka, którym nie dano szansy wcześniej. Teraz są nazywani „zwrotkami”. Ładnie?

Omal zapomniałem o Walerii. Dziewczynka jest wyjątkiem mającym szansę na powrót do rodziców biologicznych. Jednak sąd usilnie chce komuś udowodnić, że jest to zły pomysł. Wszyscy, którzy w jakiś sposób wspierali rodziców, jakby zaczęli nabierać wody w usta. My powoli też, zakładając, że być może sędzia ma jakąś wiedzę, którą z nikim nie chce się podzielić. Ale, czy ma?

Krótko tylko przypomnę, że mama Walerii (będąc już na porodówce) powiedziała komuś, że tak się zestresowała porodem, iż przed przyjazdem wypiła piwo. Tyle tylko, że w wypisie ze szpitala nie ma wzmianki o jakichkolwiek promilach zarówno w próbkach krwi pobranych od matki, jak też od dziecka. Jest to więc zupełnie inny przypadek niż Luny, która urodziła się ździebko pijana. Owszem, mama ma chorobę psychiczną, ale jest pod stałą kontrolą lekarza i regularnie bierze leki. Jest też ojciec, który (mając świadomość choroby swojej żony) uznał Walerię jeszcze przed jej narodzinami. Majka nawet kiedyś była w ich mieszkaniu. Pokój dzienny mają trzy razy mniejszy od naszego, a telewizor pięć razy większy. Tata (trzymając Walerię na kolanach) obiecał córce, że jak wróci, to całymi dniami będą razem oglądać bajki.
Ja doskonale znam współczesne trendy dotyczące wychowywania dzieci. Jak przystało na „stare pokolenie”, nie do końca się ze wszystkim zgadzam. Staram się nie używać zwrotów typu „za moich czasów”, ale gdy patrzę na generację młodych ludzi wchodzących na rynek pracy, którzy już od początku są wypaleni zawodowo, których ta praca nie cieszy, którzy nie chcą się rozwijać, mieć marzeń i dążyć do czegoś, to zwyczajnie się zastanawiam co jest tego przyczyną.
Tą dygresją chciałbym tylko zwrócić uwagę na to, że za zbyt długie oglądanie bajek w telewizji przez dziecko, póki co, jeszcze władzy rodzicielskiej się nie odbiera.
Osobiście Walerię bardzo lubię i myślę, że z wzajemnością. Istnieje między nami coś, co w jakiś sposób nas łączy. Coś co trudno jest nazwać, ale jest bardzo zbliżone do więzi, która się wytworzyła między mną, a Argusem. Być może my wszyscy (czyli ta wspomniana trójka) nie do końca jesteśmy całkiem normalni. Ja dla przykładu wciąż słyszę jakieś głosy, które mi mówią: „Waleria to się w waszej rodzinie zasiedzi”.
A sama Waleria jest dzieckiem na wskroś „afektywnym”. Wziąłem to określenie w cudzysłowie, bo w taki sposób może ona być definiowana językiem medycznym, czy też naukowym (teraz i w przyszłości). Na tę chwilę ma tylko afektywny bezdech. Polega to na tym, że raz na kilka dni się zapowietrza. Traci oddech i trzeba dmuchnąć jej prosto w twarz. Potem przez kilka minut jest lekko otumaniona. Ogólnie rzecz biorąc, nie jest to zagrożenie życia (przynajmniej tak mówią lekarze), ale musimy to obserwować i jeżeli będzie się nasilać, to trzeba będzie zrobić badania mające na celu określenie przyczyny takiego stanu rzeczy. Na szczęście zauważamy tendencję malejącą, czyli okresy między jednym, a drugim bezdechem, są coraz dłuższe. Miłe jest też to, że mama Walerii obiecuje, że w razie jakiegokolwiek pobytu w szpitalu (bo badanie to kilka dni na oddziale) cały czas będzie córce towarzyszyć. Bywa, że nawet odnoszę wrażenie, że chciałaby, aby kiedyś dziewczynka musiała pójść do szpitala.
Czasami narzekam na Walerię, bo na przykład ma w zwyczaju zaczynać dzień tuż po szóstej. Nazwałbym to „narzekaniem afektywnym” i ocenił dużo lepiej, niż brak narzekania na Leona (na którego przy Majce nie mogę narzekać). Z chłopcem łączy mnie jedynie karmienie i przewijanie. Nawet jego kupa (którą regularnie robi w trakcie mojej porannej kawy) śmierdzi jakoś bardziej. Oczywiście jego przyszłym rodzicom (którzy są fantastyczni), o moich relacjach z Leonem (czyli wzajemnym nielubieniu się) nic nie mówię – bo i po co.

Nie wspomniałem jeszcze o Lunie. I nie wspomnę, chociaż mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane poświęcić jej cały wpis.

Wczorajsza rozmowa w Waszyngtonie została uznana za totalną porażkę. Ja zwróciłem uwagę na fragment dotyczący dzieci. Jestem przekonany, że w przypadku splotu rozmaitych okoliczności, nikt nie będzie brał pod uwagę tego, że te dzieci od kilku lat mają bezpieczne (emocjonalnie) środowisko, kochających rodziców i ich marzeniem nie jest bycie patriotą odbudowującym ekonomicznie i demograficznie kraj swoich przodków.
Jestem więc w jakimś sensie miotany skrajnymi emocjami i bywa, że po cichu myślę: „Trwaj wojno trwaj. Nawet ze sto lat”.

Czasami się zastanawiam, czy nie jest to już jakiś początek końca naszej przygody z pieczą zastępczą. Niby jesteśmy rodzicami przebywających u nas dzieci. Niby się staramy. Ale najważniejsze rzeczy, które robimy dla ich dobra, są wyzwaniem często balansującym na granicy prawa. W podpisanej umowie o sprawowanie pieczy zastępczej zobowiązaliśmy się do wyłącznej opieki nad powierzonymi nam dziećmi. Leon spotyka się już z nowymi rodzicami, wkrótce spędzi swoją pierwszą noc w nowym domu. Alternatywą jest wydanie „paczki” za kilka miesięcy, gdy sędzia podpisze odpowiednią dyspozycję.

Majka jest już chyba mentalnie gotowa na czas, gdy żadne dziecko nie będzie determinowało naszego życia.

Ile ona ma zainteresowań? Życia jej nie starczy na realizację swoich pasji.
Ostatnio nagminnie morsuje. Nawet raz udało jej się mnie do tego namówić. Wytrzymałem trzynaście sekund, wpadłem po szyję w jakąś dziurę i... obiecałem, że jesienią będę jej towarzyszył każdego dnia przez dwa tygodnie. Może nie dożyję.