… chociaż zdaję sobie sprawę z
tego, że można odnieść wrażenie jakoby mnie nie było.
Może zwyczajnie dopadła mnie starość,
chociaż przyczyny mojej długiej nieobecności na blogu dopatruję w
czymś innym – żeby nie powiedzieć, że mam ochotę obarczyć za
to winą kogoś innego.
Od jakiegoś czasu (bardzo długiego)
przymierzam się do opisania naszego pobytu na Sri Lance, które to
wakacje były marzeniem Majki. Chwilowo mogę tylko napisać, że się
nie zawiodła, ale na dłuższy wpis brakuje mi czasu.
Będzie więc krótszy i będzie przede
wszystkim dlatego, aby się nie okazało, że między jednym, a
drugim wpisem zdarzy się sytuacja, że jakieś dziecko zdąży do
nas przyjść i już odejść. Pobyty dzieci w naszej rodzinie
zaczynają ulegać skracaniu, co jest bardzo pozytywne, bo przecież
takie jest właśnie zadanie pogotowia rodzinnego – krótko i na
temat. Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że zasługą tego
stanu rzeczy są coraz szybciej działające sądy.
Może zatem od takiej jednej ciekawej
historii rozpocznę. Całkiem niedawno, po prawie dwóch latach od
złożenia wniosku o odrzucenie spadku w imieniu Omena i Dagona,
zostałem zaproszony na salę rozpraw. Pan sędzia bardzo się
zdziwił, że dzieci już ze mną nie mieszkają i po kilku moich
zdaniach musiał ogłosić prawie godzinną przerwę. Być może jego
zdziwienie wynikało ze znajomości realiów faktycznego przebywania
dzieci w pogotowiu rodzinnym i założył, że przecież po dwóch
latach nadal powinniśmy być razem. Odnoszę jednak wrażenie, że
nie miał zielonego pojęcia czym jest pogotowie rodzinne. Był to
bowiem sędzia sądu cywilnego, a przecież nawet niektórzy
sędziowie sądu rodzinnego mają problem z właściwym
zdefiniowaniem takiego fenomenu jak pogotowie rodzinne, a nawet
używają dawno nieobowiązującego określenia „pogotowie
opiekuńcze”. W każdym razie wspomniany sędzia stwierdził, że
ja to już jestem nikim dla dzieci i teraz spadku odrzucić nie mogę.
Ale chyba nie za bardzo wiedział co dalej zrobić, bo poszedł
zadzwonić do poprzedniego sądu. Cały mechanizm wygląda bowiem
tak, że najpierw...
Albo zacznę od samego początku.
Teoretycznie, zgodnie z przepisami prawa, małoletni dziedziczą
długi z dobrodziejstwem inwentarza. Jakkolwiek to brzmi, oznacza
mniej więcej tyle, że długi nie mogą przewyższać wartości
dziedziczonego majątku. Czyli jeżeli mama chłopców (która
zmarła) miałaby dajmy na to kamienicę wartości pięciu milionów
i dziesięciomilionowe długi, to dzieci musiałyby spłacić długi
jedynie do wartości pięciu milionów. Tak przynajmniej ktoś kiedyś
mi to tłumaczył. Nie za bardzo więc rozumiem, dlaczego prawnicy
mimo wszystko zalecają złożyć wniosek o odrzucenie spadku. Muszą
zatem istnieć jakieś furtki w prawie (żeby nie powiedzieć luki)
umożliwiające dopadnięcie małoletnich przez wierzycieli. Mama
chłopców raczej wielkiego majątku nie miała, a i długi wynikały
najwyżej z drobnych kradzieży i podpisywania umów, których nie
dotrzymywała. Za coś w końcu była karana, a patrząc na jej marną
posturę mogę wnioskować, że raczej nie za rozbój. W każdym
razie mamie Beni, której po pół roku opiekowania się chłopcami
nagle się odmieniło i wycofała z sądu wniosek o objęcie dzieci
pieczą zastępczą, bardzo zależało, abym taki wniosek do sądu
złożył.
W kwestii odrzucenia spadku opiszę
wszystko po kolei, bo może to kogoś zainteresować. Najpierw trzeba
złożyć do sądu rodzinnego, właściwego dziecku, wniosek o
udzielenie zgody na złożenie wniosku o odrzucenie spadku. Po kilku
miesiącach może przyjść prośba o uszczegółowienie przyczyn
złożenia wniosku, na przykład kto jeszcze poza dzieckiem może
dziedziczyć majątek i dlaczego w zasadzie taki wniosek jest
złożony. Trzeba więc odpisać, że nie ma się żadnej wiedzy
(chyba, że się ją ma) i powtórzyć to co już było napisane
wcześniej, że wnioskodawca chce uchronić dziecko, przed
ewentualnymi, nikomu nieznanymi długami. Przychodzi też informacja
o konieczności uiszczenia odpowiedniej opłaty (w przypadku Omena i
Dagona była to podwójna opłata, chociaż wniosek był jeden).
Teoretycznie należałoby poczekać na wyrażenie zgody przez sąd
rodzinny na złożenie wniosku o odrzucenie spadku. Jednak w praktyce
od razu składa się wniosek do sądu cywilnego odpowiedniego dla
dziecka z adnotacją, że zbliża się już półroczny termin
wymagany prawem. Chyba tylko z grzeczności nie dodaje się, że nie
ma szans, aby sąd rodzinny wyrobił się w odpowiednim czasie. Potem
sąd cywilny dziecka przesyła akta do sądu cywilnego rodzica
zastępczego i pewnie od tego dnia znowu trzeba liczyć kilka, czy
kilkanaście miesięcy.
W moim przypadku, akta zostaną
zwrócone do sądu przynależnego chłopcom. Jego nowi rodzice muszą
jeszcze raz przejść moją ścieżkę. Najważniejsze jest tylko
powołanie się na numer sprawy (nadany w momencie złożenia wniosku
przeze mnie), bo inaczej sąd stwierdzi, że pół roku od śmierci
matki dawno minęło. Jeżeli nowi rodzice „oleją” sprawę, to
mój wniosek zostanie umorzony, a Omen z Dagonem jednocześnie
przejmą długi swojej mamy. Czasami się zastanawiam, na ile może
być wyceniony dług za niespłacony telefon komórkowy. Pewnie
niewiele, ale za to dziesięcioletnia „chwilówka” może
kosztować nawet kilkaset tysięcy.
Nie wiem, czy nowi rodzice zdecydują
się przejść moją ścieżkę. Trochę przypominają mi mamę
Benię, która po spędzonym z chłopcami weekendzie była bardzo
zmęczona i oddawała ich z ulgą. Sytuacja wygląda tak, że prawa
rodzicielskie ojcu zostały odebrane już dawno, sąd przyznał
opiekę zastępczą nowym rodzicom kilkanaście dni temu, a
dzieci wciąż przebywają w pogotowiu rodzinnym. Nowi rodzice się
organizują.
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja
Leona Awanturnika. To chłopiec, który mieszka z nami od trzech
miesięcy i chociaż jego stan prawny jest daleki od uregulowania, to
nowi rodzice już nie mogą się doczekać, kiedy z nimi zamieszka.
Zauroczyli się nim w czasie odbywanych u nas kilkugodzinnych praktyk
dla rodziców zastępczych. Rodzice biologiczni Leona zupełnie się
nim nie interesują. Mama chłopca przez jakiś czas odwiedzała go w
szpitalu, a gdy dowiedziała się, że zostanie umieszczony w pieczy
zastępczej, to go sobie odpuściła. W szpitalu tylko nam
powiedzieli, że „mama żadnych papierów nie miała”, dając do
zrozumienia, że niekoniecznie potrafi sprawować opiekę nad
dzieckiem. Zresztą chyba właśnie z tego powodu sąd ograniczył
jej władzę rodzicielską. Dla nas jest to jedno z najbardziej
zagadkowych odebrań. Nie wiemy nic... prawie nic. Ale po sądzie, do
którego chłopiec należy, niewiele można się spodziewać. Być
może dlatego staramy się zdiagnozować go jak najlepiej. Chodzimy
też na wczesne wspomaganie rozwoju (chociaż Leon wcale tego nie
potrzebuje) i hydroterapię – bo bardzo ją lubi.
Majka uważa, że jego napięcie wymaga
interwencji rehabilitantów. Moim zdaniem, to on ma wzmożone
napięcie jak się wydziera i obniżone jak chce się bawić. W
ogólny rozrachunku – średnie. Jest przeciętnym dzieckiem w
normie rozwojowej. Nawet bym powiedział, że jest jednym z najlepiej
rozwiniętych naszych dzieci w tym wieku. Robi prawie wszystko to, co
o dwa miesiące starsza Waleria, a zęby wyszły mu cztery miesiące
przed czasem. W głowie ma wszystko idealnie poukładane. Jedyne do
czego się można przyczepić, to rogi. Neonatolożka, która robiła
mu USG stwierdziła, że obecnie mają tak dobry sprzęt, że pewnie
sporo dzieci ma takie rogi, tylko kilka lat temu nie dało się tego
zauważyć. Może ma rację. Przyszli rodzice z lekkim zażenowaniem
na mnie patrzą, gdy mówię, że te rogi to mu dopiero wyjdą w
okresie dojrzewania. Zresztą Majka też tak na mnie patrzy.
Ja się cieszę, że mam już swoje
lata. Gdy Leon skupia na mnie swój wzrok i czasami się uśmiecha,
to ten uśmiech mówi: „Przyjdę po ciebie za piętnaście lat.
Teraz mam za mało sił i środków”.
Ogólnie rzecz biorąc, chyba się nie
lubimy. Leon albo śpi albo się drze. Majka mówi, że zgłasza
swoje potrzeby. Zapewne ma rację i w kwestii dzieci nie zamierzam
podejmować z nią dyskusji. Ale swoje zdanie wypowiedzieć mogę.
Leon często nie wie czego chce albo swoje potrzeby zmienia jak
rękawiczki. Argument Majki o wychodzeniu zębów jest już
nieaktualny, okres kolkowy minął, noszenie na rękach nie działa.
Hipotetycznie można założyć, że Leon kilka razy dziennie domaga
się kąpieli, bo po niej najczęściej zasypia. Bywa, że trzymany
na rękach wrzeszczy, a odłożony samotnie do łóżeczka nagle się
uspokaja. W nocy budzi się trzykrotnie, ale nie wystarczy mu
nakarmienie – chce się bawić. Majka spędza z nim w nocy
przynajmniej dwie godziny (najczęściej bliżej trzech). Nie
narzeka, bo jednocześnie czyta książkę. Za to ja narzekam, bo w
tym czasie muszę wstawać do Walerii, a dzień rozpoczynam wraz z
nią i kurami.
Leon jest dziwny, inny niż pozostałe
dzieci i nawet nie chce mi się dociekać jego potrzeb, bo pewnie
jest to poza zasięgiem mojej percepcji. Nowi rodzice najchętniej
zabraliby go do siebie już teraz, dziś. Gdybyśmy zadzwonili, to
nawet za godzinę. Mają już przygotowany pokój, kupione łóżeczko
i wypasiony wózek. Mają wszystko i niczego od nikogo nie chcą.
Pragną tylko Leona. A ja bardzo się cieszę, że istnieją ludzie,
których Leon potrafi zauroczyć.
Muszą jednak czekać na decyzję sądu
przynajmniej o przeniesieniu chłopca w trybie zabezpieczenia na czas
trwania postępowania. Jest to techniczna procedura polegająca na
złożeniu podpisu pod pismem przygotowanym na zasadzie
„kopiuj-wklej” przez panią sekretarkę. Od zaraz, to mogliby
zostać najwyżej rodziną pomocową. Tyle tylko, że musiałby
zaistnieć jakiś powód. Na przykład Majka musiałaby zasłabnąć,
a ja nie mógłbym połączyć mojej pracy zawodowej z opieką nad
dziećmi. Tyle, że tak nie jest i nawet dla tak szczytnej idei nie
zamierzamy niczego symulować. Ale za to możemy wyjechać na wakacje
– czemu nie, na przykład do Peru.
W każdym razie długi czas reakcji
sądów jest dla mnie fenomenem, którego nie mogę zrozumieć. Bo
gdyby dla przykładu zdarzyło się tak, że razem z Majką byśmy
zginęli w wypadku samochodowym (albo w samolocie lecącym do Peru),
to w ciągu kilku godzin sąd wydałby decyzję o umieszczeniu Leona
w innej rodzinie zastępczej. Przecież tak samo jest gdy przyjmujemy
dzieci z interwencji – najczęściej są do nas przywożone razem z
postanowieniem sądu. Podobnie sytuacja wygląda, gdy odbieramy
dzieci z porodówki. Krótko mówiąc, jest to zabieg techniczny,
którego czas jest uzależniony od umiejętności stworzenia krótkiej
decyzji (bez opisywania szczegółów sytuacji) i podpisania jej
przez sędziego. Mój entuzjazm związany z odejściem chłopca jest
jednak dużo poniżej średniej, ponieważ jego sąd jest najbardziej
specyficzny ze specyficznych. Leon „pojawił się” w systemie w
czasie, kiedy byliśmy na urlopie. Ale kontakt z nami był i
podjęliśmy decyzję o jego przyjęciu. Dane naszej rodziny zostały
przesłane sądowi. Spodziewaliśmy się zatem, że już drugiego
dnia po powrocie ze Sri Lanki pojedziemy odebrać chłopca ze
szpitala. Nasze zdziwienie rosło z każdym dniem, bo wiedzieliśmy,
że czeka on już długo i bez sensu. Wszelkie próby kontaktu z
sądem (żeby nie powiedzieć próby ponaglenia) spełzały na
niczym. Zazwyczaj postanowienia sądu przychodzą drogą mailową, w
niektórych przypadkach dodatkowo otrzymujemy je pocztą. Sąd Leona
jest inny. Po prawie dwóch tygodniach od naszego powrotu z ciepłych
krajów, decyzję przyniósł nam listonosz. Gdyby przypadkiem nas
nie było w domu, to zostawiłby awizo. Idąc dalej w tę
przypadkowość, moglibyśmy nie wyciągnąć tego awizo ze skrzynki
i list wróciłby do sądu. A potem pewnie ponownie zostałby wysłany
i nikt by się nie przejął tym, że przedmiotem sprawy jest jakieś
żywe dziecko oczekujące w szpitalu od kilku tygodni. Leon
przychodząc do nas miał już ponad trzy miesiące. Nie jest
wykluczone, że jego obecne zachowanie w jakiejś mierze wynika z
traumy porzucenia i rozwijających się zaburzeń więzi.
Opieszałość sądów ma jeszcze inny
wymiar. Dopóki nie zostanie wydane postanowienie, nowi rodzice nie
mogą wziąć urlopu macierzyńskiego. Nie każdy ma możliwość
wykorzystać urlop wypoczynkowy, czy nawet wziąć urlop bezpłatny.
Nie każdy jest gotowy zwolnić się z pracy. A nawet jeżeli tak
jest, to dziecko wciąż jest „naszym dzieckiem”.
Jeżeli miałbym coś zmienić w
systemie pieczy zastępczej, to byłby to głównie element
sądowniczy. Może nawet tylko sądowniczy, bo resztę przy
współpracy ludzi dobrej woli da się jakoś ogarnąć. A takich
ludzi jest sporo – nawet wśród tak zwanych „urzędników”.
Zresztą w jakiejś mierze przecież ja też jestem urzędnikiem.
O ludziach dobrej woli mógłbym
napisać dużo. Nie zrobię tego, bo przynajmniej w jakimś zakresie
musiałbym pokazać palcem. A przecież nie każdy chce być
wskazywany palcem.
Annę już prawie zapomniałem, a
dopiero kilkanaście dni temu sąd ustanowił dla niej nowych
rodziców.
Luna?
Nieśmiało zauważę, że wszystkie
nasze dzieci z ostatniego roku odchodzą do rodzin zastępczych. I
dziwny trafem każda z tych rodzin ma motywacje adopcyjne. Już nawet
ośrodki adopcyjne informują zgłaszających się kandydatów, że
droga poprzez pieczę zastępczą jest szybsza (chociaż bardziej
ryzykowna). Adoptowalny jest teraz Omen i Dagon – od kilku tygodni.
Chłopcy mają pięć lat. O kilka lat za dużo na zmianę rodziny.
Pewnie jestem starym, zgryźliwym tetrykiem, ale mógłbym się
założyć o niemałe pieniądze, że teraz to chłopcy niedługo
wrócą do systemu. Chociaż na dobre jeszcze z niego nie wyszli.
Balbina, Igor? To tylko dzieci z naszego podwórka, którym nie dano
szansy wcześniej. Teraz są nazywani „zwrotkami”. Ładnie?
Omal zapomniałem o Walerii.
Dziewczynka jest wyjątkiem mającym szansę na powrót do rodziców
biologicznych. Jednak sąd usilnie chce komuś udowodnić, że jest
to zły pomysł. Wszyscy, którzy w jakiś sposób wspierali
rodziców, jakby zaczęli nabierać wody w usta. My powoli też,
zakładając, że być może sędzia ma jakąś wiedzę, którą z
nikim nie chce się podzielić. Ale, czy ma?
Krótko tylko przypomnę, że mama
Walerii (będąc już na porodówce) powiedziała komuś, że tak się
zestresowała porodem, iż przed przyjazdem wypiła piwo. Tyle tylko,
że w wypisie ze szpitala nie ma wzmianki o jakichkolwiek promilach
zarówno w próbkach krwi pobranych od matki, jak też od dziecka.
Jest to więc zupełnie inny przypadek niż Luny, która urodziła
się ździebko pijana. Owszem, mama ma chorobę psychiczną, ale
jest pod stałą kontrolą lekarza i regularnie bierze leki. Jest też
ojciec, który (mając świadomość choroby swojej żony)
uznał Walerię jeszcze przed jej narodzinami. Majka nawet kiedyś
była w ich mieszkaniu. Pokój dzienny mają trzy razy mniejszy od
naszego, a telewizor pięć razy większy. Tata (trzymając Walerię
na kolanach) obiecał córce, że jak wróci, to całymi dniami będą
razem oglądać bajki.
Ja doskonale znam współczesne trendy
dotyczące wychowywania dzieci. Jak przystało na „stare
pokolenie”, nie do końca się ze wszystkim zgadzam. Staram się
nie używać zwrotów typu „za moich czasów”, ale gdy patrzę na
generację młodych ludzi wchodzących na rynek pracy, którzy już
od początku są wypaleni zawodowo, których ta praca nie cieszy,
którzy nie chcą się rozwijać, mieć marzeń i dążyć do czegoś,
to zwyczajnie się zastanawiam co jest tego przyczyną.
Tą dygresją chciałbym tylko zwrócić
uwagę na to, że za zbyt długie oglądanie bajek w telewizji przez
dziecko, póki co, jeszcze władzy rodzicielskiej się nie odbiera.
Osobiście Walerię bardzo lubię i
myślę, że z wzajemnością. Istnieje między nami coś, co w jakiś
sposób nas łączy. Coś co trudno jest nazwać, ale jest bardzo
zbliżone do więzi, która się wytworzyła między mną, a Argusem.
Być może my wszyscy (czyli ta wspomniana trójka) nie do końca
jesteśmy całkiem normalni. Ja dla przykładu wciąż słyszę
jakieś głosy, które mi mówią: „Waleria to się w waszej
rodzinie zasiedzi”.
A sama Waleria jest dzieckiem na wskroś
„afektywnym”. Wziąłem to określenie w cudzysłowie, bo w taki
sposób może ona być definiowana językiem medycznym, czy też
naukowym (teraz i w przyszłości). Na tę chwilę ma tylko afektywny
bezdech. Polega to na tym, że raz na kilka dni się zapowietrza.
Traci oddech i trzeba dmuchnąć jej prosto w twarz. Potem przez
kilka minut jest lekko otumaniona. Ogólnie rzecz biorąc, nie jest
to zagrożenie życia (przynajmniej tak mówią lekarze), ale musimy
to obserwować i jeżeli będzie się nasilać, to trzeba będzie
zrobić badania mające na celu określenie przyczyny takiego stanu
rzeczy. Na szczęście zauważamy tendencję malejącą, czyli okresy
między jednym, a drugim bezdechem, są coraz dłuższe. Miłe jest
też to, że mama Walerii obiecuje, że w razie jakiegokolwiek pobytu
w szpitalu (bo badanie to kilka dni na oddziale) cały czas będzie
córce towarzyszyć. Bywa, że nawet odnoszę wrażenie, że
chciałaby, aby kiedyś dziewczynka musiała pójść do szpitala.
Czasami narzekam na Walerię, bo na
przykład ma w zwyczaju zaczynać dzień tuż po szóstej. Nazwałbym
to „narzekaniem afektywnym” i ocenił dużo lepiej, niż brak
narzekania na Leona (na którego przy Majce nie mogę narzekać). Z chłopcem łączy mnie jedynie karmienie i
przewijanie. Nawet jego kupa (którą regularnie robi w trakcie mojej
porannej kawy) śmierdzi jakoś bardziej. Oczywiście jego przyszłym
rodzicom (którzy są fantastyczni), o moich relacjach z Leonem
(czyli wzajemnym nielubieniu się) nic nie mówię – bo i po co.
Nie wspomniałem jeszcze o Lunie. I nie
wspomnę, chociaż mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane
poświęcić jej cały wpis.
Wczorajsza rozmowa w Waszyngtonie
została uznana za totalną porażkę. Ja zwróciłem uwagę na
fragment dotyczący dzieci. Jestem przekonany, że w przypadku splotu
rozmaitych okoliczności, nikt nie będzie brał pod uwagę tego, że
te dzieci od kilku lat mają bezpieczne (emocjonalnie) środowisko,
kochających rodziców i ich marzeniem nie jest bycie patriotą
odbudowującym ekonomicznie i demograficznie kraj swoich przodków.
Jestem więc w jakimś sensie miotany
skrajnymi emocjami i bywa, że po cichu myślę: „Trwaj wojno
trwaj. Nawet ze sto lat”.
Czasami się zastanawiam, czy nie jest
to już jakiś początek końca naszej przygody z pieczą zastępczą.
Niby jesteśmy rodzicami przebywających u nas dzieci. Niby się
staramy. Ale najważniejsze rzeczy, które robimy dla ich dobra, są
wyzwaniem często balansującym na granicy prawa. W podpisanej umowie
o sprawowanie pieczy zastępczej zobowiązaliśmy się do wyłącznej
opieki nad powierzonymi nam dziećmi. Leon spotyka się już z nowymi
rodzicami, wkrótce spędzi swoją pierwszą noc w nowym domu.
Alternatywą jest wydanie „paczki” za kilka miesięcy, gdy sędzia
podpisze odpowiednią dyspozycję.
Majka jest już chyba mentalnie gotowa
na czas, gdy żadne dziecko nie będzie determinowało naszego życia.
Ile ona ma zainteresowań? Życia jej
nie starczy na realizację swoich pasji.
Ostatnio nagminnie morsuje. Nawet raz
udało jej się mnie do tego namówić. Wytrzymałem trzynaście
sekund, wpadłem po szyję w jakąś dziurę i... obiecałem, że
jesienią będę jej towarzyszył każdego dnia przez dwa tygodnie.
Może nie dożyję.