środa, 11 czerwca 2025

--- PERU


Majka osiągnęła swój cel. Zresztą jak zawsze. Chociaż oficjalny przekaz jest taki, że pojechaliśmy do Peru, ponieważ moim marzeniem było zobaczyć na własne oczy spuściznę dawnej cywilizacji – konkretnie Inków. Niech tak będzie. Aczkolwiek uczciwie muszę przyznać, że gdy kilka lat temu Majka zapytała mnie, co bym jeszcze chciał w życiu zobaczyć, to odpowiedziałem, że pozostałości kultur Ameryki Południowej. Dostałem zatem to co chciałem.

Zacznę jednak od obecnej sytuacji naszej rodziny zastępczej, bo być może jest to ciekawsze niż opisywanie kupy kamieni.

Jak zawsze przed wyjazdem na wakacje, staramy się zapewnić naszym dzieciom na ten czas w miarę bezpieczną emocjonalnie rodzinę (którą wcześniej poznali), a najlepiej taką, z której już do nas nie wrócą. Tym razem wydawało się, że będzie to majstersztyk. Tuż przed urlopem mieliśmy tylko dwójkę maluchów, ponieważ w miejsce Luny, która odeszła na stałe kilka tygodni wcześniej, nie dostaliśmy żadnego nowego dziecka. Mieliśmy tylko Leona i Walerię.
Leon praktycznie już kilka dni przed naszym wyjazdem (a może nawet kilkanaście) przestał do nas wracać na noc. W zasadzie mogę powiedzieć, że przy każdym odejściu dziecka z naszej rodziny, wszystko przebiega w dokładnie taki sam sposób. Nie będę powtarzał jak wyglądają trzy - cztery tygodnie zapoznawania się dziecka z nowymi rodzicami (co nazywamy procesem przejścia) ponieważ wielokrotnie to opisywałem. Schemat się powtarza, bo przecież to my w pewien sposób narzucamy go nowym rodzicom. Jest jednak jedna ciekawa rzecz, która też za każdym razem wygląda niemal identycznie, choć wcale nie jest ujęta w naszych planach. Przychodzi bowiem taki dzień, w którym nowi rodzice dziecka mówią nam, że nie mają już sumienia odwozić go do naszej rodziny. Czują jakby swoją córkę, czy syna oddawali obcym ludziom. Rozumieją, że dziecko spędziło u nas wiele miesięcy i ma z nami większą lub mniejszą więź, ale serce mówi im zupełnie coś innego. Oczywiście jest to jeszcze ten czas, w którym sąd jest niewyrobiony z podjęciem decyzji o przeniesieniu dziecka z naszej rodziny do nowej (na jej wniosek) na czas dalszego postępowania, a organizator pieczy zastępczej nie ma za bardzo podstaw do ustanowienia nowych rodziców rodziną pomocową. My z kolei mamy już pewność, że proces przejścia dobiegł końca. Całe te rozważania dotyczą oczywiście przypadku, gdy dziecko nie ma jeszcze uregulowanej sytuacji prawnej, a koniec postępowania nawet nie jawi się gdzieś na horyzoncie. Nie jest to więc przypadek przekazywania dziecka poprzez ośrodek adopcyjny. Tak się jednak jakoś porobiło, że do adopcji nie oddawaliśmy dziecka od bardzo dawna. Chociaż precyzując – ostatecznie dzieci są adoptowane, tyle że wcześniej ich rodzice adopcyjni mają jeszcze status rodzica zastępczego. Przyczyną takiego stanu rzeczy są, w mojej ocenie, powolnie działające sądy. I chociaż diagnozę jest mi łatwo postawić, to trudniej jest doszukać się przyczyn takiego stanu rzeczy. Nie wiem, czy chodzi o to, że nasze Państwo szczędzi na ilości zatrudnianych sędziów, czy są niedobory w tym zawodzie, czy też sędziowie są tak skrupulatni, że zanim wydadzą odpowiednią decyzję to muszą być pewni swojego zdania i dlatego sprawy wloką się długimi miesiącami, a nawet latami. Mógłbym zażartować, że niezależnie od sytuacji, wzięliśmy sprawy w swoje ręce i trzymamy się ustawowej zasady, że dziecko w pogotowiu rodzinnym nie powinno przebywać dłużej niż osiem miesięcy. Idzie nam całkiem dobrze. Od powrotu Majki po chorobie minął dopiero rok z małym kawałkiem, a przez naszą rodzinę przewinęła się siódemka dzieci z czego czwórka cieszy się już rodzicami ostatecznymi. Ani przez chwilę nie mieliśmy też więcej niż trójki dzieci pod opieką, co uznaję za sukces. Nie chcę się teraz skupiać na tym, jak wielkim dobrem dla dzieci jest sytuacja, gdy jest ich trójka, a nie piątka, siódemka, czy jeszcze większa ilość.

Chociaż zrobię małą dygresję. Mogę przecież się odnieść do naszego przykładu, gdy trzy lata temu mieliśmy pod opieką siódemkę zupełnie przypadkowych dzieci – w różnym wieku, z różnymi zaburzeniami – dzieci, które „braliśmy” bo... No właśnie dlaczego? Bo przepełnione pogotowie jest mniejszym złem niż dom dziecka? Bo głupio odmówić organizatorowi pieczy zastępczej? Bo istnieje hipotetyczna możliwość rozwiązania z nami umowy o pełnienie roli pogotowia rodzinnego?

Na dobrą sprawę wystarczy tylko spojrzeć na te dwie sytuacje oczami dzieci. Teraz dla każdego z nich mamy czas i dużo cierpliwości. W domu panuje względna cisza i nikt nie musi uciekać przed agresją kolegi. Nikt nie musi walczyć o to, aby zostać zauważonym, a rodzice są dostępni i sami nie walczą o przetrwanie.
Na pytanie, czy dzieciom w przepełnionej rodzinie zastępczej jest lepiej niż w domu dziecka, każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Owszem, w takiej rodzinie jest jeden podstawowy opiekun, co zgodnie z teorią więzi ma niebagatelne znaczenie. Owszem, dziecko jest mniej anonimowe, mniej żyjące w swoim świecie, więc łatwiej zadbać o jego potrzeby i przede wszystkim dostrzec pojawiające się problemy. Ale z drugiej strony, czy rodzic, który jest ciągle w pracy (bo tak należy traktować zawodowe rodziny zastępcze) i nie ma czasu na swoje pasje, a nawet na wyspanie się raz na jakiś czas, jest lepszy od opiekuna z placówki?
Napisałem, że trzymanie się ustawowej trójki dzieci jest sukcesem. W pewnym sensie jest sukcesem systemu, bo tak ustawodawca widzi idealną rodzinę zastępczą. Ale tak naprawdę jest to w dużej mierze sukces Majki i naszej koordynatorki, która widzi zasadność naszej polityki rodzinnej. A może widzi różnicę między tym co jest teraz, a tym co było trzy lata temu?
Po przyjeździe z Peru mieliśmy tylko jedną, dziesięcznomiesięczną Walerię. Szybko więc posypały się propozycje przyjęcia dziecka, na które – jako nieobsadzone w pełni pogotowie rodzinne – powinniśmy odpowiedzieć tylko w jeden słuszny sposób. Najpierw była do wzięcia ośmiolatka z jakąś niepełnosprawnością. Potem mocno zaburzony siedmiolatek, a na koniec dwie ośmioletnie bliźniaczki od urodzenia przebywające w dysfunkcyjnej rodzinie. Majka odmówiła, licząc się nawet z możliwością rozwiązania umowy przez PCPR. Wyszliśmy z założenia, że łączenie trudnych dzieci szkolnych z niemowlakami nie przysłuży się ani jednym, ani drugim. Do tego pojawienie się dzieci kilkumiesięcznych potrzebujących rodziny było tylko kwestią czasu. Bardzo krótkiego czasu, nie mówiąc o tym, że na maluchy, do których trzeba wstawać kilka razy w ciągu nocy i które niemal przez cały czas zgłaszają swoje potrzeby, nie ma wielu chętnych rodzin zawodowych. Nie ma też wielu chętnych rodzin niezawodowych, bo przecież dziecko przychodzące z interwencji albo prosto z porodówki, jest jedną wielką niewiadomą. Trzeba je dobrze zdiagnozować i chociaż mniej więcej ocenić możliwość powrotu do rodziny biologicznej. Rodziny niezawodowe, w zdecydowanej większości chcą zaopiekować się dzieckiem już na zawsze – najlepiej wolnym prawnie, a przynajmniej takim, którym rodzice za bardzo się nie interesują i odebranie władzy rodzicielskiej jest niemal stuprocentowe.
I rzeczywiście długo nie czekaliśmy. Po kilku dniach przyszedł do naszej rodziny trzymiesięczny, poalkoholowy chłopiec, a po kolejnym tygodniu „więźniarka” w podobnym wieku. Ale o nich innym razem.
Muszę jeszcze dodać, że mimo wszystko Majka miała problem z zaistniałą sytuacją. Nie wiem czy większy z tym, że odmawiała przyjęcia dzieci, czy z tym, że być może z dnia na dzień mogła stać się bezrobotna – a do emerytury jeszcze trochę. W związku z tym zrobiła rozeznanie na rynku pracy i okazało się, że od ręki może się zatrudnić w dwóch miejscach. Na osiem godzin dziennie, z wolnymi weekendami i za porównywalną pensję. Tyle tylko, że musiałaby wstawać do pracy na szóstą, a nie dosypiać po nocy do dziesiątej. Więc z pewnością sama się nie zwolni.
Wracam do czasu sprzed urlopu – do sytuacji Leona i dnia, w którym rodzice nie chcieli nam już go oddać. Oczywiście nie mieliśmy sumienia im odmówić, zwłaszcza że chłopiec był dzieckiem lekko uciążliwym. Bardzo wymagającym i jak niektórzy mówią – nieodkładalnym.
Tak więc już prawie dwa tygodnie przed wyjazdem do Peru i jednoczesnym przejęciem opieki przez nowych rodziców w charakterze rodziny pomocowej, Leon zamieszkał w rodzinie już na zawsze. Teraz tak mogę napisać, ponieważ w krótkim czasie sąd odebrał władzę rodzicom biologicznym i za jakiś czas wszystko zakończy się adopcją.
Na dobrą sprawę nie powinienem się chwalić naszym sposobem postępowania, ponieważ raz na cztery lata podpisujemy umowę, w której zobowiązujemy się do wyłącznej opieki nad powierzonymi nam dziećmi. Tak więc w teorii nie powinniśmy nawet pozwolić przychodzącym do nas rodzicom na samodzielny spacer po okolicy. Jak to jednak często bywa, teoria mija się z praktyką i wybieramy wariant, który jest lepszy dla naszego dziecka. Informujemy tylko organizatora pieczy, któremu nie pozostaje nic innego jak tylko przymknąć na to oko i w razie czego udać, że o niczym nie wiedział. W ostateczności to na nas spoczywa odpowiedzialność i gdyby coś się wydarzyło, to wsiadamy w samochód i jedziemy po dziecko, które „na papierze” wciąż jeszcze jest nasze.
Mam wrażenie, że nikogo to nie dziwi. System jest jaki jest – dziecko jest bardziej przedmiotem niż podmiotem – i tylko od funkcjonujących w nim osób zależy jak rozumiane jest dobro dziecka. Może już o tym pisałem, ale powtórzę. Rok temu na podobnej zasadzie odszedł od nas Marko. Powiedzieliśmy nowym rodzicom, że gdyby przypadkiem przyszedł kurator, to nie mają się za bardzo chwalić, że już z nimi mieszka, tylko że jest na jednodniowej wizycie integracyjnej. No i traf chciał, że przyszedł. A mama wpadła w taką panikę, że przyznała się do obecności Marko w ich domu od dwóch tygodni i... że będzie jeszcze kolejne dwa, aż do rozprawy. Oczywiście sędzina otrzymała od kuratora odpowiednie sprawozdanie i na rozprawie stwierdziła: „I bardzo dobrze”.

Niestety nie do końca wyszły nasze plany związane z Walerią. W zasadzie wyszło najgorzej jak mogło wyjść.

Przypomnę, że Waleria jest dziewczynką, która ma duże szanse powrotu do mamy. Tak nam się wydaje, chociaż może powinienem napisać, że tak nam się wydawało, bo mama sprawia wrażenie jakby przestało jej zależeć. Odwołuje spotkania, podając jakieś bezsensowne powody. Nawet jak przyjedzie, to tak jakby przyjechała zaopiekować się przez godzinę jakimś obcym dzieckiem. Bo prawdę powiedziawszy, to te dwie dziewczyny nie łączy nic poza genami. I być może jest tak, że choroba psychiczna mamy pozwala jej niczego nie udawać.
Nie wiemy też co o całej sytuacji myśli sędzina. Być może jeszcze nic, bo w sprawie dziewczynki nic się nie dzieje. Niedługo będziemy wyprawiać roczek, a terminu drugiej rozprawy jak nie było, tak nie ma. W każdym razie zaproponowaliśmy rodzicom (biologicznym), aby złożyli do sądu wniosek o urlopowanie córki na czas naszego urlopu. Dla sądu była to niepowtarzalna okazja mogąca potwierdzić lub zaprzeczyć jego poglądom i zamierzeniom w tej sprawie – o ile jakieś ma. Na odpowiedź czekaliśmy bardzo długo. Dopiero pierwszego dnia naszego urlopu dostaliśmy informację, że sąd nie wyraża zgody (oczywiście bez uzasadnienia). Jasne jest, że nie czekaliśmy tak długo do podjęcia decyzji o umieszczeniu Walerii w innej rodzinie pomocowej. Ale czekaliśmy wystarczająco długo, że nie było już czasu na etap zapoznawania dziecka z rodziną. Waleria poszła bez przygotowania, a czy w jej psychice pozostanie po tym jakiś negatywny ślad będzie na zawsze tajemnicą. Po powrocie nie sprawiała wrażenia dziecka straumatyzowanego. Wróciła do swojego domu i od razu weszła w dawne schematy dnia codziennego.
Ostatnio pisałem o pewnej przypadłości Walerii polegającej na tym, że bez istotnego powodu, nagle przestaje oddychać. Sinieje wokół ust i musimy jej dmuchnąć prosto w twarz, aby ponownie złapała oddech. Jednak pewnego dnia doszło do ustania oddechu na dużo dłuższy czas niż zazwyczaj. Waleria cała zsiniała na twarzy i na kilka sekund straciła przytomność. Stwierdziliśmy, że jest to jedyna okazja, aby wykorzystać system opieki medycznej nie czekając na wizytę u neurologa w przyszłym roku. Pojechaliśmy na SOR. Majka zakładała, że badania potrwają trzy dni, więc spokojnie poradzę sobie sam z pozostałą dwójką maluchów. Trochę się przeliczyła, bo spędziła z Walerią w szpitalu prawie tydzień. Dla mnie nie miało to większego znaczenia, ale Majka trochę się wynudziła. W każdym razie zmierzam do tego, że rodzice mieli wyjątkową okazję, aby pobyć z dzieckiem dłużej niż zazwyczaj. Właściwie mogli przychodzić kiedy chcieli i być z dzieckiem tak długo jak chcieli. Przyszli raz. Tata wyszedł po piętnastu minutach (bo podobno musiał odespać nockę), a mama po godzinie. Zaczynamy więc patrzeć na całą sytuację z zupełnie innej perspektywy.
A jeżeli chodzi o zdrowie Walerii, to jest wszystko w porządku. Lekarze odrzucili możliwość istnienia padaczki i paru innych chorób. Jest to bezdech afektywny, który po jakimś czasie powinien samoistnie zniknąć. Mamy ratować dziewczynkę dmuchaniem w twarz albo szczypaniem w piętę. Podobno brak oddechu do trzech minut nie powoduje zmian w mózgu, ale w razie czego mamy już nieco wcześniej rozpocząć sztuczne oddychanie. No jakie to proste.

I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie pewien drobiazg, który w jednej chwili spowodował, że szlag trafił wszystkie nasze dotychczasowe plany i założenia.

Pewnej nocy pojawiła się w naszym domu policja. Wcześniej panowie dzwonili do Majki, że mają do umieszczenia czterolatka po jakiejś interwencji. Majka trzymając się naszych zasad nieprzekraczania trójki dzieci, odpowiedziała że mamy komplet i brak miejsca do spania. Jednak mimo to, po kilku godzinach podjechali pod dom i wyładowali chłopaka twierdząc, że objechali już cały powiat oraz  miasto i nikt go nie chce – a my mamy najmniej dzieci.
Miał zostać do rana, a siedzi do teraz. I nawet nie wiadomo czyj on jest. Takie kukułcze jajo. Najpierw mama podrzuciła go swojej dorosłej córce, córka koleżance, ta policji, a policja nam.
A Majka jest tak zdesperowana, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby tym razem zastosowała "Plan B". 

To się rozpisałem o Peru. Ale dalej będzie już zdecydowanie krócej. I na temat.

Majka mówi, że to były wakacje życia. Ale ona zawsze tak mówi. W Kenii też były wakacje życia. Potem w Wietnamie i na Sri Lance. Wychodzi na to, że im dalej wyjeżdżamy, tym ranga wyjazdu wzrasta. Nigdy nie słyszałem takiego określenia w stosunku do naszej wycieczki na Kretę, chociaż osobiście mam bardzo miłe wspomnienia. Nigdy nie zapomnę kąpieli w morzu Egejskim w okolicy Spinalongi. Przez ponad godzinę pływałem z dala od brzegu, w wodzie o temperaturze niewiele niższej niż temperatura mojego ciała. Nie jestem wytrawnym pływakiem, ale wyporność była tak wielka, że trudno byłoby się utopić. Majka też pamięta tę sytuację, ale mówi, że to nie było w Grecji. Chociaż nie potrafi jej umiejscowić na mapie. Ja dałbym sobie uciąć rękę, że to było właśnie tam. Morał z tego jest taki, że mamy jakieś wspomnienia, ale pamięć o tym co, gdzie i kiedy miało miejsce, coraz bardziej się zaciera.

Po powrocie z Peru wiele osób zadawało mi pytanie: „I jak było? Fajnie, prawda?”. Było więc to pytanie z jednoczesną tezą. Bo przecież tak daleka wyprawa życia nie może nie być fajna.

No i na dobrą sprawę muszę się z tym zgodzić, bo cała wycieczka dostarczyła niezapomnianych wrażeń. Ale chyba jestem już trochę za stary na takie eskapady. Był to wyjazd niezwykle męczący. Mógłbym pominąć pełne dwie doby spędzone w samolotach i pociągach (związane z dojazdem i powrotem). Ostatecznie, aby zrealizować swoje marzenia, można się trochę poświęcić. Niestety kolejne trzynaście dni nie było dużo lepszych. Jazda w autokarze po kilkaset kilometrów dziennie, wyjazdy z hotelu skoro świt (nawet przed wschodem słońca) i przyjazdy do kolejnego późnym wieczorem (a nawet tuż przed północą) – były męczące.

Brakowało mi kilku dni wypoczynku na słońcu, przy basenie i z drinkiem w ręku. Tyle tylko, że w Peru jest zimno. Byliśmy tam pod koniec ich lata (na przełomie pory mokrej i suchej), co odpowiadało naszemu początkowi wiosny – krótko mówiąc, w pierwszej połowie kwietnia. W tym czasie, w Polsce było dużo cieplej niż w Peru. Tylko w Limie (leżącej na poziomie oceanu) temperatura oscylowała wokół 25 stopni. Z każdym metrem w górę spadała, by na wysokości pięciu tysięcy znaleźć się w okolicy ośmiu stopni.

Majka nie omieszkała rezygnować z morsowania w lodowatym oceanie

Przewodnik, który prowadził naszą wycieczkę jest Polakiem, chociaż od wielu lat mieszka na stałe w Peru. Poślubił Peruwiankę, ma dziecko i mówił, że jest szczęśliwy. Lata temu, podobnie jak kiedyś Hamlet, stanął przed egzystencjalnym pytaniem. W jego wydaniu brzmiało ono: „Jechać tu, czy jechać tam? ”. Nie rozwinął tematu, dlaczego nie chciał wiązać swojej przyszłości z krajem ojczystym. Rozważał osiedlenie się albo w Japonii, albo właśnie w Peru. Ponieważ doszedł do wniosku, że w Japonii musiałby się za bardzo napracować, to padło na Peru.
Dlaczego? Bo Peru jest krajem ludzi wolnych. Nie trzeba pracować, nie trzeba płacić podatków, a działkę budowlaną można zdobyć na zasadzie inwazji – wystarczy wytyczyć granice wybranego terenu, ogrodzić go choćby kamieniami, zgłosić do sądu i już można budować dom. Trzeba jednak cokolwiek zrobić z terenem w ciągu dwóch lat. Jeżeli na działce nic się nie dzieje, to inna osoba może na nią wkroczyć, wytyczyć z niej kawałek dla siebie, zgłosić do sądu i czas zaczyna biec od początku. Chociaż niedawno władze doszły do wniosku, że niektóre tereny są zbyt atrakcyjne i inwazja na nich została zakazana. Tak jest choćby w pobliżu większych miast. Ale prawo nie działa wstecz, więc na każdym kroku widać zaszłości. Bywało zatem, że podziwialiśmy ruiny dawnych budowli otoczone walącymi się chatami niczym z krajów trzeciego świata. Kiedyś zostały zajęte na zasadzie inwazji.
Domy Peruwiańczyków nie wyglądają imponująco pod żadnym względem. Jakoś stoją, chociaż wydaje się, że silniejszy wiatr powinien obrócić je w zgliszcza. Ale być może wiatr tam nie wieje, a konstrukcja jest jedynie odporna na będące niemal codziennością trzęsienia ziemi.
Za to jeśli chodzi o wspomniane ruiny, to trzymają się świetnie. W zasadzie powinienem powiedzieć, że są to pozostałości dawnych budowli, których elementy zostały zwyczajnie rozkradzione i wykorzystane do zbudowania czegoś innego.
Peruwiańczycy rzadko imają się stałej pracy. Najczęściej pracują dorywczo jako taksówkarze albo w kopalniach (legalnych lub nie). Wykonują też drobne prace gospodarcze i remontowe. Jednak najlepszym interesem są „wykopki”. W Peru wciąż jest mnóstwo artefaktów przykrytych cieńszą lub grubszą warstwą ziemi. Wystarczy zatem wziąć łopatę i zacząć kopać – nie ma znaczenia gdzie, w każdym miejscu coś się znajdzie. A nawet niewielka waza, czy choćby mała miseczka, warta jest kilka tysięcy dolarów. Problem polega tylko na tym, że taki proceder jest nielegalny i na wykopki trzeba wybierać się nocą. Chociaż policja nawet jak kogoś przyłapie na łamaniu przepisów prawa, to za niewielką opłatą przymyka oko. No chyba, że trafi się na policjantkę... ale o tym za chwilę.
Nasz przewodnik twierdził, że na oprowadzaniu wycieczek nie zarabia zbyt wiele i raczej traktuje to jak hobby. Biorąc pod uwagę cenę, którą zapłaciliśmy i firmę, w której wykupiliśmy nasze wakacje, raczej poddawałbym to w wątpliwość. Oficjalnie chłopak twierdził, że jest informatykiem i tworzy jakieś projekty. Ale na ten rok miał już rozplanowane wycieczki aż do lipca i to w nie jednym biurze podróży. Ponieważ sezon turystyczny w Peru trwa w zasadzie przez cały rok, to na swoje prace projektowe miałby niewiele czasu. Krążyły więc ploteczki, że być może też żyje z wykopywanych przedmiotów.

Takie cuda można tutaj wykopać




I takie


A  nawet takie




Skoro mało kto odprowadza podatki od swoich dochodów, to również nie ma socjalu. I to w szeroko rozumianym zakresie tego słowa. Nie ma więc zasiłków, emerytur, dopłat do czegokolwiek. Bezpłatna służba zdrowia istnieje, ale raczej jest omijana szerokim łukiem. Peruwiańczycy wychodzą z założenia, że lepiej wylizać się samemu, niż uzyskać pomoc w szybkim opuszczeniu tego świata. Nie istnieje też pomoc społeczna. Nie ma domów starców ani domów dziecka. Na pytanie: „Czy istnieje piecza zastępcza?”, przewodnik odpowiedział też pytaniem: „A co to takiego?”.
Trudno jednak spotkać żebraka. Bywają co najwyżej dzieci próbujące sprzedać to i owo. Ale też nie było widać za bardzo ludzi starych. Być może mało kto dożywa sędziwego wieku albo nie byliśmy wprowadzani w mroczne zakamarki miast, o których wszyscy chcą zapomnieć.
Wracając do dzieci – można stwierdzić, że podobnie jak w innych krajach, które odwiedziliśmy w ramach spędzania wakacji, tutaj też w razie problemów opiekę przejmuje dalsza rodzina. Tyle tylko, że w Peru dotyczy do głównie sytuacji, gdy dziecko straci rodziców. No bo przecież dopóki rodzice żyją, to się opiekują. Nikogo nie interesuje w jaki sposób.
W zasadzie gdyby to przełożyć na nasz grunt i zlikwidować wszelką pomoc społeczną i nadzór nad rodziną, pewnie byłoby tak samo. Dzieci, które teraz trafiają do naszej rodziny zastępczej, jakoś by dorosły. A o tych, które nie zdążyłyby dorosnąć, słuch by zaginął.

Nasz przewodnik nie ma zbyt dobrego zdania o obywatelach Peru. Uważa, że są leniwi, kłamliwi, niepunktualni i oszukują na każdym kroku. Oczywiście najbardziej oszukują turystów i to wprost proporcjonalnie do jasności skóry. On sam nigdy nie robi zakupów tylko wysyła żonę. Uważa, że ona zapłaci najwyżej połowę tego ile zażądano by od niego. Osobiście kupił tylko samochód.

Kupując rozmaite pamiątki można, a nawet trzeba, się targować. Tyle tylko, że jak jest się białym, to niewiele to daje. Będąc zagranicą zawsze kupujemy sobie coś, co będzie nam ten wyjazd przypominać. Tym razem postanowiliśmy kupić drewnianą figurkę lamy. Jest ich w Peru wszędzie pełno – w różnych, aczkolwiek powtarzalnych wzorach. Niestety prawie nigdzie nie ma podanej ceny, a rozpoczęcie rozmowy ze sprzedawcą i tak niewiele powie. W każdym razie nie odpowie na pytanie czy to drogo, czy tanio. Byliśmy jednak pewnego dnia w muzeum, w którym znajdował się mały sklepik z pamiątkami, a w nim upatrzona już od kilku dni figurka. Była też cena – 100 soli (jest to odpowiednik mniej więcej stu złotych). Uznaliśmy, że w takim muzeum cena jest pewnie wygórowana, ale mieliśmy chociaż jakiś punkt odniesienia. Poszliśmy zatem na targ pełni wiary, że uda nam się kupić lamę za połowę tej ceny. Ku naszemu zdziwieniu, na dzień dobry słyszeliśmy kwoty od 180 do 200 soli, a po negocjacjach nie mniej niż 160. Zrezygnowani opuściliśmy targ i udaliśmy się na miejsce zbiórki naszej wycieczki. Przechodząc obok sklepu z pamiątkami, usytuowanego przy głównym placu w Arequipie, Majka zagadnęła: „Chodź wejdziemy”. Nie byłem przekonany do tego pomysłu zakładając, że tutaj, to pewnie będzie z 300 soli – ale weszliśmy. I ku naszemu zdziwieniu, nie dość że przy każdym wystawionym na półce przedmiocie była cena, to nasza lama kosztowała jedyne 45 soli. Oczywiście już nie negocjowaliśmy ceny, a właścicielce sklepu opłaciło się to w dwójnasób, bo po chwili sprowadziliśmy do sklepiku połowę naszej wycieczki.

Na dobrą sprawę, z każdym dniem potwierdzała się opinia naszego przewodnika dotycząca cech charakteru Peruwiańczyków. Jednym z głównych celów naszego wyjazdu był płaskowyż Nazca i zobaczenie słynnych na cały świat geoglifów – oczywiście z lotu ptaka.



Loty awionetką nad wspomnianym płaskowyżem miały zwieńczyć jeden z pełnych wrażeń dni. Przelot był oczywiście zarezerwowany przez biuro podróży już wiele tygodni wcześniej, a przewodnik tylko doprecyzował przez telefon szczegóły. Wystarczyło dojechać na miejsce do godziny osiemnastej. Mieliśmy dużo czasu, więc zrobiliśmy sobie nawet w trasie niczemu nie służący półgodzinny postój, a potem ślimaczym tempem naszego kierowcy ruszyliśmy w dalszą drogę. W Peru jest jednak tak, że nikt nie dba o przejezdność dróg, chociaż istnieją odpowiednie służby. Jeżeli jakieś kawałki skał zasypią przejazd, to kierowcy się zatrzymują i zabierają do pracy. Nie wiem czy taki był powód stania w korku, ale pojawiły się jakieś nieprzewidziane przeszkody i później nasz kierowca musiał nieco (a nawet bardzo) przyspieszyć, łamiąc wszelkie drogowe przepisy.


Tak mniej więcej wyglądają drogi

Ale dotarliśmy na miejsce w wyznaczonym czasie. Rozpoczęły się loty. Samoloty zabierały na pokład od czterech do sześciu osób, więc zostaliśmy podzieleni na sześć grup. W ostatniej grupie była Majka ze mną i niejakim „Jar-Jarem”. Wymieniam go z imienia, bo jedno z zamieszczonych zdjęć jest jego autorstwa i zwyczajnie mu się to należy.

Gdy poprzedzająca nas grupa została załadowana na pokład, pani „w okienku” poinformowała, że reszta już nie leci. Na nic zdały się tłumaczenia, że następnego dnia z samego rana wyjeżdżamy w dalszą trasę, że firma nie przestrzega ustalonych warunków, że...
Nasz przewodnik wielu rzeczy już nie powiedział, bo jak wiele razy wcześniej powtórzył tylko nam – z Peruwiankami nie da się nic załatwić. Facetowi dałby ze sto soli łapówki (chociaż w zasadzie nie wiadomo za co), ale lot by się odbył. W tym konkretnym przypadku, swoje żale dotyczące lenistwa Peruwiańczyków i ich „mienia wszystkiego w dupie” musiał wylać przed naszą pozostałą trójką i przedstawicielem biura podróży, do którego natychmiast zadzwonił.
Ostatecznie nasz lot został przełożony na dziewiątą następnego dnia, czyli czas, w którym mieliśmy już mieć za sobą przynajmniej sto kilometrów kolejnej trasy. Mówiąc inaczej – następny dzień został wydłużony o mniej więcej cztery godziny. Była jednak pozytywna strona całego zamieszania. Grupa, która już się przeleciała nad płaskowyżem, mogła pospać do ósmej zamiast do piątej. Nasza trójka w ramach rekompensaty dostała gratisowe piwo od firmy (oczywiście tej naszej polskiej, a nie peruwiańskiej) i co najważniejsze mogliśmy się do następnego dnia przygotować.
Prawie wszyscy po locie awionetką byli sino-zieloni, a niektórzy wychodzili z samolotu ze zwróconym obiadem w papierowej torebce. My (ja i Majka) niby nie cierpimy na choroby lokomocyjne, ale Majka w swojej apteczce ma wszystko. Nie raz ratowała któregoś z współtowarzyszy podróży. Przed lotem nafaszerowała nas podwójną dawką jakiegoś specyfiku i z awionetki wyszliśmy w stanie nienaruszonym.
Było warto to zobaczyć. Chociaż myślałem, że te rysunki w ziemi są dużo większe. Niektórych z wysokości trudno było wypatrzyć.
I oczywiście wyszła na jaw moja płytka wiedza w tym temacie. Do tej pory, moją znajomość w tej materii mogłem zawrzeć w jednym zdaniu: „Inkowie stworzyli na ziemi znaki nawigujące przybyszy z kosmosu”. Trochę przesadziłem, ale rzeczywiście dużo większego pojęcia nie miałem. Wszystkie geoglify powstały w tysiącleciu oscylującym wokół roku zero. Mają więc przynajmniej dwa tysiące lat. I wcale nie stworzyli ich Inkowie, tylko dużo wcześniejsza kultura – zwana „Kulturą Nazca”. Teorii ich powstania, przetrwania i celu, któremu miały służyć jest wiele. Jedni uważają, że znaki mają odzwierciedlać gwiazdozbiory na niebie, inni twierdzą, że pokazują cieki wodne pod płaskowyżem, aby łatwiej można było z nich korzystać. Tyle tylko, że zgodność tego ze stanem faktycznym, to zaledwie kilkanaście procent. Teoria o przybyszach z kosmosu jest odrzucana przez oficjalną naukę, ale też istnieje. Ogólnie można powiedzieć, że niewiele wiadomo. A jak niewiele wiadomo, to najprościej przyjąć teorię kultu religijnego. Najprościej, bo taka teoria nie podlega żadnej logice.
Mnie te rysunki zadziwiają i nie podejmuję się ich interpretacji. Mam wiele pytań i wątpliwości, na które być może nigdy nie będzie odpowiedzi. Choćby to, jak wyryte w ziemi rowki (ewentualnie posypane kamieniami) przetrwały dwa tysiące lat. Ja w swoim ogrodzie też zrobiłem ścieżkę. Wyżłobiłem teren na dwadzieścia centymetrów, wyłożyłem folią i przysypałem żwirem. Pomijając folię, to zrobiłem dokładnie tak, jak te prymitywne (w założeniu współczesnej nauki) ludy peruwiańskie. Niedawno chciałem ją odrestaurować. Minęło zaledwie dwadzieścia lat, a nie mogłem jej odnaleźć. Nie było pozostałości ani po folii, ani po żwirze – wszystko zarosło i uciekło gdzieś do ziemi, albo się rozłożyło. Teoria o suchym klimacie i małej ilości wiatrów na peruwiańskim płaskowyżu nie do końca mnie przekonuje, ale też jej nie odrzucam. Ale się zastanawiam, jak prymitywna kultura mogła stworzyć rysunki, nie widząc efektów swojej pracy. No i co robi tam małpa (w sensie wyrytego rysunku na płaskowyżu) , która w Peru nie żyje. A może to jednak nie małpa, tylko starożytny kosmonauta?

Ptak u góry po lewej


Szkoda, że przez środek płaskowyżu "puścili" autostradę


Drugą rzeczą, którą chciałem w Peru zobaczyć jest architektura. I zobaczyłem – zobaczyłem to, co widziałem gdzieś na zdjęciach czy filmach oraz dużo, dużo więcej. I to „dużo więcej” spowodowało, że zupełnie nie zgadzam się z mainstreamowym przekazem.

Oficjalna wersja jest taka, że jest to spuścizna Inków. Oznaczałoby to z grubsza tyle, że monolityczne budowle i wszelkie inne kompleksy kamienne mają mniej więcej pięćset lat. Myślę, że wystarczy zobaczyć to, co rzeczywiście powstało pół wieku temu (w tym budynki wzniesione przez Hiszpanów) i porównać z prawdziwą architekturą Peru. Tą, która powstała nie setki, ale najprawdopodobniej tysiące lat temu.
Nasz przewodnik powtarzał przekaz znany z rozmaitych publikacji. Kamienne budowle tworzyli Inkowie, którzy setkami czy tysiącami siadali i piaskiem polerowali wykute ze skał bloki. A te bloki (ważące wielokrotnie po kilkanaście, a może i kilkadziesiąt ton) zostały pozyskane za pomocą narzędzi wykonanych z miedzi i brązu z elementami kamiennymi. Może się z tym zgodzić ktoś, kto nie wie jak miękkim metalem jest miedź i jej stop tworzący brąz. I ktoś, kto nie wie jak twarda jest skała wulkaniczna – bo przecież większość budowli tworzą bloki z granitu, andezytu i diorytu. Myślę, że mogą też być fragmenty bazaltowe.
Miedź i brąz nie poradziłyby sobie nawet wapieniem. A precyzja i dopasowanie szczegółów przekraczają możliwości współczesnej techniki (przynajmniej w zastosowaniu na wielką skalę).

Inkowie byli ludem inwazyjnym. Zresztą podobnie jak Hiszpanie. Najechali, podbili, rozkradli co się dało i przypisali sobie wszelkie sukcesy. Byli najbardziej prymitywną kulturą zamieszkującą tereny Peru.

Jeżeli więc ktoś by mnie zapytał, co dała mi ta wycieczka, to bez zastanowienia odpowiedziałbym, że uświadomienie sobie tego fenomenu – rozdźwięku między tym co widzę, a tym co słyszę i czytam. Mi wystarczyło zobaczenie Świątyni Słońca w Cuzco i Bramy Bogów na pograniczu z Boliwią. Machu Picchu było jedynie dopełnieniem, czy też potwierdzeniem moich zmienionych przekonań.

Precyzja budowy w Świątyni Słońca

Tutaj najmniejsza "cegiełka" jaką widzieliśmy

A tak budowali Hiszpanie

Brama Bogów - portal do innego świata

Takie, idealnie dopasowane, bloki kamienne były na każdym kroku

Króciutka dygresja na temat Boliwii. Byliśmy tam pół dnia, podziwiając między innymi uroki jeziora Titicaca. Gdy w drodze powrotnej przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy ponownie do Peru, poczułem wolność. Poczułem się jak nasz przewodnik.
W Boliwii przez cały czas byliśmy pod kontrolą (przynajmniej wzrokową) służb mundurowych, pokazujących wszem i wobec, że mają broń i nie zawahają się jej użyć. Zwiedzając jakąś świątynię, zostaliśmy poproszeni przez przewodnika o wchodzenie parami, ewentualnie czwórkami – aby nie wzbudzać zainteresowania żołnierzy. Na granicy, służby celne pytały o jakieś duperele, chociaż wiadomo było, że jesteśmy chwilową wycieczką. W zasadzie to nawet nie wiem jak Majka przez to przeszła, bo przecież ona po angielsku to ni w ząb (hellow, how do you do – i to wszystko). Ale jakoś ją przepuścili.

Najważniejszym punktem wyjazdu do Peru było zwiedzenie Machu Picchu. Nie jestem zawiedziony, chociaż deszcz lał przez cały czas – był to jedyny deszczowy dzień podczas całego pobytu. Z hotelu wyjeżdżaliśmy w pełnym słońcu. Prognozy pogody też nie zapowiadały niczego niezwykłego. Jednak gdy dojechaliśmy pociągiem na odpowiednią wysokość i stanęliśmy u podnóża, było jasne, że lekko nie będzie. Majka zapomniała zabrać swojej kurtki przeciwdeszczowej. Jako dżentelmen użyczyłem jej swojej. Jednak widząc strugi deszczu i mój letni sweterek, postanowiłem kupić u lokalnych sprzedawców tandetny, foliowy, ale nieprzemakalny płaszcz – oczywiście w tym miejscu za duże pieniądze. I co? Oczywiście Majka szybko się ze mną zamieniła, oddając nieprzemakalną kurtkę. Owszem, mogę powiedzieć, że była nieprzemakalna... ale tylko przez dwadzieścia minut. Przez kolejnych kilka godzin (aż do powrotu do hotelu) nie było na mnie suchego miejsca, przy temperaturze nie przekraczającej dziesięciu stopni. Ale przeżyłem, nie zachorowałem i nie żałuję.

Bilety na Machu Picchu trzeba zamawiać z przynajmniej półrocznym wyprzedzeniem.
Chadzając w wolnych chwilach po rozmaitych miejscowościach, spotkaliśmy dwie rodziny z Polski, które przyjechały na własną rękę. Też chciały zwiedzić Machu Picchu. Myślę, że im nie wyszło. Ja, to bym nawet się bał, że peruwiańską komunikacją nie uda mi się dojechać na konkretną godzinę.
Na Machu Picchu jest tak, że jak bilet jest wykupiony powiedzmy na dwunastą, to trzeba być o dwunastej. Jak się ktoś spóźni to jego problem – nie wejdzie. Jest sześć tras zwiedzania i nikt nie wie, którą pójdzie. Prawdopodobnie decyduje kolejność pojawiania się wycieczek w punkcie startu. Nie mam pojęcia jak to wygląda, gdyby dla przykładu tylko dwie osoby wykupiły bilet. Pewnie zostałyby dołączone do jakiejś grupy zwiedzających.
Cały kompleks jest bardzo rozległy i w ciągu tych maksymalnie trzech godzin, trudno byłoby go zwiedzić od „A” do „Z”. W związku z tym, kilku rzeczy, które można dostrzec gdzieś w internecie, my zwyczajnie nie widzieliśmy.
Ale było całkiem fajnie. Majka zrobiła setki zdjęć, a ja z chlupiącą w butach wodą tylko czekałem na powrót. Co chciałem – zobaczyłem.
I znowu moje wrażenie było takie samo. Megalityczne budowle (jak Brama Bogów) i zwykłe starożytne budowle (jak Świątynia Słońca w Cuzco) są dziełem starożytnych cywilizacji. Inkowie i Hiszpanie rozkradli co się dało, a to co trzeba było dobudować, to tylko kupa kamieni, piasku i gliny. W przypadku Hiszpanów – cegieł i zaprawy cementowo-wapiennej.

Machu Picchu w deszczu

Machu Picchu - moim zdaniem budowle przedinkaskie

A ta kupa kamieni po prawej to zapewne "doróbki" Inków

Na temat Peru można pisać wiele. Nie wiem tylko czy warto rozwijać inne perspektywy i wchodzić głębiej w mroczną część tego kraju. Zwiedzaliśmy rozmaite muzea, kościoły wybudowane przez Hiszpanów. Zupełnie mnie to nie interesowało. Taki europejski standard narzucony przez europejskich najeźdźców.

Nie wiem gdzie to było, ale wszędzie tak samo

Ciekawostką był obraz ostatniej wieczerzy, na którym na stole leżała świnka morska.
Zresztą jedną z osobliwości było zjedzenie świnki morskiej. Ładnie wyglądała na zdjęciu, ale uwzględniając aspekty kulinarne, można powiedzieć – skóra i kości.

Lamy i kondory były czymś bardziej ekscytującym. Lamy były wszędzie. Zresztą nie tylko lamy i alpaki, ale również wikunie, o istnieniu których nie miałem najmniejszego pojęcia.



Na kondory – że tak nieładnie napiszę – pojechaliśmy w specjalne miejsce, do Doliny Colca.

Przewodnik mówił, że jeszcze się nie zdarzyło, aby któraś z wycieczek nie zobaczyła w tym miejscu kondora.
Oczywiście i tym razem były. Wszyscy krzyczeli: „Och”, ”Ech”, „Wow”, „Jaaaa”
Być może już powinienem zacząć nazywać siebie „lemingiem”... być może. Ale było fajnie.



Powoli będę kończył moje wspomnienia z Peru.
Jest to ciekawy kraj, w którym za żadne pieniądze nie chciałbym zamieszkać. Jest to kraj kojarzony z Inkami, chociaż akurat ta kultura moim zdaniem była najbardziej prymitywną w całej historii.
Niewiele wiadomo o tym co było wcześniej. Są tylko wykopywane przedmioty codziennego użytku. Nie ma żadnych zapisków. Tylko na podstawie odnajdowanych artefaktów określa się istnienie pewnych kultur i czas ich panowania.
Pewne jest tylko to, że istnieją nieme, ale za to idealnie dopasowane konstrukcje kamienne, które być może tysiące lat nie poddały się licznym trzęsieniom ziemi, wpływowi pogody i zmianom klimatu.
Zbudowane prze Hiszpanów budynki się walą. Tych starych nie rusza żadna siła. Chociaż być może niektórzy stwierdzą, że prawie żadna. Byliśmy w jakimś miejscu (już nie pamiętam gdzie) i jeden z naszych wycieczkowiczów stwierdził:

  – O! Tutaj trzęsienie ziemi dało znać o sobie.
  – Nieee, to zostało specjalnie rozszczelnione, żeby turyści mogli zobaczyć jak to było budowane – odpowiedział przewodnik.

Było ciekawie. Jednak następnym razem jedziemy w ciepłe kraje. Jeszcze nie wiem gdzie, ale jestem przekonany, że Majka ma już plan.

Aaa....

Dwie rzeczy, które zasygnalizowałem wcześniej.

Kobiety w Peru mają status, który niektórzy chcieliby widzieć w naszym kraju. Nie będę rozwijał tematu. Nie wiem czy dlatego (podobno tak), ale jeżeli mają jakąś władzę – to nie ma zmiłuj. Żadnych łapówek, żadnych umizgów, żadnych negocjacji.

Ale z drugiej strony, gdyby w Nazca za przeloty odpowiadał facet, to pewnie za niewielką łapówkę polecielibyśmy awionetką razem ze wszystkimi.

Jeżeli w Peru ktoś umawia się na jakąś pracę i w umowie jest zapisana powiedzmy godzina dziesiąta, to zleceniobiorca o dziesiątej nie jest gotowy. W zasadzie takie sytuacje pewnie się nie zdarzają, ale gdyby jakiś Polak chciał być punktualnym i przyszedł na tą dziesiątą, to usłyszałby słowa: „Co tak wcześnie. Idź do domu i przyjdź za kilka godzin”.

I jeszcze jedna ciekawostka. Zostaliśmy zapytani przez naszego przewodnika, ile w Polsce kosztuje Tico? Już dawno zapomnieliśmy, że takie samochody jeździły po naszych drogach. W Peru są jednym z najbardziej popularnych samochodów użytkowanych w charakterze taksówki.

I ostatnia ciekawostka – jeszcze nam się nie zdarzyło, aby grupa wycieczkowa założyła grupę w internecie i tam wrzucała również swoje najlepsze zdjęcia i filmiki z możliwością ich wykorzystania w sieci. Zresztą do dzisiaj ta grupa jest aktywna i być może będzie miała wpływ na nasze przyszłe wyjazdy.

Pamiętam zdjęcie geparda z Kenii, zrobione przez jednego z uczestników wyposażonego w wypasiony teleobiektyw. Na moim zdjęciu, wykonanym całkiem przyzwoitym aparatem, wyszła tylko nieco większa plama. Ale to było jego zdjęcie.
Poniżej załączam dzieło wspomnianego wcześniej „Jar-Jara”. Nie wiem jak tego dokonał.


Moje krótkie podsumowanie – warto pojechać, warto zobaczyć. Ale lekko nie będzie.












sobota, 1 marca 2025

--- Jestem

 

… chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że można odnieść wrażenie jakoby mnie nie było.



Może zwyczajnie dopadła mnie starość, chociaż przyczyny mojej długiej nieobecności na blogu dopatruję w czymś innym – żeby nie powiedzieć, że mam ochotę obarczyć za to winą kogoś innego.

Od jakiegoś czasu (bardzo długiego) przymierzam się do opisania naszego pobytu na Sri Lance, które to wakacje były marzeniem Majki. Chwilowo mogę tylko napisać, że się nie zawiodła, ale na dłuższy wpis brakuje mi czasu.

Będzie więc krótszy i będzie przede wszystkim dlatego, aby się nie okazało, że między jednym, a drugim wpisem zdarzy się sytuacja, że jakieś dziecko zdąży do nas przyjść i już odejść. Pobyty dzieci w naszej rodzinie zaczynają ulegać skracaniu, co jest bardzo pozytywne, bo przecież takie jest właśnie zadanie pogotowia rodzinnego – krótko i na temat. Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że zasługą tego stanu rzeczy są coraz szybciej działające sądy.

Może zatem od takiej jednej ciekawej historii rozpocznę. Całkiem niedawno, po prawie dwóch latach od złożenia wniosku o odrzucenie spadku w imieniu Omena i Dagona, zostałem zaproszony na salę rozpraw. Pan sędzia bardzo się zdziwił, że dzieci już ze mną nie mieszkają i po kilku moich zdaniach musiał ogłosić prawie godzinną przerwę. Być może jego zdziwienie wynikało ze znajomości realiów faktycznego przebywania dzieci w pogotowiu rodzinnym i założył, że przecież po dwóch latach nadal powinniśmy być razem. Odnoszę jednak wrażenie, że nie miał zielonego pojęcia czym jest pogotowie rodzinne. Był to bowiem sędzia sądu cywilnego, a przecież nawet niektórzy sędziowie sądu rodzinnego mają problem z właściwym zdefiniowaniem takiego fenomenu jak pogotowie rodzinne, a nawet używają dawno nieobowiązującego określenia „pogotowie opiekuńcze”. W każdym razie wspomniany sędzia stwierdził, że ja to już jestem nikim dla dzieci i teraz spadku odrzucić nie mogę. Ale chyba nie za bardzo wiedział co dalej zrobić, bo poszedł zadzwonić do poprzedniego sądu. Cały mechanizm wygląda bowiem tak, że najpierw...

Albo zacznę od samego początku. Teoretycznie, zgodnie z przepisami prawa, małoletni dziedziczą długi z dobrodziejstwem inwentarza. Jakkolwiek to brzmi, oznacza mniej więcej tyle, że długi nie mogą przewyższać wartości dziedziczonego majątku. Czyli jeżeli mama chłopców (która zmarła) miałaby dajmy na to kamienicę wartości pięciu milionów i dziesięciomilionowe długi, to dzieci musiałyby spłacić długi jedynie do wartości pięciu milionów. Tak przynajmniej ktoś kiedyś mi to tłumaczył. Nie za bardzo więc rozumiem, dlaczego prawnicy mimo wszystko zalecają złożyć wniosek o odrzucenie spadku. Muszą zatem istnieć jakieś furtki w prawie (żeby nie powiedzieć luki) umożliwiające dopadnięcie małoletnich przez wierzycieli. Mama chłopców raczej wielkiego majątku nie miała, a i długi wynikały najwyżej z drobnych kradzieży i podpisywania umów, których nie dotrzymywała. Za coś w końcu była karana, a patrząc na jej marną posturę mogę wnioskować, że raczej nie za rozbój. W każdym razie mamie Beni, której po pół roku opiekowania się chłopcami nagle się odmieniło i wycofała z sądu wniosek o objęcie dzieci pieczą zastępczą, bardzo zależało, abym taki wniosek do sądu złożył.
W kwestii odrzucenia spadku opiszę wszystko po kolei, bo może to kogoś zainteresować. Najpierw trzeba złożyć do sądu rodzinnego, właściwego dziecku, wniosek o udzielenie zgody na złożenie wniosku o odrzucenie spadku. Po kilku miesiącach może przyjść prośba o uszczegółowienie przyczyn złożenia wniosku, na przykład kto jeszcze poza dzieckiem może dziedziczyć majątek i dlaczego w zasadzie taki wniosek jest złożony. Trzeba więc odpisać, że nie ma się żadnej wiedzy (chyba, że się ją ma) i powtórzyć to co już było napisane wcześniej, że wnioskodawca chce uchronić dziecko, przed ewentualnymi, nikomu nieznanymi długami. Przychodzi też informacja o konieczności uiszczenia odpowiedniej opłaty (w przypadku Omena i Dagona była to podwójna opłata, chociaż wniosek był jeden). Teoretycznie należałoby poczekać na wyrażenie zgody przez sąd rodzinny na złożenie wniosku o odrzucenie spadku. Jednak w praktyce od razu składa się wniosek do sądu cywilnego odpowiedniego dla dziecka z adnotacją, że zbliża się już półroczny termin wymagany prawem. Chyba tylko z grzeczności nie dodaje się, że nie ma szans, aby sąd rodzinny wyrobił się w odpowiednim czasie. Potem sąd cywilny dziecka przesyła akta do sądu cywilnego rodzica zastępczego i pewnie od tego dnia znowu trzeba liczyć kilka, czy kilkanaście miesięcy.
W moim przypadku, akta zostaną zwrócone do sądu przynależnego chłopcom. Jego nowi rodzice muszą jeszcze raz przejść moją ścieżkę. Najważniejsze jest tylko powołanie się na numer sprawy (nadany w momencie złożenia wniosku przeze mnie), bo inaczej sąd stwierdzi, że pół roku od śmierci matki dawno minęło. Jeżeli nowi rodzice „oleją” sprawę, to mój wniosek zostanie umorzony, a Omen z Dagonem jednocześnie przejmą długi swojej mamy. Czasami się zastanawiam, na ile może być wyceniony dług za niespłacony telefon komórkowy. Pewnie niewiele, ale za to dziesięcioletnia „chwilówka” może kosztować nawet kilkaset tysięcy.
Nie wiem, czy nowi rodzice zdecydują się przejść moją ścieżkę. Trochę przypominają mi mamę Benię, która po spędzonym z chłopcami weekendzie była bardzo zmęczona i oddawała ich z ulgą. Sytuacja wygląda tak, że prawa rodzicielskie ojcu zostały odebrane już dawno, sąd przyznał opiekę zastępczą nowym rodzicom kilkanaście dni temu, a dzieci wciąż przebywają w pogotowiu rodzinnym. Nowi rodzice się organizują.

Zupełnie inaczej wygląda sytuacja Leona Awanturnika. To chłopiec, który mieszka z nami od trzech miesięcy i chociaż jego stan prawny jest daleki od uregulowania, to nowi rodzice już nie mogą się doczekać, kiedy z nimi zamieszka. Zauroczyli się nim w czasie odbywanych u nas kilkugodzinnych praktyk dla rodziców zastępczych. Rodzice biologiczni Leona zupełnie się nim nie interesują. Mama chłopca przez jakiś czas odwiedzała go w szpitalu, a gdy dowiedziała się, że zostanie umieszczony w pieczy zastępczej, to go sobie odpuściła. W szpitalu tylko nam powiedzieli, że „mama żadnych papierów nie miała”, dając do zrozumienia, że niekoniecznie potrafi sprawować opiekę nad dzieckiem. Zresztą chyba właśnie z tego powodu sąd ograniczył jej władzę rodzicielską. Dla nas jest to jedno z najbardziej zagadkowych odebrań. Nie wiemy nic... prawie nic. Ale po sądzie, do którego chłopiec należy, niewiele można się spodziewać. Być może dlatego staramy się zdiagnozować go jak najlepiej. Chodzimy też na wczesne wspomaganie rozwoju (chociaż Leon wcale tego nie potrzebuje) i hydroterapię – bo bardzo ją lubi.

Majka uważa, że jego napięcie wymaga interwencji rehabilitantów. Moim zdaniem, to on ma wzmożone napięcie jak się wydziera i obniżone jak chce się bawić. W ogólny rozrachunku – średnie. Jest przeciętnym dzieckiem w normie rozwojowej. Nawet bym powiedział, że jest jednym z najlepiej rozwiniętych naszych dzieci w tym wieku. Robi prawie wszystko to, co o dwa miesiące starsza Waleria, a zęby wyszły mu cztery miesiące przed czasem. W głowie ma wszystko idealnie poukładane. Jedyne do czego się można przyczepić, to rogi. Neonatolożka, która robiła mu USG stwierdziła, że obecnie mają tak dobry sprzęt, że pewnie sporo dzieci ma takie rogi, tylko kilka lat temu nie dało się tego zauważyć. Może ma rację. Przyszli rodzice z lekkim zażenowaniem na mnie patrzą, gdy mówię, że te rogi to mu dopiero wyjdą w okresie dojrzewania. Zresztą Majka też tak na mnie patrzy.
Ja się cieszę, że mam już swoje lata. Gdy Leon skupia na mnie swój wzrok i czasami się uśmiecha, to ten uśmiech mówi: „Przyjdę po ciebie za piętnaście lat. Teraz mam za mało sił i środków”.
Ogólnie rzecz biorąc, chyba się nie lubimy. Leon albo śpi albo się drze. Majka mówi, że zgłasza swoje potrzeby. Zapewne ma rację i w kwestii dzieci nie zamierzam podejmować z nią dyskusji. Ale swoje zdanie wypowiedzieć mogę. Leon często nie wie czego chce albo swoje potrzeby zmienia jak rękawiczki. Argument Majki o wychodzeniu zębów jest już nieaktualny, okres kolkowy minął, noszenie na rękach nie działa. Hipotetycznie można założyć, że Leon kilka razy dziennie domaga się kąpieli, bo po niej najczęściej zasypia. Bywa, że trzymany na rękach wrzeszczy, a odłożony samotnie do łóżeczka nagle się uspokaja. W nocy budzi się trzykrotnie, ale nie wystarczy mu nakarmienie – chce się bawić. Majka spędza z nim w nocy przynajmniej dwie godziny (najczęściej bliżej trzech). Nie narzeka, bo jednocześnie czyta książkę. Za to ja narzekam, bo w tym czasie muszę wstawać do Walerii, a dzień rozpoczynam wraz z nią i kurami.
Leon jest dziwny, inny niż pozostałe dzieci i nawet nie chce mi się dociekać jego potrzeb, bo pewnie jest to poza zasięgiem mojej percepcji. Nowi rodzice najchętniej zabraliby go do siebie już teraz, dziś. Gdybyśmy zadzwonili, to nawet za godzinę. Mają już przygotowany pokój, kupione łóżeczko i wypasiony wózek. Mają wszystko i niczego od nikogo nie chcą. Pragną tylko Leona. A ja bardzo się cieszę, że istnieją ludzie, których Leon potrafi zauroczyć.
Muszą jednak czekać na decyzję sądu przynajmniej o przeniesieniu chłopca w trybie zabezpieczenia na czas trwania postępowania. Jest to techniczna procedura polegająca na złożeniu podpisu pod pismem przygotowanym na zasadzie „kopiuj-wklej” przez panią sekretarkę. Od zaraz, to mogliby zostać najwyżej rodziną pomocową. Tyle tylko, że musiałby zaistnieć jakiś powód. Na przykład Majka musiałaby zasłabnąć, a ja nie mógłbym połączyć mojej pracy zawodowej z opieką nad dziećmi. Tyle, że tak nie jest i nawet dla tak szczytnej idei nie zamierzamy niczego symulować. Ale za to możemy wyjechać na wakacje – czemu nie, na przykład do Peru.
W każdym razie długi czas reakcji sądów jest dla mnie fenomenem, którego nie mogę zrozumieć. Bo gdyby dla przykładu zdarzyło się tak, że razem z Majką byśmy zginęli w wypadku samochodowym (albo w samolocie lecącym do Peru), to w ciągu kilku godzin sąd wydałby decyzję o umieszczeniu Leona w innej rodzinie zastępczej. Przecież tak samo jest gdy przyjmujemy dzieci z interwencji – najczęściej są do nas przywożone razem z postanowieniem sądu. Podobnie sytuacja wygląda, gdy odbieramy dzieci z porodówki. Krótko mówiąc, jest to zabieg techniczny, którego czas jest uzależniony od umiejętności stworzenia krótkiej decyzji (bez opisywania szczegółów sytuacji) i podpisania jej przez sędziego. Mój entuzjazm związany z odejściem chłopca jest jednak dużo poniżej średniej, ponieważ jego sąd jest najbardziej specyficzny ze specyficznych. Leon „pojawił się” w systemie w czasie, kiedy byliśmy na urlopie. Ale kontakt z nami był i podjęliśmy decyzję o jego przyjęciu. Dane naszej rodziny zostały przesłane sądowi. Spodziewaliśmy się zatem, że już drugiego dnia po powrocie ze Sri Lanki pojedziemy odebrać chłopca ze szpitala. Nasze zdziwienie rosło z każdym dniem, bo wiedzieliśmy, że czeka on już długo i bez sensu. Wszelkie próby kontaktu z sądem (żeby nie powiedzieć próby ponaglenia) spełzały na niczym. Zazwyczaj postanowienia sądu przychodzą drogą mailową, w niektórych przypadkach dodatkowo otrzymujemy je pocztą. Sąd Leona jest inny. Po prawie dwóch tygodniach od naszego powrotu z ciepłych krajów, decyzję przyniósł nam listonosz. Gdyby przypadkiem nas nie było w domu, to zostawiłby awizo. Idąc dalej w tę przypadkowość, moglibyśmy nie wyciągnąć tego awizo ze skrzynki i list wróciłby do sądu. A potem pewnie ponownie zostałby wysłany i nikt by się nie przejął tym, że przedmiotem sprawy jest jakieś żywe dziecko oczekujące w szpitalu od kilku tygodni. Leon przychodząc do nas miał już ponad trzy miesiące. Nie jest wykluczone, że jego obecne zachowanie w jakiejś mierze wynika z traumy porzucenia i rozwijających się zaburzeń więzi.
Opieszałość sądów ma jeszcze inny wymiar. Dopóki nie zostanie wydane postanowienie, nowi rodzice nie mogą wziąć urlopu macierzyńskiego. Nie każdy ma możliwość wykorzystać urlop wypoczynkowy, czy nawet wziąć urlop bezpłatny. Nie każdy jest gotowy zwolnić się z pracy. A nawet jeżeli tak jest, to dziecko wciąż jest „naszym dzieckiem”.
Jeżeli miałbym coś zmienić w systemie pieczy zastępczej, to byłby to głównie element sądowniczy. Może nawet tylko sądowniczy, bo resztę przy współpracy ludzi dobrej woli da się jakoś ogarnąć. A takich ludzi jest sporo – nawet wśród tak zwanych „urzędników”. Zresztą w jakiejś mierze przecież ja też jestem urzędnikiem.
O ludziach dobrej woli mógłbym napisać dużo. Nie zrobię tego, bo przynajmniej w jakimś zakresie musiałbym pokazać palcem. A przecież nie każdy chce być wskazywany palcem.

Annę już prawie zapomniałem, a dopiero kilkanaście dni temu sąd ustanowił dla niej nowych rodziców.

Luna?

Nieśmiało zauważę, że wszystkie nasze dzieci z ostatniego roku odchodzą do rodzin zastępczych. I dziwny trafem każda z tych rodzin ma motywacje adopcyjne. Już nawet ośrodki adopcyjne informują zgłaszających się kandydatów, że droga poprzez pieczę zastępczą jest szybsza (chociaż bardziej ryzykowna). Adoptowalny jest teraz Omen i Dagon – od kilku tygodni. Chłopcy mają pięć lat. O kilka lat za dużo na zmianę rodziny. Pewnie jestem starym, zgryźliwym tetrykiem, ale mógłbym się założyć o niemałe pieniądze, że teraz to chłopcy niedługo wrócą do systemu. Chociaż na dobre jeszcze z niego nie wyszli. Balbina, Igor? To tylko dzieci z naszego podwórka, którym nie dano szansy wcześniej. Teraz są nazywani „zwrotkami”. Ładnie?

Omal zapomniałem o Walerii. Dziewczynka jest wyjątkiem mającym szansę na powrót do rodziców biologicznych. Jednak sąd usilnie chce komuś udowodnić, że jest to zły pomysł. Wszyscy, którzy w jakiś sposób wspierali rodziców, jakby zaczęli nabierać wody w usta. My powoli też, zakładając, że być może sędzia ma jakąś wiedzę, którą z nikim nie chce się podzielić. Ale, czy ma?

Krótko tylko przypomnę, że mama Walerii (będąc już na porodówce) powiedziała komuś, że tak się zestresowała porodem, iż przed przyjazdem wypiła piwo. Tyle tylko, że w wypisie ze szpitala nie ma wzmianki o jakichkolwiek promilach zarówno w próbkach krwi pobranych od matki, jak też od dziecka. Jest to więc zupełnie inny przypadek niż Luny, która urodziła się ździebko pijana. Owszem, mama ma chorobę psychiczną, ale jest pod stałą kontrolą lekarza i regularnie bierze leki. Jest też ojciec, który (mając świadomość choroby swojej żony) uznał Walerię jeszcze przed jej narodzinami. Majka nawet kiedyś była w ich mieszkaniu. Pokój dzienny mają trzy razy mniejszy od naszego, a telewizor pięć razy większy. Tata (trzymając Walerię na kolanach) obiecał córce, że jak wróci, to całymi dniami będą razem oglądać bajki.
Ja doskonale znam współczesne trendy dotyczące wychowywania dzieci. Jak przystało na „stare pokolenie”, nie do końca się ze wszystkim zgadzam. Staram się nie używać zwrotów typu „za moich czasów”, ale gdy patrzę na generację młodych ludzi wchodzących na rynek pracy, którzy już od początku są wypaleni zawodowo, których ta praca nie cieszy, którzy nie chcą się rozwijać, mieć marzeń i dążyć do czegoś, to zwyczajnie się zastanawiam co jest tego przyczyną.
Tą dygresją chciałbym tylko zwrócić uwagę na to, że za zbyt długie oglądanie bajek w telewizji przez dziecko, póki co, jeszcze władzy rodzicielskiej się nie odbiera.
Osobiście Walerię bardzo lubię i myślę, że z wzajemnością. Istnieje między nami coś, co w jakiś sposób nas łączy. Coś co trudno jest nazwać, ale jest bardzo zbliżone do więzi, która się wytworzyła między mną, a Argusem. Być może my wszyscy (czyli ta wspomniana trójka) nie do końca jesteśmy całkiem normalni. Ja dla przykładu wciąż słyszę jakieś głosy, które mi mówią: „Waleria to się w waszej rodzinie zasiedzi”.
A sama Waleria jest dzieckiem na wskroś „afektywnym”. Wziąłem to określenie w cudzysłowie, bo w taki sposób może ona być definiowana językiem medycznym, czy też naukowym (teraz i w przyszłości). Na tę chwilę ma tylko afektywny bezdech. Polega to na tym, że raz na kilka dni się zapowietrza. Traci oddech i trzeba dmuchnąć jej prosto w twarz. Potem przez kilka minut jest lekko otumaniona. Ogólnie rzecz biorąc, nie jest to zagrożenie życia (przynajmniej tak mówią lekarze), ale musimy to obserwować i jeżeli będzie się nasilać, to trzeba będzie zrobić badania mające na celu określenie przyczyny takiego stanu rzeczy. Na szczęście zauważamy tendencję malejącą, czyli okresy między jednym, a drugim bezdechem, są coraz dłuższe. Miłe jest też to, że mama Walerii obiecuje, że w razie jakiegokolwiek pobytu w szpitalu (bo badanie to kilka dni na oddziale) cały czas będzie córce towarzyszyć. Bywa, że nawet odnoszę wrażenie, że chciałaby, aby kiedyś dziewczynka musiała pójść do szpitala.
Czasami narzekam na Walerię, bo na przykład ma w zwyczaju zaczynać dzień tuż po szóstej. Nazwałbym to „narzekaniem afektywnym” i ocenił dużo lepiej, niż brak narzekania na Leona (na którego przy Majce nie mogę narzekać). Z chłopcem łączy mnie jedynie karmienie i przewijanie. Nawet jego kupa (którą regularnie robi w trakcie mojej porannej kawy) śmierdzi jakoś bardziej. Oczywiście jego przyszłym rodzicom (którzy są fantastyczni), o moich relacjach z Leonem (czyli wzajemnym nielubieniu się) nic nie mówię – bo i po co.

Nie wspomniałem jeszcze o Lunie. I nie wspomnę, chociaż mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane poświęcić jej cały wpis.

Wczorajsza rozmowa w Waszyngtonie została uznana za totalną porażkę. Ja zwróciłem uwagę na fragment dotyczący dzieci. Jestem przekonany, że w przypadku splotu rozmaitych okoliczności, nikt nie będzie brał pod uwagę tego, że te dzieci od kilku lat mają bezpieczne (emocjonalnie) środowisko, kochających rodziców i ich marzeniem nie jest bycie patriotą odbudowującym ekonomicznie i demograficznie kraj swoich przodków.
Jestem więc w jakimś sensie miotany skrajnymi emocjami i bywa, że po cichu myślę: „Trwaj wojno trwaj. Nawet ze sto lat”.

Czasami się zastanawiam, czy nie jest to już jakiś początek końca naszej przygody z pieczą zastępczą. Niby jesteśmy rodzicami przebywających u nas dzieci. Niby się staramy. Ale najważniejsze rzeczy, które robimy dla ich dobra, są wyzwaniem często balansującym na granicy prawa. W podpisanej umowie o sprawowanie pieczy zastępczej zobowiązaliśmy się do wyłącznej opieki nad powierzonymi nam dziećmi. Leon spotyka się już z nowymi rodzicami, wkrótce spędzi swoją pierwszą noc w nowym domu. Alternatywą jest wydanie „paczki” za kilka miesięcy, gdy sędzia podpisze odpowiednią dyspozycję.

Majka jest już chyba mentalnie gotowa na czas, gdy żadne dziecko nie będzie determinowało naszego życia.

Ile ona ma zainteresowań? Życia jej nie starczy na realizację swoich pasji.
Ostatnio nagminnie morsuje. Nawet raz udało jej się mnie do tego namówić. Wytrzymałem trzynaście sekund, wpadłem po szyję w jakąś dziurę i... obiecałem, że jesienią będę jej towarzyszył każdego dnia przez dwa tygodnie. Może nie dożyję.

poniedziałek, 28 października 2024

--- Ojciec

Nie planowałem w najbliższym czasie napisania nowego tekstu, ponieważ nic szczególnego się nie dzieje. Prowadzimy sielskie życie z trójką malutkich dzieci i nawet sam sobie tego zazdroszczę, bo już niedługo może się to zmienić. Teraz mamy w tygodniu trzy, rzadziej cztery wyjazdy związane z naszymi dziećmi. Po odejściu Anny i Luny zapewne wszystko rozpocznie się od początku – diagnozowanie, jeżdżenie po specjalistach i urzędach, wdrażanie nowych maluchów do naszej specyfiki dnia codziennego.
Jednak pod poprzednim postem pojawił się dość intrygujący komentarz, na który nie chciałbym odpowiedzieć dwoma czy trzema zdaniami. Dlatego trochę temat rozwinę, oczywiście patrząc na wszystko ze swojej perspektywy i mając niejednokrotnie inny pogląd nawet niż Majka.

Pewnie już nie raz pisałem, że przychodzący do nas chłopcy są zupełnie inni niż dziewczynki. W mojej ocenie trudniejsi w procesie wychowawczym i jakby mniej dla mnie zrozumiali. Oczywiście bywają rozmaite wyjątki, ale moim zdaniem są to raczej wyjątki potwierdzające regułę. Idąc dalej tym tropem doszedłem do wniosku, że trudności w percepcji płci męskiej bynajmniej nie kończą się u mnie na etapie przedszkolnym, szkolnym, w okresie dojrzewania, rozpoczynania dorosłego życia czy nawet całkiem zaawansowanej dorosłości.

Wydaje mi się, że przyczyn takiego stanu rzeczy można by się doszukiwać w socjologii i odbiorze osobnika określanego „chłopcem – mężczyzną” przez ogół społeczeństwa. A jest on postrzegany ze zdwojoną siłą w stosunku do płci przeciwnej i to niezależnie od tego co zrobi. Wkręci haczyk do ściany, to jest super bohaterem domu. Nie wyjdzie z dziećmi na spacer – jest uznawany za mało angażującego się w życie rodziny.

Ja, jako ojciec zastępczy, mam na razie całkiem dobre notowania. Nawet wysokie, ale jak ktoś kiedyś powiedział, upadek z takiego konia jest dużo bardziej bolesny. W związku z tym czasami się zastanawiam, co kiedyś komuś może się nie spodobać.

Póki co, Majka chętnie wykorzystuje takie rozumienie cywilizacji dwóch płci. Wielokrotnie mówi: „idź ty, tobie to ujdzie” albo: „w razie czego powiesz, że nic nie wiesz”. Chociaż ja też czasami nie jestem lepszy mówiąc: „zadzwoń ty i udaj blondynkę”. No i tak sobie jakoś radzimy z tym postrzeganiem świata przez innych.

Bycie ojcem jest wyzwaniem. Tak myślą nie tylko ojcowie, ale wszyscy. Jeżeli więc ponadprzeciętnie udzielają się w życiu swoich pociech, to mogą liczyć na uznanie wielu. A jeżeli potrafią pójść ze swoim dzieckiem do lekarza, to wręcz są wielcy.

Mi też czasami zdarza się samodzielna wyprawa do takiego czy innego specjalisty, ale w przeciwieństwie do opinii osób postronnych, wcale nie uważam tego za swój sukces.

Nie będę więc szczegółowo przypominał sytuacji, gdy kilka lat temu wybrałem się na szczepienie z dwójką dzieci. Miałem z sobą dwie dziewczynki, mniej więcej w tym samym wieku i dwie książeczki zdrowia. Przez długi czas nie potrafiłem dopasować dziecka do książeczki. Było to o tyle ważne, że szczepienia były różne. Ostatecznie (drogą dedukcji) jakoś się udało. Jednak gdyby taki numer wycięła matka, to być może sprawą zajęłaby się pomoc społeczna. Jako ojciec, stałem się tylko przedmiotem anegdot krążących w naszej przychodni po dzień dzisiejszy.

W zasadzie niemal każda moja wizyta u lekarza mogłaby być kanwą do stworzenia przynajmniej jakiegoś mema.

Ostatnio byłem z Walerią w poradni preluksacyjnej. Nie wiem dlaczego ta nazwa jest tak skomplikowana skoro chodzi tylko o badanie bioderek u niemowlaków. Pewnie zakres czynności poradni jest dużo szerszy, ale tylko z tym mi się kojarzy. A i tak uważam, że w porównaniu z innymi ojcami jestem ponadprzeciętny. Zebrałem od Majki wszelkie informacje, o które mogę być zapytany. Wiedziałem zatem, w którym miesiącu ciąży dziewczynka się urodziła i czy siłami natury czy przez cesarkę. Zapamiętałem ile ważyła przy porodzie, ile waży teraz, a nawet ile aktualnie ma tygodni.

No i wyszedł lekarz po kolejnego pacjenta. Spojrzał na mnie i zapytał:

– Córka Joanny?

– Eee, zaraz sprawdzę – odpowiedziałem.

Innym razem poszedłem z Luną do neonatologa. To taki facet (przynajmniej u nas jest to facet), który ocenia rozwój dziecka zanim nie ukończy ono pierwszego roku życia. Pewnie gdyby zapytać pierwszą lepszą matkę, to wiedziałaby co taki lekarz robi. Ja, jako przedstawiciel ojców – nie do końca. Nasz neonatolog rozbiera dziecko do naga, ogląda ze wszystkich stron, łapie za rączkę, podnosi nóżkę, czasami próbuje je posadzić albo kładzie na brzuchu, waży i każe przyjść za trzy miesiące.

Tym razem było to dla mnie wyjątkowe wyzwanie, bo Majka akurat miała całodniowe szkolenie obejmujące spotkanie ze znanymi osobistościami ze świata pieczy zastępczej, pokazanie się w gronie znajomych i przyjaciół, a nawet pełnowymiarowy obiad. Ja w tym czasie musiałem odwieźć Walerię do jednej z naszych córek, oddać Annę pod opiekę nowej mamie w ramach przekazywania dziecka rodzinie oraz spotkać się z przyszłymi rodzicami zastępczymi Luny na rehabilitacji. Udanie się do lekarza z Luną było zatem jednym z wielu stresujących mnie zadań tego dnia.
W związku z tym nawet się nie dziwię, że dla Majki jestem bohaterem, tym bardziej, że również ona nie za bardzo wie, jak z tym lekarzem rozmawiać.

Mój dialog z nim wyglądał mniej więcej tak:


– Mięso je?
– Je.
– Owoce i warzywa?
– Też.
– Kaszkę?
– Nie.
– A dlaczego?
– Bo moja żona mówi, że kaszka tuczy.
– Pan posłucha. Pójdzie pan do sklepu, tam są różne kaszki smakowe i jest tam napisane jak je przygotować. Ma pan jej dawać dwa razy dziennie. Nie raz, nie trzy – dwa razy. Rozumie pan?
– Tak.
– Ma pan jakieś pytania?
– Nie.
– Na pewno nie ma pan pytań?
– Nie.

Jednak na koniec zadałem pytanie:

– Czy pan doktor zrobi jakiś wpis w książeczce zdrowia?

– Nie.

Kaszki jednak nie będzie (przynajmniej tej sklepowej). Być może „utuczenie” faktycznie przydałoby się Lunie, ale kaszka tak ją zamuli, że nie zje już nic innego. I za ten brak kaszki w menu dziewczynki biorę (jako ojciec) pełną odpowiedzialność.

Spotkanie z neonatologiem było jeszcze o tyle ciekawe, że prawie by do niego nie doszło. Pobrałem z automatu numerek, który bez problemu został wydany na podstawie numeru pesel Luny. Sztuczna inteligencja się nie pomyliła – wiedziała, że jest to trzecia wizyta umówiona w tej samej przychodni. Tej, w której kilka miesięcy wcześniej zarejestrowaliśmy dziewczynkę podając swoje dane osobowe, przedstawiając decyzję sądu o umieszczeniu u nas dziecka, zawierającą informację o rozszerzonych prawach w zakresie edukacji, leczenia i podejmowania decyzji administracyjnych. Wszystko zostało zeskanowane, podpisane i przyjęte do bazy danych.

Na szczęście tym razem byliśmy pierwsi w kolejce, więc szybko zostaliśmy przyjęci przez lekarza, obejrzani i odnotowani w systemie. Gdy już się ubieraliśmy i szykowaliśmy do wyjścia, przybiegła pani, która zakwestionowała moje prawo do przyjścia z Luną na wizytę. Bo teraz już nie może z dzieckiem przyjść ciocia, babcia, a tym bardziej jakiś tam wujek. Musi być opiekun prawny. Tyle, że ja opiekunem prawnym naszych dzieci nigdy nie jestem. Mam postanowienie sądu, którego pani w okienku nie widziała (bo pewnie nie miała odpowiedniego prawa dostępu), a ja przy trzeciej wizycie już go nie zabrałem – kolejne niedopatrzenie ojca. Ale skoro już byłem po wizycie, to mleko się wylało. Musiałem podpisać jakieś dwa oświadczenia i temat został zamknięty.

A wszystkiemu winna tak zwana ustawa kamilkowa określająca standardy ochrony małoletnich. Tak przypuszczam, ponieważ pani poinformowała mnie, że nowe zasady obowiązują od miesiąca. Nie jestem osobą lubiąca bić pianę, ale uważam, że w przypadku tej ustawy, wylano dziecko z kąpielą. Zaświadczenia o niekaralności muszą przedstawiać nie tylko nauczyciele, wychowawcy i rodzice zastępczy. Obowiązek spoczywa również na kierowcach autokarów wiozących dzieci na wycieczkę szkolną, osobach prowadzących praktyki zawodowe dla nieletnich, a nawet został o to poproszony mój agent ubezpieczeniowy. Wszystkie rodziny przyjmujące dzieci na czas naszego urlopu również muszą mieć takie zaświadczenie, chociaż są aktywnymi rodzinami zastępczymi. Każda nowa umowa z organizatorem pieczy zastępczej wymaga nowego zaświadczenia z Krajowego Rejestru Karnego. Gdybyśmy chcieli przyjąć nawet na kilka dni jakieś dziecko z innej rodziny zastępczej, to musielibyśmy mieć aktualne zaświadczenie. Niektórzy mówią, że to żaden problem. Owszem, opłata nie jest wielka i można wszystko załatwić przez internet. Tyle tylko, że najczęściej brakuje czasu na uzyskanie zaświadczenia on-line (bo jest ono potrzebne na "już") i trzeba fizycznie udać się do sądu.

Koniec dygresji – cel słuszny, wykonanie do dupy.
Może jeszcze doprecyzuję, żeby Majka się nie czepiała. Sama ustawa jako taka jest dobra. Być może jednak jest tak, że jest zbyt otwarta na indywidualne rozwiązania wykonawcze, co powoduje, że pojawia się wiele niepotrzebnych działań "na wszelki wypadek", albo "żeby nikt nam niczego nie zarzucił".

No to teraz ojcowie drugiej strony systemu pieczy zastępczej. Ci, którym dzieci odebrano, albo toczy się wobec nich postępowanie.

Bardzo ciekawym przypadkiem jest ojciec Walerii. Na tyle pozytywnym, że od wszystkich instytucji zajmujących się sprawą dziewczynki, dostał najwyższe noty. Doskonale zdaje sobie sprawę z choroby swojej żony (i wbrew pozorom nie jest to choroba alkoholowa). Teoretycznie wszystko miał pod kontrolą. Nawet uznał Walerię na etapie jej życia prenatalnego. Przeciętny ojciec nawet nie wie, że istnieje taka możliwość – je też do tej pory tego nie wiedziałem.
Jednak dla sędziny jest on nikim.
Oczywiście mógłbym powiedzieć, że pewnie nie mam pełnej wiedzy albo, że sąd ma bogatsze doświadczenia. Niestety w tym przypadku przełożyło się to na szybkie poszukiwanie rodziny pomocowej na czas naszego urlopu. Nie ma już czasu na bezpieczne poznanie przez Walerię nowej rodziny tak jak w przypadku dwóch pozostałych dziewczynek.
Pewnie gdybyśmy jechali na wakacje gdzieś w Polsce, to Waleria pojechałaby z nami. Do Azji jej nie zabierzemy. Obawiam się, że rozstanie z nami nawet na ten krótki czas, może być dla niej dużą traumą. Tym bardziej, że dziewczynka jest jakby nad wyraz rozwinięta w zakresie więzi. Mnie sobie wybrała na podstawowego opiekuna i często nawet Majka nie potrafi jej uspokoić. A ja – ten niepokorny ojciec, ma swoje zasady i dobro Majki przedkłada nad dobro dziecka. Jedziemy na tę Sri Lankę i koniec.
A na miejscu ojca biologicznego poszedłbym do Strasburga – oczywiście o ile faktycznie mam w miarę pełną wiedzę w tym temacie.

Ojciec Luny...

Jest to osoba tak identyfikowalna, że cokolwiek napiszę, to z pewnością Majka się przyczepi – a może jeszcze ktoś. Spróbuję zatem pisać tak jak w PRL-u, aby cenzura niczego nie zauważyła.
W zasadzie tata Luny nie jest ojcem. Mama dziewczynki mówi, że nim jest, ale kto to wie. W każdym razie nie jest ojcem jej poprzedniego dziecka, a ten poprzedniego jeszcze poprzedniego i tak kolejny szczebel wyżej. Krótko mówiąc, każde jej dziecko ma innego ojca, a obecny jej partner – Luny nie uznał. Miał na to kilka miesięcy, a Majka od jakiegoś czasu przestała mu przypominać. Być może dobrze zapoznał się z prawem w zakresie obowiązków alimentacyjnych.
Teraz rodzina próbuje zaginąć w systemie. Adres zamieszkania jest nieznany, korespondencja wysyłana na poprzedni nieodbierana, a na dwie godziny przed spotkaniem z Luną, tata wysyła Majce sms-a: „Dzisiaj nie przyjdziemy. Pani Wiera (tak mówi o swojej dziewczynie – przyp.) jest chora, a ja pracuję za miastem”.
Mówi też, że pielęgnuje rodzinne tradycje (cokolwiek to znaczy) i dziwi się, że prawo jest jakie jest.
Żaden z rodziców nie przyszedł na ostatnie posiedzenie zespołu ani rozprawę w sądzie. Terminy były im znane i przez Majkę przypominane.

Nie wspomniałem jeszcze o ojcu Anny.

W zasadzie mógłbym o nim już pisać w czasie przeszłym, bo też przestał przychodzić na spotkania.
Podobnie jak z ojcem Luny, można było z nim porozmawiać, a nawet pożartować. I tyle.
W jakim celu kiedyś przychodził?
Dlaczego po kilku tygodniach od urodzenia uznał dziewczynkę, a teraz mu przeszło?
Czy postrzegał swoją córkę przez pryzmat jej matki i nagle coś się popsuło?
W tym przypadku jest mnóstwo pytań, na które nigdy nie poznamy odpowiedzi. Do tego wszystkiego dochodzi nieporadność życiowa mamy i jej brak rozumienia świata. A sędziowie mimo swojej ogromnej wiedzy, a czasami również doświadczenia, mówią do tych ludzi jak do swoich znajomych z wyższym wykształceniem.
Kiedyś sędzina jej powiedziała: „Pani musi uporządkować swoje życie”. I ona się tego trzyma. Oddała psa w dobre ręce, posprzątała dwa pokoje, kuchnię, toaletę i czeka na powrót Anny. Cały czas utrzymuje, że zabrano jej dziecko „bo miała syf w chacie”. A teraz przecież porządek już jest.

Naszkicowałem cztery różne osobowości w kategorii „ojciec”. Jedną z nich jestem ja. Te cztery osoby różni czas i miejsce urodzenia oraz rodzina, w której dorastały. Uważam, że gdybym w okresie niemowlęcym zamienił się miejscami z którymkolwiek z tych ojców, to w ogólnym rozrachunku mogłoby się niewiele zmienić. Każdy z nich będąc na moim miejscu mógłby być całkiem dobrym ojcem zastępczym, a ja w ich sytuacji pewnie uciekałbym przed kuratorem, panią z pomocy społecznej i unikał płacenia alimentów.

O ile czasu i miejsca przyjścia na świat nie da się za bardzo zmienić, o tyle rodzinę już tak. I tego się z Majką trzymamy, chociaż mamy świadomość, że dla wielu z tych rodziców, odebranie dziecka może być ogromną traumą, jeszcze bardziej popychającą ich w otchłań określaną przez „prawe społeczeństwo” – patologią.