Majka osiągnęła swój cel. Zresztą
jak zawsze. Chociaż oficjalny przekaz jest taki, że pojechaliśmy
do Peru, ponieważ moim marzeniem było zobaczyć na własne oczy
spuściznę dawnej cywilizacji – konkretnie Inków. Niech tak
będzie. Aczkolwiek uczciwie muszę przyznać, że gdy kilka lat temu Majka zapytała mnie, co bym jeszcze chciał w życiu zobaczyć, to odpowiedziałem, że pozostałości kultur Ameryki Południowej. Dostałem zatem to co chciałem.
Zacznę jednak od obecnej sytuacji
naszej rodziny zastępczej, bo być może jest to ciekawsze niż
opisywanie kupy kamieni.
Jak zawsze przed wyjazdem na wakacje,
staramy się zapewnić naszym dzieciom na ten czas w miarę
bezpieczną emocjonalnie rodzinę (którą wcześniej poznali), a
najlepiej taką, z której już do nas nie wrócą. Tym razem
wydawało się, że będzie to majstersztyk. Tuż przed urlopem mieliśmy tylko dwójkę
maluchów, ponieważ w miejsce Luny, która odeszła na stałe kilka
tygodni wcześniej, nie dostaliśmy żadnego nowego dziecka. Mieliśmy tylko Leona i Walerię.
Leon praktycznie już kilka dni przed
naszym wyjazdem (a może nawet kilkanaście) przestał do nas wracać
na noc. W zasadzie mogę powiedzieć, że przy każdym odejściu
dziecka z naszej rodziny, wszystko przebiega w dokładnie taki sam
sposób. Nie będę powtarzał jak wyglądają trzy - cztery tygodnie
zapoznawania się dziecka z nowymi rodzicami (co nazywamy procesem
przejścia) ponieważ wielokrotnie to opisywałem. Schemat się
powtarza, bo przecież to my w pewien sposób narzucamy go nowym
rodzicom. Jest jednak jedna ciekawa rzecz, która też za każdym
razem wygląda niemal identycznie, choć wcale nie jest ujęta w
naszych planach. Przychodzi bowiem taki dzień, w którym nowi
rodzice dziecka mówią nam, że nie mają już sumienia odwozić go
do naszej rodziny. Czują jakby swoją córkę, czy syna oddawali
obcym ludziom. Rozumieją, że dziecko spędziło u nas wiele
miesięcy i ma z nami większą lub mniejszą więź, ale serce mówi
im zupełnie coś innego. Oczywiście jest to jeszcze ten czas, w
którym sąd jest niewyrobiony z podjęciem decyzji o przeniesieniu
dziecka z naszej rodziny do nowej (na jej wniosek) na czas dalszego
postępowania, a organizator pieczy zastępczej nie ma za bardzo
podstaw do ustanowienia nowych rodziców rodziną pomocową. My z
kolei mamy już pewność, że proces przejścia dobiegł końca.
Całe te rozważania dotyczą oczywiście przypadku, gdy dziecko nie
ma jeszcze uregulowanej sytuacji prawnej, a koniec postępowania
nawet nie jawi się gdzieś na horyzoncie. Nie jest to więc
przypadek przekazywania dziecka poprzez ośrodek adopcyjny. Tak się
jednak jakoś porobiło, że do adopcji nie oddawaliśmy dziecka od
bardzo dawna. Chociaż precyzując – ostatecznie dzieci są
adoptowane, tyle że wcześniej ich rodzice adopcyjni mają jeszcze
status rodzica zastępczego. Przyczyną takiego stanu rzeczy są, w
mojej ocenie, powolnie działające sądy. I chociaż diagnozę jest
mi łatwo postawić, to trudniej jest doszukać się przyczyn takiego
stanu rzeczy. Nie wiem, czy chodzi o to, że nasze Państwo szczędzi
na ilości zatrudnianych sędziów, czy są niedobory w tym zawodzie,
czy też sędziowie są tak skrupulatni, że zanim wydadzą
odpowiednią decyzję to muszą być pewni swojego zdania i dlatego
sprawy wloką się długimi miesiącami, a nawet latami. Mógłbym
zażartować, że niezależnie od sytuacji, wzięliśmy sprawy w
swoje ręce i trzymamy się ustawowej zasady, że dziecko w pogotowiu
rodzinnym nie powinno przebywać dłużej niż osiem miesięcy. Idzie
nam całkiem dobrze. Od powrotu Majki po chorobie minął dopiero rok
z małym kawałkiem, a przez naszą rodzinę przewinęła się
siódemka dzieci z czego czwórka cieszy się już rodzicami
ostatecznymi. Ani przez chwilę nie mieliśmy też więcej niż
trójki dzieci pod opieką, co uznaję za sukces. Nie chcę się
teraz skupiać na tym, jak wielkim dobrem dla dzieci jest sytuacja,
gdy jest ich trójka, a nie piątka, siódemka, czy jeszcze większa
ilość.
Chociaż zrobię małą dygresję. Mogę
przecież się odnieść do naszego przykładu, gdy trzy lata temu
mieliśmy pod opieką siódemkę zupełnie przypadkowych dzieci – w
różnym wieku, z różnymi zaburzeniami – dzieci, które
„braliśmy” bo... No właśnie dlaczego? Bo przepełnione
pogotowie jest mniejszym złem niż dom dziecka? Bo głupio odmówić
organizatorowi pieczy zastępczej? Bo istnieje hipotetyczna możliwość
rozwiązania z nami umowy o pełnienie roli pogotowia rodzinnego?
Na dobrą sprawę wystarczy tylko
spojrzeć na te dwie sytuacje oczami dzieci. Teraz dla każdego z
nich mamy czas i dużo cierpliwości. W domu panuje względna cisza i
nikt nie musi uciekać przed agresją kolegi. Nikt nie musi walczyć
o to, aby zostać zauważonym, a rodzice są dostępni i sami nie
walczą o przetrwanie.
Na pytanie, czy dzieciom w
przepełnionej rodzinie zastępczej jest lepiej niż w domu dziecka,
każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Owszem, w takiej rodzinie jest
jeden podstawowy opiekun, co zgodnie z teorią więzi ma niebagatelne
znaczenie. Owszem, dziecko jest mniej anonimowe, mniej żyjące w
swoim świecie, więc łatwiej zadbać o jego potrzeby i przede
wszystkim dostrzec pojawiające się problemy. Ale z drugiej strony,
czy rodzic, który jest ciągle w pracy (bo tak należy traktować
zawodowe rodziny zastępcze) i nie ma czasu na swoje pasje, a nawet na
wyspanie się raz na jakiś czas, jest lepszy od opiekuna z placówki?
Napisałem, że trzymanie się
ustawowej trójki dzieci jest sukcesem. W pewnym sensie jest sukcesem
systemu, bo tak ustawodawca widzi idealną rodzinę zastępczą. Ale
tak naprawdę jest to w dużej mierze sukces Majki i naszej
koordynatorki, która widzi zasadność naszej polityki rodzinnej. A
może widzi różnicę między tym co jest teraz, a tym co było trzy
lata temu?
Po przyjeździe z Peru mieliśmy tylko
jedną, dziesięcznomiesięczną Walerię. Szybko więc posypały się
propozycje przyjęcia dziecka, na które – jako nieobsadzone w
pełni pogotowie rodzinne – powinniśmy odpowiedzieć tylko w jeden
słuszny sposób. Najpierw była do wzięcia ośmiolatka z jakąś
niepełnosprawnością. Potem mocno zaburzony siedmiolatek, a na
koniec dwie ośmioletnie bliźniaczki od urodzenia przebywające w
dysfunkcyjnej rodzinie. Majka odmówiła, licząc się nawet z
możliwością rozwiązania umowy przez PCPR. Wyszliśmy z założenia,
że łączenie trudnych dzieci szkolnych z niemowlakami nie przysłuży
się ani jednym, ani drugim. Do tego pojawienie się dzieci
kilkumiesięcznych potrzebujących rodziny było tylko kwestią
czasu. Bardzo krótkiego czasu, nie mówiąc o tym, że na maluchy,
do których trzeba wstawać kilka razy w ciągu nocy i które niemal
przez cały czas zgłaszają swoje potrzeby, nie ma wielu chętnych
rodzin zawodowych. Nie ma też wielu chętnych rodzin niezawodowych,
bo przecież dziecko przychodzące z interwencji albo prosto z
porodówki, jest jedną wielką niewiadomą. Trzeba je dobrze
zdiagnozować i chociaż mniej więcej ocenić możliwość powrotu
do rodziny biologicznej. Rodziny niezawodowe, w zdecydowanej
większości chcą zaopiekować się dzieckiem już na zawsze –
najlepiej wolnym prawnie, a przynajmniej takim, którym rodzice za
bardzo się nie interesują i odebranie władzy rodzicielskiej jest
niemal stuprocentowe.
I rzeczywiście długo nie czekaliśmy.
Po kilku dniach przyszedł do naszej rodziny trzymiesięczny,
poalkoholowy chłopiec, a po kolejnym tygodniu „więźniarka” w
podobnym wieku. Ale o nich innym razem.
Muszę jeszcze dodać, że mimo
wszystko Majka miała problem z zaistniałą sytuacją. Nie wiem czy
większy z tym, że odmawiała przyjęcia dzieci, czy z tym, że być
może z dnia na dzień mogła stać się bezrobotna – a do
emerytury jeszcze trochę. W związku z tym zrobiła rozeznanie na
rynku pracy i okazało się, że od ręki może się zatrudnić w
dwóch miejscach. Na osiem godzin dziennie, z wolnymi weekendami i za
porównywalną pensję. Tyle tylko, że musiałaby wstawać do pracy
na szóstą, a nie dosypiać po nocy do dziesiątej. Więc z
pewnością sama się nie zwolni.
Wracam do czasu sprzed urlopu – do
sytuacji Leona i dnia, w którym rodzice nie chcieli nam już go
oddać. Oczywiście nie mieliśmy sumienia im odmówić, zwłaszcza
że chłopiec był dzieckiem lekko uciążliwym. Bardzo wymagającym
i jak niektórzy mówią – nieodkładalnym.
Tak więc już prawie dwa tygodnie
przed wyjazdem do Peru i jednoczesnym przejęciem opieki przez nowych
rodziców w charakterze rodziny pomocowej, Leon zamieszkał w
rodzinie już na zawsze. Teraz tak mogę napisać, ponieważ w
krótkim czasie sąd odebrał władzę rodzicom biologicznym i za
jakiś czas wszystko zakończy się adopcją.
Na dobrą sprawę nie powinienem się
chwalić naszym sposobem postępowania, ponieważ raz na cztery lata
podpisujemy umowę, w której zobowiązujemy się do wyłącznej
opieki nad powierzonymi nam dziećmi. Tak więc w teorii nie
powinniśmy nawet pozwolić przychodzącym do nas rodzicom na
samodzielny spacer po okolicy. Jak to jednak często bywa, teoria
mija się z praktyką i wybieramy wariant, który jest lepszy dla
naszego dziecka. Informujemy tylko organizatora pieczy, któremu nie
pozostaje nic innego jak tylko przymknąć na to oko i w razie czego
udać, że o niczym nie wiedział. W ostateczności to na nas
spoczywa odpowiedzialność i gdyby coś się wydarzyło, to wsiadamy
w samochód i jedziemy po dziecko, które „na papierze” wciąż
jeszcze jest nasze.
Mam wrażenie, że nikogo to nie dziwi.
System jest jaki jest – dziecko jest bardziej przedmiotem niż
podmiotem – i tylko od funkcjonujących w nim osób zależy jak
rozumiane jest dobro dziecka. Może już o tym pisałem, ale
powtórzę. Rok temu na podobnej zasadzie odszedł od nas Marko.
Powiedzieliśmy nowym rodzicom, że gdyby przypadkiem przyszedł
kurator, to nie mają się za bardzo chwalić, że już z nimi
mieszka, tylko że jest na jednodniowej wizycie integracyjnej. No i
traf chciał, że przyszedł. A mama wpadła w taką panikę, że
przyznała się do obecności Marko w ich domu od dwóch tygodni i...
że będzie jeszcze kolejne dwa, aż do rozprawy. Oczywiście sędzina
otrzymała od kuratora odpowiednie sprawozdanie i na rozprawie
stwierdziła: „I bardzo dobrze”.
Niestety nie do końca wyszły nasze
plany związane z Walerią. W zasadzie wyszło najgorzej jak mogło
wyjść.
Przypomnę, że Waleria jest
dziewczynką, która ma duże szanse powrotu do mamy. Tak nam się
wydaje, chociaż może powinienem napisać, że tak nam się
wydawało, bo mama sprawia wrażenie jakby przestało jej zależeć.
Odwołuje spotkania, podając jakieś bezsensowne powody. Nawet jak
przyjedzie, to tak jakby przyjechała zaopiekować się przez godzinę
jakimś obcym dzieckiem. Bo prawdę powiedziawszy, to te dwie
dziewczyny nie łączy nic poza genami. I być może jest tak, że
choroba psychiczna mamy pozwala jej niczego nie udawać.
Nie wiemy też co o całej sytuacji
myśli sędzina. Być może jeszcze nic, bo w sprawie dziewczynki nic
się nie dzieje. Niedługo będziemy wyprawiać roczek, a terminu
drugiej rozprawy jak nie było, tak nie ma. W każdym razie
zaproponowaliśmy rodzicom (biologicznym), aby złożyli do sądu
wniosek o urlopowanie córki na czas naszego urlopu. Dla sądu była
to niepowtarzalna okazja mogąca potwierdzić lub zaprzeczyć jego
poglądom i zamierzeniom w tej sprawie – o ile jakieś ma. Na
odpowiedź czekaliśmy bardzo długo. Dopiero pierwszego dnia naszego
urlopu dostaliśmy informację, że sąd nie wyraża zgody
(oczywiście bez uzasadnienia). Jasne jest, że nie czekaliśmy tak
długo do podjęcia decyzji o umieszczeniu Walerii w innej rodzinie
pomocowej. Ale czekaliśmy wystarczająco długo, że nie było już
czasu na etap zapoznawania dziecka z rodziną. Waleria poszła bez
przygotowania, a czy w jej psychice pozostanie po tym jakiś
negatywny ślad będzie na zawsze tajemnicą. Po powrocie nie
sprawiała wrażenia dziecka straumatyzowanego. Wróciła do swojego
domu i od razu weszła w dawne schematy dnia codziennego.
Ostatnio pisałem o pewnej przypadłości
Walerii polegającej na tym, że bez istotnego powodu, nagle
przestaje oddychać. Sinieje wokół ust i musimy jej dmuchnąć
prosto w twarz, aby ponownie złapała oddech. Jednak pewnego dnia
doszło do ustania oddechu na dużo dłuższy czas niż zazwyczaj.
Waleria cała zsiniała na twarzy i na kilka sekund straciła
przytomność. Stwierdziliśmy, że jest to jedyna okazja, aby
wykorzystać system opieki medycznej nie czekając na wizytę u
neurologa w przyszłym roku. Pojechaliśmy na SOR. Majka zakładała,
że badania potrwają trzy dni, więc spokojnie poradzę sobie sam z
pozostałą dwójką maluchów. Trochę się przeliczyła, bo
spędziła z Walerią w szpitalu prawie tydzień. Dla mnie nie miało
to większego znaczenia, ale Majka trochę się wynudziła. W każdym
razie zmierzam do tego, że rodzice mieli wyjątkową okazję, aby
pobyć z dzieckiem dłużej niż zazwyczaj. Właściwie mogli
przychodzić kiedy chcieli i być z dzieckiem tak długo jak chcieli.
Przyszli raz. Tata wyszedł po piętnastu minutach (bo podobno musiał
odespać nockę), a mama po godzinie. Zaczynamy więc patrzeć na
całą sytuację z zupełnie innej perspektywy.
A jeżeli chodzi o zdrowie Walerii, to
jest wszystko w porządku. Lekarze odrzucili możliwość istnienia
padaczki i paru innych chorób. Jest to bezdech afektywny, który po
jakimś czasie powinien samoistnie zniknąć. Mamy ratować
dziewczynkę dmuchaniem w twarz albo szczypaniem w piętę. Podobno
brak oddechu do trzech minut nie powoduje zmian w mózgu, ale w razie
czego mamy już nieco wcześniej rozpocząć sztuczne oddychanie. No
jakie to proste.
I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie pewien drobiazg, który w jednej chwili spowodował, że szlag trafił wszystkie nasze dotychczasowe plany i założenia.
Pewnej nocy pojawiła się w naszym
domu policja. Wcześniej panowie dzwonili do Majki, że mają do
umieszczenia czterolatka po jakiejś interwencji. Majka trzymając
się naszych zasad nieprzekraczania trójki dzieci, odpowiedziała że
mamy komplet i brak miejsca do spania. Jednak mimo to, po kilku
godzinach podjechali pod dom i wyładowali chłopaka twierdząc, że
objechali już cały powiat oraz miasto i nikt go nie chce – a my mamy
najmniej dzieci.
Miał zostać do rana, a siedzi do
teraz. I nawet nie wiadomo czyj on jest. Takie kukułcze jajo.
Najpierw mama podrzuciła go swojej dorosłej córce, córka
koleżance, ta policji, a policja nam.
A Majka jest tak zdesperowana, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby tym razem zastosowała "Plan B".
To się rozpisałem o Peru. Ale dalej
będzie już zdecydowanie krócej. I na temat.
Majka mówi, że to były wakacje
życia. Ale ona zawsze tak mówi. W Kenii też były wakacje życia.
Potem w Wietnamie i na Sri Lance. Wychodzi na to, że im dalej
wyjeżdżamy, tym ranga wyjazdu wzrasta. Nigdy nie słyszałem
takiego określenia w stosunku do naszej wycieczki na Kretę, chociaż
osobiście mam bardzo miłe wspomnienia. Nigdy nie zapomnę kąpieli
w morzu Egejskim w okolicy Spinalongi. Przez ponad godzinę pływałem
z dala od brzegu, w wodzie o temperaturze niewiele niższej niż
temperatura mojego ciała. Nie jestem wytrawnym pływakiem, ale
wyporność była tak wielka, że trudno byłoby się utopić. Majka
też pamięta tę sytuację, ale mówi, że to nie było w Grecji.
Chociaż nie potrafi jej umiejscowić na mapie. Ja dałbym sobie
uciąć rękę, że to było właśnie tam. Morał z tego jest taki,
że mamy jakieś wspomnienia, ale pamięć o tym co, gdzie i kiedy
miało miejsce, coraz bardziej się zaciera.
Po powrocie z Peru wiele osób zadawało
mi pytanie: „I jak było? Fajnie, prawda?”. Było więc to
pytanie z jednoczesną tezą. Bo przecież tak daleka wyprawa życia
nie może nie być fajna.
No i na dobrą sprawę muszę się z tym zgodzić, bo cała wycieczka dostarczyła niezapomnianych wrażeń. Ale chyba jestem już trochę za stary na takie eskapady. Był to wyjazd niezwykle męczący.
Mógłbym pominąć pełne dwie doby spędzone w samolotach i
pociągach (związane z dojazdem i powrotem). Ostatecznie, aby
zrealizować swoje marzenia, można się trochę poświęcić.
Niestety kolejne trzynaście dni nie było dużo lepszych. Jazda w
autokarze po kilkaset kilometrów dziennie, wyjazdy z hotelu skoro
świt (nawet przed wschodem słońca) i przyjazdy do kolejnego późnym
wieczorem (a nawet tuż przed północą) – były męczące.
Brakowało mi kilku dni wypoczynku na
słońcu, przy basenie i z drinkiem w ręku. Tyle tylko, że w Peru
jest zimno. Byliśmy tam pod koniec ich lata (na przełomie pory
mokrej i suchej), co odpowiadało naszemu początkowi wiosny –
krótko mówiąc, w pierwszej połowie kwietnia. W tym czasie, w
Polsce było dużo cieplej niż w Peru. Tylko w Limie (leżącej na
poziomie oceanu) temperatura oscylowała wokół 25 stopni. Z każdym
metrem w górę spadała, by na wysokości pięciu tysięcy znaleźć
się w okolicy ośmiu stopni.
 |
Majka nie omieszkała rezygnować z morsowania w lodowatym oceanie |
Przewodnik, który prowadził naszą
wycieczkę jest Polakiem, chociaż od wielu lat mieszka na stałe w
Peru. Poślubił Peruwiankę, ma dziecko i mówił, że jest
szczęśliwy. Lata temu, podobnie jak kiedyś Hamlet, stanął przed
egzystencjalnym pytaniem. W jego wydaniu brzmiało ono: „Jechać
tu, czy jechać tam? ”. Nie rozwinął tematu, dlaczego nie chciał
wiązać swojej przyszłości z krajem ojczystym. Rozważał
osiedlenie się albo w Japonii, albo właśnie w Peru. Ponieważ
doszedł do wniosku, że w Japonii musiałby się za bardzo
napracować, to padło na Peru.
Dlaczego? Bo Peru jest krajem ludzi
wolnych. Nie trzeba pracować, nie trzeba płacić podatków, a
działkę budowlaną można zdobyć na zasadzie inwazji – wystarczy
wytyczyć granice wybranego terenu, ogrodzić go choćby kamieniami,
zgłosić do sądu i już można budować dom. Trzeba jednak
cokolwiek zrobić z terenem w ciągu dwóch lat. Jeżeli na działce
nic się nie dzieje, to inna osoba może na nią wkroczyć, wytyczyć
z niej kawałek dla siebie, zgłosić do sądu i czas zaczyna biec od
początku. Chociaż niedawno władze doszły do wniosku, że niektóre
tereny są zbyt atrakcyjne i inwazja na nich została zakazana. Tak
jest choćby w pobliżu większych miast. Ale prawo nie działa
wstecz, więc na każdym kroku widać zaszłości. Bywało zatem, że
podziwialiśmy ruiny dawnych budowli otoczone walącymi się chatami
niczym z krajów trzeciego świata. Kiedyś zostały zajęte na
zasadzie inwazji.
Domy Peruwiańczyków nie wyglądają
imponująco pod żadnym względem. Jakoś stoją, chociaż wydaje
się, że silniejszy wiatr powinien obrócić je w zgliszcza. Ale być
może wiatr tam nie wieje, a konstrukcja jest jedynie odporna na
będące niemal codziennością trzęsienia ziemi.
Za to jeśli chodzi o wspomniane ruiny,
to trzymają się świetnie. W zasadzie powinienem powiedzieć, że
są to pozostałości dawnych budowli, których elementy zostały
zwyczajnie rozkradzione i wykorzystane do zbudowania czegoś innego.
Peruwiańczycy rzadko imają się
stałej pracy. Najczęściej pracują dorywczo jako taksówkarze albo
w kopalniach (legalnych lub nie). Wykonują też drobne prace
gospodarcze i remontowe. Jednak najlepszym interesem są „wykopki”.
W Peru wciąż jest mnóstwo artefaktów przykrytych cieńszą lub
grubszą warstwą ziemi. Wystarczy zatem wziąć łopatę i zacząć
kopać – nie ma znaczenia gdzie, w każdym miejscu coś się
znajdzie. A nawet niewielka waza, czy choćby mała miseczka, warta
jest kilka tysięcy dolarów. Problem polega tylko na tym, że taki
proceder jest nielegalny i na wykopki trzeba wybierać się nocą.
Chociaż policja nawet jak kogoś przyłapie na łamaniu przepisów
prawa, to za niewielką opłatą przymyka oko. No chyba, że trafi
się na policjantkę... ale o tym za chwilę.
Nasz przewodnik twierdził, że na
oprowadzaniu wycieczek nie zarabia zbyt wiele i raczej traktuje to
jak hobby. Biorąc pod uwagę cenę, którą zapłaciliśmy i firmę,
w której wykupiliśmy nasze wakacje, raczej poddawałbym to w
wątpliwość. Oficjalnie chłopak twierdził, że jest informatykiem
i tworzy jakieś projekty. Ale na ten rok miał już rozplanowane
wycieczki aż do lipca i to w nie jednym biurze podróży. Ponieważ
sezon turystyczny w Peru trwa w zasadzie przez cały rok, to na swoje
prace projektowe miałby niewiele czasu. Krążyły więc ploteczki,
że być może też żyje z wykopywanych przedmiotów.
 |
Takie cuda można tutaj wykopać |
 |
I takie
|
 |
A nawet takie |
Skoro mało kto odprowadza podatki od
swoich dochodów, to również nie ma socjalu. I to w szeroko
rozumianym zakresie tego słowa. Nie ma więc zasiłków, emerytur,
dopłat do czegokolwiek. Bezpłatna służba zdrowia istnieje, ale
raczej jest omijana szerokim łukiem. Peruwiańczycy wychodzą z
założenia, że lepiej wylizać się samemu, niż uzyskać pomoc w
szybkim opuszczeniu tego świata. Nie istnieje też pomoc społeczna.
Nie ma domów starców ani domów dziecka. Na pytanie: „Czy
istnieje piecza zastępcza?”, przewodnik odpowiedział też
pytaniem: „A co to takiego?”.
Trudno jednak spotkać żebraka. Bywają
co najwyżej dzieci próbujące sprzedać to i owo. Ale też nie
było widać za bardzo ludzi starych. Być może mało kto dożywa
sędziwego wieku albo nie byliśmy wprowadzani w mroczne zakamarki
miast, o których wszyscy chcą zapomnieć.
Wracając do dzieci – można
stwierdzić, że podobnie jak w innych krajach, które odwiedziliśmy
w ramach spędzania wakacji, tutaj też w razie problemów opiekę
przejmuje dalsza rodzina. Tyle tylko, że w Peru dotyczy do głównie
sytuacji, gdy dziecko straci rodziców. No bo przecież dopóki
rodzice żyją, to się opiekują. Nikogo nie interesuje w jaki
sposób.
W zasadzie gdyby to przełożyć na
nasz grunt i zlikwidować wszelką pomoc społeczną i nadzór nad
rodziną, pewnie byłoby tak samo. Dzieci, które teraz trafiają do
naszej rodziny zastępczej, jakoś by dorosły. A o tych, które nie
zdążyłyby dorosnąć, słuch by zaginął.
Nasz przewodnik nie ma zbyt dobrego
zdania o obywatelach Peru. Uważa, że są leniwi, kłamliwi,
niepunktualni i oszukują na każdym kroku. Oczywiście najbardziej
oszukują turystów i to wprost proporcjonalnie do jasności skóry.
On sam nigdy nie robi zakupów tylko wysyła żonę. Uważa, że ona
zapłaci najwyżej połowę tego ile zażądano by od niego.
Osobiście kupił tylko samochód.
Kupując rozmaite pamiątki można, a
nawet trzeba, się targować. Tyle tylko, że jak jest się białym,
to niewiele to daje. Będąc zagranicą zawsze kupujemy sobie coś,
co będzie nam ten wyjazd przypominać. Tym razem postanowiliśmy
kupić drewnianą figurkę lamy. Jest ich w Peru wszędzie pełno – w różnych, aczkolwiek powtarzalnych wzorach. Niestety prawie nigdzie
nie ma podanej ceny, a rozpoczęcie rozmowy ze sprzedawcą i tak
niewiele powie. W każdym razie nie odpowie na pytanie czy to drogo,
czy tanio. Byliśmy jednak pewnego dnia w muzeum, w którym znajdował
się mały sklepik z pamiątkami, a w nim upatrzona już od kilku dni
figurka. Była też cena – 100 soli (jest to odpowiednik mniej
więcej stu złotych). Uznaliśmy, że w takim muzeum cena jest
pewnie wygórowana, ale mieliśmy chociaż jakiś punkt odniesienia.
Poszliśmy zatem na targ pełni wiary, że uda nam się kupić lamę
za połowę tej ceny. Ku naszemu zdziwieniu, na dzień dobry
słyszeliśmy kwoty od 180 do 200 soli, a po negocjacjach nie mniej
niż 160. Zrezygnowani opuściliśmy targ i udaliśmy się na miejsce
zbiórki naszej wycieczki. Przechodząc obok sklepu z pamiątkami,
usytuowanego przy głównym placu w Arequipie, Majka zagadnęła:
„Chodź wejdziemy”. Nie byłem przekonany do tego pomysłu
zakładając, że tutaj, to pewnie będzie z 300 soli – ale
weszliśmy. I ku naszemu zdziwieniu, nie dość że przy każdym
wystawionym na półce przedmiocie była cena, to nasza lama
kosztowała jedyne 45 soli. Oczywiście już nie negocjowaliśmy
ceny, a właścicielce sklepu opłaciło się to w dwójnasób, bo po
chwili sprowadziliśmy do sklepiku połowę naszej wycieczki.
Na dobrą sprawę, z każdym dniem
potwierdzała się opinia naszego przewodnika dotycząca cech
charakteru Peruwiańczyków. Jednym z głównych celów naszego
wyjazdu był płaskowyż Nazca i zobaczenie słynnych na cały świat
geoglifów – oczywiście z lotu ptaka.

Loty awionetką nad wspomnianym
płaskowyżem miały zwieńczyć jeden z pełnych wrażeń dni.
Przelot był oczywiście zarezerwowany przez biuro podróży już
wiele tygodni wcześniej, a przewodnik tylko doprecyzował przez
telefon szczegóły. Wystarczyło dojechać na miejsce do godziny
osiemnastej. Mieliśmy dużo czasu, więc zrobiliśmy sobie nawet w
trasie niczemu nie służący półgodzinny postój, a potem
ślimaczym tempem naszego kierowcy ruszyliśmy w dalszą drogę. W
Peru jest jednak tak, że nikt nie dba o przejezdność dróg,
chociaż istnieją odpowiednie służby. Jeżeli jakieś kawałki
skał zasypią przejazd, to kierowcy się zatrzymują i zabierają do
pracy. Nie wiem czy taki był powód stania w korku, ale pojawiły
się jakieś nieprzewidziane przeszkody i później nasz kierowca
musiał nieco (a nawet bardzo) przyspieszyć, łamiąc wszelkie
drogowe przepisy.
 |
Tak mniej więcej wyglądają drogi |
Ale dotarliśmy na miejsce w wyznaczonym czasie.
Rozpoczęły się loty. Samoloty zabierały na pokład od czterech do
sześciu osób, więc zostaliśmy podzieleni na sześć grup. W
ostatniej grupie była Majka ze mną i niejakim „Jar-Jarem”.
Wymieniam go z imienia, bo jedno z zamieszczonych zdjęć jest jego
autorstwa i zwyczajnie mu się to należy.
Gdy poprzedzająca nas grupa została
załadowana na pokład, pani „w okienku” poinformowała, że
reszta już nie leci. Na nic zdały się tłumaczenia, że następnego
dnia z samego rana wyjeżdżamy w dalszą trasę, że firma nie
przestrzega ustalonych warunków, że...
Nasz przewodnik wielu rzeczy już nie
powiedział, bo jak wiele razy wcześniej powtórzył tylko nam – z
Peruwiankami nie da się nic załatwić. Facetowi dałby ze sto soli
łapówki (chociaż w zasadzie nie wiadomo za co), ale lot by się
odbył. W tym konkretnym przypadku, swoje żale dotyczące lenistwa
Peruwiańczyków i ich „mienia wszystkiego w dupie” musiał wylać
przed naszą pozostałą trójką i przedstawicielem biura podróży,
do którego natychmiast zadzwonił.
Ostatecznie nasz lot został przełożony
na dziewiątą następnego dnia, czyli czas, w którym mieliśmy już
mieć za sobą przynajmniej sto kilometrów kolejnej trasy. Mówiąc
inaczej – następny dzień został wydłużony o mniej więcej
cztery godziny. Była jednak pozytywna strona całego zamieszania.
Grupa, która już się przeleciała nad płaskowyżem, mogła pospać
do ósmej zamiast do piątej. Nasza trójka w ramach rekompensaty
dostała gratisowe piwo od firmy (oczywiście tej naszej polskiej, a
nie peruwiańskiej) i co najważniejsze mogliśmy się do następnego
dnia przygotować.
Prawie wszyscy po locie awionetką byli
sino-zieloni, a niektórzy wychodzili z samolotu ze zwróconym
obiadem w papierowej torebce. My (ja i Majka) niby nie cierpimy na
choroby lokomocyjne, ale Majka w swojej apteczce ma wszystko. Nie raz
ratowała któregoś z współtowarzyszy podróży. Przed lotem
nafaszerowała nas podwójną dawką jakiegoś specyfiku i z
awionetki wyszliśmy w stanie nienaruszonym.
Było warto to zobaczyć. Chociaż
myślałem, że te rysunki w ziemi są dużo większe. Niektórych z
wysokości trudno było wypatrzyć.
I oczywiście wyszła na jaw moja
płytka wiedza w tym temacie. Do tej pory, moją znajomość w tej
materii mogłem zawrzeć w jednym zdaniu: „Inkowie stworzyli na
ziemi znaki nawigujące przybyszy z kosmosu”. Trochę przesadziłem,
ale rzeczywiście dużo większego pojęcia nie miałem. Wszystkie
geoglify powstały w tysiącleciu oscylującym wokół roku zero.
Mają więc przynajmniej dwa tysiące lat. I wcale nie stworzyli ich
Inkowie, tylko dużo wcześniejsza kultura – zwana „Kulturą
Nazca”. Teorii ich powstania, przetrwania i celu, któremu miały
służyć jest wiele. Jedni uważają, że znaki mają odzwierciedlać
gwiazdozbiory na niebie, inni twierdzą, że pokazują cieki wodne
pod płaskowyżem, aby łatwiej można było z nich korzystać. Tyle
tylko, że zgodność tego ze stanem faktycznym, to zaledwie
kilkanaście procent. Teoria o przybyszach z kosmosu jest odrzucana
przez oficjalną naukę, ale też istnieje. Ogólnie można
powiedzieć, że niewiele wiadomo. A jak niewiele wiadomo, to
najprościej przyjąć teorię kultu religijnego. Najprościej, bo
taka teoria nie podlega żadnej logice.
Mnie te rysunki zadziwiają i nie
podejmuję się ich interpretacji. Mam wiele pytań i wątpliwości,
na które być może nigdy nie będzie odpowiedzi. Choćby to, jak
wyryte w ziemi rowki (ewentualnie posypane kamieniami) przetrwały
dwa tysiące lat. Ja w swoim ogrodzie też zrobiłem ścieżkę.
Wyżłobiłem teren na dwadzieścia centymetrów, wyłożyłem folią
i przysypałem żwirem. Pomijając folię, to zrobiłem dokładnie
tak, jak te prymitywne (w założeniu współczesnej nauki) ludy
peruwiańskie. Niedawno chciałem ją odrestaurować. Minęło
zaledwie dwadzieścia lat, a nie mogłem jej odnaleźć. Nie było
pozostałości ani po folii, ani po żwirze – wszystko zarosło i
uciekło gdzieś do ziemi, albo się rozłożyło. Teoria o suchym
klimacie i małej ilości wiatrów na peruwiańskim płaskowyżu nie
do końca mnie przekonuje, ale też jej nie odrzucam. Ale się
zastanawiam, jak prymitywna kultura mogła stworzyć rysunki, nie
widząc efektów swojej pracy. No i co robi tam małpa (w sensie
wyrytego rysunku na płaskowyżu) , która w Peru nie żyje. A może
to jednak nie małpa, tylko starożytny kosmonauta?
 |
Ptak u góry po lewej |
 |
Szkoda, że przez środek płaskowyżu "puścili" autostradę |
Drugą rzeczą, którą chciałem w
Peru zobaczyć jest architektura. I zobaczyłem – zobaczyłem to,
co widziałem gdzieś na zdjęciach czy filmach oraz dużo, dużo
więcej. I to „dużo więcej” spowodowało, że zupełnie nie
zgadzam się z mainstreamowym przekazem.
Oficjalna wersja jest taka, że jest to
spuścizna Inków. Oznaczałoby to z grubsza tyle, że monolityczne
budowle i wszelkie inne kompleksy kamienne mają mniej więcej
pięćset lat. Myślę, że wystarczy zobaczyć to, co rzeczywiście
powstało pół wieku temu (w tym budynki wzniesione przez Hiszpanów)
i porównać z prawdziwą architekturą Peru. Tą, która powstała
nie setki, ale najprawdopodobniej tysiące lat temu.
Nasz przewodnik powtarzał przekaz
znany z rozmaitych publikacji. Kamienne budowle tworzyli Inkowie,
którzy setkami czy tysiącami siadali i piaskiem polerowali wykute
ze skał bloki. A te bloki (ważące wielokrotnie po kilkanaście, a
może i kilkadziesiąt ton) zostały pozyskane za pomocą narzędzi
wykonanych z miedzi i brązu z elementami kamiennymi. Może się z
tym zgodzić ktoś, kto nie wie jak miękkim metalem jest miedź i
jej stop tworzący brąz. I ktoś, kto nie wie jak twarda jest skała
wulkaniczna – bo przecież większość budowli tworzą bloki z
granitu, andezytu i diorytu. Myślę, że mogą też być fragmenty
bazaltowe.
Miedź i brąz nie poradziłyby sobie
nawet wapieniem. A precyzja i dopasowanie szczegółów przekraczają
możliwości współczesnej techniki (przynajmniej w zastosowaniu na
wielką skalę).
Inkowie byli ludem inwazyjnym. Zresztą
podobnie jak Hiszpanie. Najechali, podbili, rozkradli co się dało
i przypisali sobie wszelkie sukcesy. Byli najbardziej prymitywną
kulturą zamieszkującą tereny Peru.
Jeżeli więc ktoś by mnie zapytał,
co dała mi ta wycieczka, to bez zastanowienia odpowiedziałbym, że
uświadomienie sobie tego fenomenu – rozdźwięku między tym co
widzę, a tym co słyszę i czytam. Mi wystarczyło zobaczenie
Świątyni Słońca w Cuzco i Bramy Bogów na pograniczu z Boliwią.
Machu Picchu było jedynie dopełnieniem, czy też potwierdzeniem
moich zmienionych przekonań.
 |
Precyzja budowy w Świątyni Słońca |
 |
Tutaj najmniejsza "cegiełka" jaką widzieliśmy |
 |
A tak budowali Hiszpanie |
 |
Brama Bogów - portal do innego świata |
 |
Takie, idealnie dopasowane, bloki kamienne były na każdym kroku |
Króciutka dygresja na temat Boliwii.
Byliśmy tam pół dnia, podziwiając między innymi uroki jeziora
Titicaca. Gdy w drodze powrotnej przekroczyliśmy granicę i
wjechaliśmy ponownie do Peru, poczułem wolność. Poczułem się
jak nasz przewodnik.
W Boliwii przez cały czas byliśmy pod
kontrolą (przynajmniej wzrokową) służb mundurowych, pokazujących
wszem i wobec, że mają broń i nie zawahają się jej użyć.
Zwiedzając jakąś świątynię, zostaliśmy poproszeni przez przewodnika o wchodzenie
parami, ewentualnie czwórkami – aby nie wzbudzać zainteresowania żołnierzy.
Na granicy, służby celne pytały o jakieś duperele, chociaż
wiadomo było, że jesteśmy chwilową wycieczką. W zasadzie to
nawet nie wiem jak Majka przez to przeszła, bo przecież ona po
angielsku to ni w ząb (hellow, how do you do – i to wszystko). Ale jakoś ją przepuścili.
Najważniejszym punktem wyjazdu do Peru
było zwiedzenie Machu Picchu. Nie jestem zawiedziony, chociaż
deszcz lał przez cały czas – był to jedyny deszczowy dzień
podczas całego pobytu. Z hotelu wyjeżdżaliśmy w pełnym słońcu.
Prognozy pogody też nie zapowiadały niczego niezwykłego. Jednak
gdy dojechaliśmy pociągiem na odpowiednią wysokość i stanęliśmy
u podnóża, było jasne, że lekko nie będzie. Majka zapomniała
zabrać swojej kurtki przeciwdeszczowej. Jako dżentelmen użyczyłem
jej swojej. Jednak widząc strugi deszczu i mój letni sweterek,
postanowiłem kupić u lokalnych sprzedawców tandetny, foliowy, ale
nieprzemakalny płaszcz – oczywiście w tym miejscu za duże
pieniądze. I co? Oczywiście Majka szybko się ze mną zamieniła,
oddając nieprzemakalną kurtkę. Owszem, mogę powiedzieć, że była
nieprzemakalna... ale tylko przez dwadzieścia minut. Przez kolejnych
kilka godzin (aż do powrotu do hotelu) nie było na mnie suchego
miejsca, przy temperaturze nie przekraczającej dziesięciu stopni.
Ale przeżyłem, nie zachorowałem i nie żałuję.
Bilety na Machu Picchu trzeba zamawiać
z przynajmniej półrocznym wyprzedzeniem.
Chadzając w wolnych chwilach po
rozmaitych miejscowościach, spotkaliśmy dwie rodziny z Polski,
które przyjechały na własną rękę. Też chciały zwiedzić Machu
Picchu. Myślę, że im nie wyszło. Ja, to bym nawet się bał, że
peruwiańską komunikacją nie uda mi się dojechać na konkretną
godzinę.
Na Machu Picchu jest tak, że jak bilet
jest wykupiony powiedzmy na dwunastą, to trzeba być o dwunastej.
Jak się ktoś spóźni to jego problem – nie wejdzie. Jest sześć
tras zwiedzania i nikt nie wie, którą pójdzie. Prawdopodobnie
decyduje kolejność pojawiania się wycieczek w punkcie startu. Nie
mam pojęcia jak to wygląda, gdyby dla przykładu tylko dwie osoby
wykupiły bilet. Pewnie zostałyby dołączone do jakiejś grupy
zwiedzających.
Cały kompleks jest bardzo rozległy i
w ciągu tych maksymalnie trzech godzin, trudno byłoby go zwiedzić
od „A” do „Z”. W związku z tym, kilku rzeczy, które można
dostrzec gdzieś w internecie, my zwyczajnie nie widzieliśmy.
Ale było całkiem fajnie. Majka
zrobiła setki zdjęć, a ja z chlupiącą w butach wodą tylko
czekałem na powrót. Co chciałem – zobaczyłem.
I znowu moje wrażenie było takie
samo. Megalityczne budowle (jak Brama Bogów) i zwykłe starożytne
budowle (jak Świątynia Słońca w Cuzco) są dziełem starożytnych
cywilizacji. Inkowie i Hiszpanie rozkradli co się dało, a to co
trzeba było dobudować, to tylko kupa kamieni, piasku i gliny. W
przypadku Hiszpanów – cegieł i zaprawy cementowo-wapiennej.
 |
Machu Picchu w deszczu |
 |
Machu Picchu - moim zdaniem budowle przedinkaskie |
 |
A ta kupa kamieni po prawej to zapewne "doróbki" Inków |
Na temat Peru można pisać wiele. Nie
wiem tylko czy warto rozwijać inne perspektywy i wchodzić głębiej
w mroczną część tego kraju. Zwiedzaliśmy rozmaite muzea,
kościoły wybudowane przez Hiszpanów. Zupełnie mnie to nie
interesowało. Taki europejski standard narzucony przez europejskich
najeźdźców.
 |
Nie wiem gdzie to było, ale wszędzie tak samo |
Ciekawostką był obraz ostatniej wieczerzy, na którym
na stole leżała świnka morska.
Zresztą jedną z osobliwości było
zjedzenie świnki morskiej. Ładnie wyglądała na zdjęciu, ale
uwzględniając aspekty kulinarne, można powiedzieć – skóra i
kości.
Lamy i kondory były czymś bardziej
ekscytującym. Lamy były wszędzie. Zresztą nie tylko lamy i
alpaki, ale również wikunie, o istnieniu których nie miałem
najmniejszego pojęcia.
Na kondory – że tak nieładnie
napiszę – pojechaliśmy w specjalne miejsce, do Doliny Colca.
Przewodnik mówił, że jeszcze
się nie zdarzyło, aby któraś z wycieczek nie zobaczyła w tym
miejscu kondora.
Oczywiście i tym razem były. Wszyscy
krzyczeli: „Och”, ”Ech”, „Wow”, „Jaaaa”
Być może już powinienem zacząć
nazywać siebie „lemingiem”... być może. Ale było fajnie.
Powoli będę kończył moje
wspomnienia z Peru.
Jest to ciekawy kraj, w którym za
żadne pieniądze nie chciałbym zamieszkać. Jest to kraj kojarzony
z Inkami, chociaż akurat ta kultura moim zdaniem była najbardziej
prymitywną w całej historii.
Niewiele wiadomo o tym co było
wcześniej. Są tylko wykopywane przedmioty codziennego użytku. Nie
ma żadnych zapisków. Tylko na podstawie odnajdowanych artefaktów
określa się istnienie pewnych kultur i czas ich panowania.
Pewne jest tylko to, że istnieją
nieme, ale za to idealnie dopasowane konstrukcje kamienne, które być
może tysiące lat nie poddały się licznym trzęsieniom ziemi,
wpływowi pogody i zmianom klimatu.
Zbudowane prze Hiszpanów budynki się
walą. Tych starych nie rusza żadna siła. Chociaż być może
niektórzy stwierdzą, że prawie żadna. Byliśmy w jakimś miejscu
(już nie pamiętam gdzie) i jeden z naszych wycieczkowiczów
stwierdził:
– O! Tutaj trzęsienie ziemi dało
znać o sobie.
– Nieee, to zostało specjalnie
rozszczelnione, żeby turyści mogli zobaczyć jak to było budowane
– odpowiedział przewodnik.
Było ciekawie. Jednak następnym razem jedziemy w ciepłe kraje. Jeszcze nie wiem gdzie, ale jestem przekonany, że Majka ma już plan.
Aaa....
Dwie rzeczy, które zasygnalizowałem
wcześniej.
Kobiety w Peru mają status, który
niektórzy chcieliby widzieć w naszym kraju. Nie będę rozwijał
tematu. Nie wiem czy dlatego (podobno tak), ale jeżeli mają jakąś
władzę – to nie ma zmiłuj. Żadnych łapówek, żadnych umizgów,
żadnych negocjacji.
Ale z drugiej strony, gdyby w Nazca za
przeloty odpowiadał facet, to pewnie za niewielką łapówkę
polecielibyśmy awionetką razem ze wszystkimi.
Jeżeli w Peru ktoś umawia się na
jakąś pracę i w umowie jest zapisana powiedzmy godzina dziesiąta,
to zleceniobiorca o dziesiątej nie jest gotowy. W zasadzie takie
sytuacje pewnie się nie zdarzają, ale gdyby jakiś Polak chciał
być punktualnym i przyszedł na tą dziesiątą, to usłyszałby
słowa: „Co tak wcześnie. Idź do domu i przyjdź za kilka
godzin”.
I jeszcze jedna ciekawostka. Zostaliśmy
zapytani przez naszego przewodnika, ile w Polsce kosztuje Tico? Już
dawno zapomnieliśmy, że takie samochody jeździły po naszych
drogach. W Peru są jednym z najbardziej popularnych samochodów
użytkowanych w charakterze taksówki.
I ostatnia ciekawostka – jeszcze nam
się nie zdarzyło, aby grupa wycieczkowa założyła grupę w
internecie i tam wrzucała również swoje najlepsze zdjęcia i
filmiki z możliwością ich wykorzystania w sieci. Zresztą do
dzisiaj ta grupa jest aktywna i być może będzie miała wpływ na
nasze przyszłe wyjazdy.
Pamiętam zdjęcie geparda z Kenii,
zrobione przez jednego z uczestników wyposażonego w wypasiony
teleobiektyw. Na moim zdjęciu, wykonanym całkiem przyzwoitym
aparatem, wyszła tylko nieco większa plama. Ale to było jego
zdjęcie.
Poniżej załączam dzieło
wspomnianego wcześniej „Jar-Jara”. Nie wiem jak tego dokonał.
Moje krótkie podsumowanie – warto pojechać, warto zobaczyć. Ale lekko nie będzie.