niedziela, 26 października 2025

RAMZES i kryzys

Czekałem, czekałem i się nie doczekałem. Wymyśliłem fajne imiona dla bliźniaków – Ramzes i Kryzys. Przyszedł tylko jeden. Ten pierwszy. Ramzes.


Nie będę tłumaczył dlaczego akurat to imię bardzo do niego pasuje. Mogę jedynie zdradzić, że nie jest to chłopiec posiadający cechy przywódcze i na dobrą sprawę powinienem nadać mu imię Ciapek. Gdy przyszedł, miał osiem miesięcy i bardzo dobrze dopasował się do naszej rodziny.

Nie znaczy to jednak, że kryzys nie istnieje. Owszem, jest również – tylko taki pisany małą literą.

Pod ostatnim postem, Agata zadała pytanie, czy nie czuję się wypalony.
Zdecydowanie tak się czuję. Chociaż żeby czuć się wypalonym, najpierw trzeba zapłonąć. Ja chyba nigdy nie byłem nad wyraz ambitnym, nad wyraz entuzjastycznym. Nigdy nie traktowałem pieczy zastępczej jak misji... a nawet pasji. Robiłem swoje, to na co się zdecydowałem. I właśnie dlatego, swój obecny stan bardziej nazwałbym kryzysem. I temu zagadnieniu poświęcę dłuższą dygresję. Być może trwającą prawie do końca tego wpisu. Ale też tym wpisem zakończę pewien etap narzekania. Rozliczę się ze swoim dekadentyzmem i kolejne opisy życia naszego pogotowia rodzinnego będą bardziej kroniką wydarzeń.

Kryzys od wypalenia różni się moim zdaniem tym, że jest sytuacją przejściową. Jednak w przypadku pieczy zastępczej nie gwarantuje powrotu do poprzedniego stanu, tym bardziej pierwotnego postrzegania tematu jako takiego. Wydaje mi się, że funkcjonowanie naszej rodziny będzie ewoluowało w kierunku zadaniowości i optymalizacji szeroko pojętego dobra – każdego z uczestników danej sytuacji. A jest ich kilku. Ma to zarówno dobre, jak i złe strony – chociaż chyba więcej złych.

Patrząc z kilkunastoletniej perspektywy ojca zastępczego, jestem coraz bardziej przerażony. Bywają dni, że wręcz zastanawiam się, na co komu potrzebna jest ta piecza zastępcza. Podobnie jak w wielu innych sprawach, znów wychodzimy (jako państwo, blok) przed szereg... i mam duże wątpliwości, czy słusznie.

Do systemu pieczy zastępczej włączam również system adopcji. Niedawno na jednej z grup społecznościowych (dotyczącej adopcji) napotkałem na wpis, w którym młoda mama adopcyjna użala się na swój los. Jej smutek związany jest z tym, że półtoraroczne dziecko przez cały dzień za nią chodzi i coś chce. A przecież powinna być szczęśliwa, że nawiązało z nią więź, że jest emocjonalne i całkiem dobrze odnalazło się w nowej rodzinie.
Zaczynam odnosić wrażenie, że w tym systemie jest coraz więcej przypadkowości. Coraz więcej jest polityki, którą każdy może rozumieć jak chce.
Moje rozumienie jest takie, że im większy dobrobyt, tym mniejsze parcie na macierzyństwo i tacierzyństwo. Tym bardziej na chęć poświęcenia siebie dziecku, o którym niewiele wiadomo, które może mieć ukryte zaburzenia i w ostatecznym rozrachunku może zostać zinterpretowane jako porażka życiowa. Rodziców, gotowych na oddanie swojego czasu i energii obcemu dziecku, jest coraz mniej. A to powoduje obniżanie poprzeczki i jednoczesne zwiększanie zachęt. W jaki sposób? O tym za chwilę.

Prawie nie ma tygodnia, aby policja nie dzwoniła do nas w sprawie umieszczenia dziecka w trybie interwencyjnym. Doświadczeni przypadkiem Jacha, od razu oświadczamy, że mamy komplet i nawet jak przyjadą do naszego domu, to dziecka nie przyjmiemy. Pod płotem go chyba nie zostawią. Być może policjanci powinni mieć organizowane jakieś szkolenia w zakresie praw i obowiązków, ponieważ nie mają świadomości, że przywiezienie dziecka do nas, niejako z automatu wycina mu przynajmniej pół roku z życiorysu – blokując jednocześnie najbliższą rodzinę.

Majka powoli staje się adwokatem diabła i wprost sugeruje policjantom, żeby nie zgłaszali sądowi sprawy w środku nocy, tylko poczekali do rana i rozpoczęli poszukiwania jakiejś rodziny (bo interwencje najczęściej mają miejsce w porze wieczorno-nocnej). Niedawno szukano miejsca dla jakiegoś chłopca. My odmówiliśmy. Trafił do znanej nam rodziny, więc temat nie jest nam obcy. Rano zgłosiła się babcia dziecka. Cóż – klamka zapadła – sędzia wydał już postanowienie. Być może za pół roku będzie mogła zaopiekować się wnukiem.
I to mnie zawsze bardzo intryguje. Sędzia dyżurny w ciągu godziny potrafi umieścić zupełnie nieznane dziecko w zupełnie nieznanej rodzinie. Ale jak ma przenieść dziecko z jednej rodziny zastępczej (czyli od nas) do innej (również na czas trwania postępowania, ale mając mocne umotywowanie i docelowo), to grzebie się tygodniami.

Przypadek Ramzesa jest dla mnie jednym z tych, które określiłbym jako wątpliwy. Chłopca przywieziono w stanie idealnym. Ciuchy miał markowe, pupę wzorową, uśmiech na twarzy. Przez trzy tygodnie nie lubił się kąpać, co przy nowych dzieciach jest niemal normą i wcale nie świadczy o braku nawyków higienicznych. Od godziny trzeciej w nocy do piątej nad ranem, siedział w łóżeczku i odprawiał jakieś modły. Nie płakał, tylko gadał do siebie. A może śpiewał?

Najlepiej się czuł siedząc na naszych kolanach, patrząc w telefon. Teraz zmieniamy jego przyzwyczajenia i potrzeby. Ramzes nie protestuje.
Jedynym moim zarzutem w odniesieniu do chłopca jest jego otwartość. Może to się wydawać dziwne, ale dziesięciomiesięczne dziecko nie powinno już iść do każdego jak w dym. Naturalnym etapem rozwoju każdego malucha jest lęk separacyjny – strach przed rozstaniem z bliską osobą i nieufność wobec obcych. Ramzes nie szuka bliskości. Szuka rąk. Głównie takich, które obejmują telefon. Jego matką jest System Android.
Mam dużo wątpliwości, czy to co opisałem jest powodem do odebrania dziecka. Odnoszę wrażenie, że wchodzimy w erę, w której za chwilę nawet Bowlby sobie nie poradzi.
Przypadek Ramzesa z pewnością jest godny opisania. Ale jeszcze nie teraz. Zbyt dużo osób zostało już pozwanych do sądu przez mamę chłopca, a mi nie za bardzo chce się udowadniać, że przecież opisywałem zupełnie kogoś innego. Zwłaszcza, że w sądzie trzeba mówić tylko prawdę.

Odchodzę zatem od tematu Ramzesa – chwilowo Jachu jest ciekawszy.
Z coraz większym przekonaniem skłaniam się ku tezie, że odbieranie dziecka kilkuletniego z przyczyn niewydolności wychowawczej jest pozbawione większego sensu. Wiem, że istnieją państwa (i chyba my w tym kierunku zmierzamy), w których najpierw zabezpiecza się dziecko (nawet z błahego powodu), a potem sprawdza, czy były ku temu podstawy. Wiem też, że w naszym kraju czekają setki, a może tysiące takich dzieci. Czekają w niewydolnych rodzinach na wspaniałą rodzinę zastępczą, która zapewni im świetlaną przyszłość.
Uważam jednak, że krzywda wyrządzona w ten sposób dziecku i powstałe u niego traumy, często (a może prawie zawsze) są dużo większe niż zyski wynikające z dorastania w rodzinie zastępczej, a nawet tylko z pobytu krótkoterminowego – czyli tych kilku miesięcy.
Bo? Bo tych rodzin nie ma. A skoro ich nie ma, a muszą być, to trzeba je wykopać spod ziemi, nie zważając na dobro dziecka (bardzo szeroko pojęte dobro).
Nikt też nie patrzy na krzywdy jakie takie przyjęcie wyrządza rodzinie zastępczej. Głównie przebywającym w niej innym dzieciom. Dorośli mniej mnie interesują, bo to ich problem jeżeli idealizują sytuację i chcą być współczesnymi Judymami, Mesjaszami, czy kimkolwiek jeszcze.

Wrócę więc w tym kontekście do Jacha. Chłopiec przez prawie pięć lat mieszkał z matką, która czasami piła, czasami biła – a potem przepraszała. Przez pięć lat nikomu to nie przeszkadzało. Do czasu, aż jakiś sąsiad usłyszał krzyk dziecka, a matka miała pecha, bo wprawdzie tego dnia nie była pijana, ale trzeźwa też nie.

Przypomnę w wielkim skrócie sytuację.
Po przyjściu do naszej rodziny, Jachu zaczął bić nasze dzieci. Później trafił do ambitnej rodziny, która chciała go naprawić. Ale tam też bił dzieci. Wrócił zatem do nas, ponieważ dobro dzieci biologicznych okazało się ważniejsze – moim zdaniem słusznie. Ostatecznie został umieszczony w rodzinie zastępczej opiekującej się dwójką dzieci starszych od niego. Rodzinie, która po miesiącu mieszkania z chłopcem stwierdziła, że zna ten typ. Diagnoza - przynajmniej trzy lata ciężkiej pracy zanim będzie w miarę dobrze.
Jachu niedawno przyjechał do nas na tydzień. Można przyjąć, że na wakacje, z których jednak nie cieszył się nikt. Może poza nową rodziną, która wyjechała nad Morze Śródziemne na ostatni spokojny wypoczynek. Jachu został w kraju, bo okazało się, że rozszerzone uprawnienia w sprawach administracyjnych nie wystarczają do wyrobienia dziecku dowodu osobistego. Potrzebna jest decyzja sądu albo zaangażowanie mamy biologicznej dziecka, a na to zabrakło już czasu.

Jachu, po prawie dwóch miesiącach mieszkania z nową rodziną, nie zmienił się nawet o jotę. Przyszedł do nas w czasie, gdy był już Ramzes. I to ten chłopiec stał się obiektem jego zainteresowania – niestety w negatywnym znaczeniu. Już pierwszego dnia Jachu podszedł do niego i kopnął go w twarz. Nie wiem czy bardziej zdenerwowała go moja reakcja, czy to, że Ramzesowi udało się utrzymać równowagę, ale podszedł ponownie i kopnął go tak, że wreszcie upadł.
Niestety bycie pogotowiem rodzinnym powoduje, że wszelkie ideały wychowania dziecka sięgają bruku (że tak trochę powołam się na Norwida). Zacząłem od tego, że pokazałem Jachowi swoje niezadowolenie, wysyłając go do jego pokoju. Tym razem już zupełnie nie zwracałem uwagi na to, że ten pokój powinien być jego azylem, a nie miejscem odosobnienia i wykonania kary. Miał „wypad” i tyle. Po powrocie coś tam wymamrotałem umoralniającego, co i tak pewnie nie miało większego znaczenia. Ale dla zasady tak robię – najpierw pokazuję swoje niezadowolenie, a gdy emocje opadną – tłumaczę. Nie odwrotnie.
Pod poprzednim wpisem pojawił się komentarz, który po kilku dniach zniknął. Mogę tylko napisać, że nie ja go usunąłem (a przynajmniej nie świadomie, bo nie mam takiego zwyczaju). W ogólnym zarysie sens był taki, że wszystkie pięciolatki są mniej więcej takie jak Jachu.
Być może niektóre takie są, co jednak moim zdaniem nie świadczy o jakiejś prawidłowości. Bardziej skłaniałbym się ku twierdzeniu, że każde, nie do końca akceptowane zachowanie pięcioletniego dziecka jest próbą uzewnętrzniania tłumionych emocji z wykorzystaniem znanych sobie narzędzi. A tymi narzędziami jest to, czego dziecko uczy się od rodzica. Pewnie dlatego Jachu bije i dusi inne dzieci, bo sam tak był traktowany. I nie odrzucam takiej możliwości, że jego kolejne doświadczenia (pobyt u nas, przejście do pierwszej rodziny zastępczej, powrót, pójście do drugiej, kolejny powrót na tydzień) są dodatkową wodą na młyn jego negatywnych zachowań.
Zauważyłem bowiem, że Jachu jest rozwojowy. Już nie mówił do Majki, że jest stara i brzydka, ale wykrzykiwał: „Nie będziesz mi mówiła co mam robić jebana gówniaro”, a potem przechodził na najwyższe dostępnie sobie tony. Gdybyśmy mieszkali w bloku i mieli złośliwych sąsiadów, to pewnie policja też byłaby naszym częstym gościem.
Nie chcę przez to powiedzieć, że Jachu powinien nadal mieszkać ze swoją mamą. Nie mam zdania. Rozważam tylko jaki jest rachunek zysków i strat. Zastanawiam się również, ile jest rodzin biologicznych i dzieci pokroju Jacha. Pewnie całe multum. Być może dużo tańszą, bezpieczniejszą i bardziej skuteczną receptą byłoby objęcie rodziny jakimś programem pomocy społecznej. Nie tym co jest teraz, gdy jakieś dziewczę po szkole przychodzi raz w tygodniu i pomaga zrobić obiad. Trochę przesadziłem, ale takie sytuacje również istnieją. Być może to tutaj należałoby szukać rozwiązania istniejącego kryzysu.

Zabawmy się zatem w psychologów, socjologów, a nawet „zwykłych zjadaczy chleba”, którzy mają (albo i nie) swoje zdanie w temacie pieczy zastępczej. Siłą rzeczy pomijam możliwość zintensyfikowania pomocy społecznej, bo ta nie ma ani funduszy, ani środków, ani wystarczającego personelu.

Matka Jacha nie ma odpowiednich kompetencji rodzicielskich. Jest kłębkiem nerwów, być może nadużywa alkoholu. Z pewnością stosuje przestarzałe środki dyscyplinujące – krótko mówiąc, daje raz na jakiś czas Jachowi „w dupę”. Ma jednak świadomość tego, że nie do końca jest to właściwe, więc w krótkim czasie przeprasza i prosi chłopca o wybaczenie. Nie rozmawia z Jachem o jego niewłaściwym zachowaniu tylko tłumaczy siebie.

W tym momencie chciałbym zwrócić uwagę na słowo „przepraszam”. Gdy pytaliśmy Jacha, dlaczego bije swojego nowego brata, odpowiadał krótko: „Ale przecież go przepraszam”. To jedno słowo jest dla niego wytrychem, który wymazuje wszystkie przewinienia.
Chłopiec zapewne gubi się w rozumieniu pewnych pojęć. Mi zdarzyło się powiedzieć do niego: „Mam w nosie twoje przeprosiny – nie masz robić mu krzywdy!”. Ostro? Może za ostro.
Ale nowa mama twierdzi, że jej dzieci oczekują słowa „przepraszam”. Czyli co?

Przejdźmy dalej. Jednak Jachu decyzją sądu ma zostać umieszczony w pieczy zastępczej – czyli tak jak się stało. Trwają poszukiwania. Ideałem byłaby rodzina, w której chłopiec byłby jedynym dzieckiem. Do tego taka, która widziałaby potrzebę utrzymywania kontaktów z matką, bo przecież Jachu często ją wspomina i wcale nie postrzega w kategorii kata.

Byłaby to jednak rodzina zastępcza, o której wszyscy mówią, ale nikt (dopuszczam słowo „prawie”) nigdy takiej nie widział.
Siłą rzeczy wszystko kończy się tak jak to opisałem. Na razie traumą jednych rodziców i dwójki dzieci. Zastanawiam się co będzie za te trzy lata, które daje sobie obecna rodzina zastępcza. Nawet jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem i Jachu wyjdzie na prostą (cokolwiek to znaczy), to jednak krzywdy wyrządzone dzieciom tej rodziny mogą pozostać żywe na lata. Chłopiec, którego Jachu teraz bije, wejdzie w okres dojrzewania. Co powie swoim rodzicom?

Trzecią możliwością byłoby umieszczenie Jacha w domu dziecka. W tej wrednej, archaicznej placówce, która nie powinna istnieć. Ale chociaż z pracownikami wypoczętymi i być może wielokrotnie z ambicjami. Takimi, którzy pracują po osiem godzin dziennie, mają wolne weekendy, urlopy i chorobowe. Nasza rzeczywistość jest taka, że pogotowie rodzinne z kilkunastoma podopiecznymi jest lepiej postrzegane niż dom dziecka. Mojej zgody na taką politykę nie ma i choćby dlatego trzymamy się ustawowej trójki. Czasy, w których mieliśmy piątkę, a nawet siódemkę dzieci, teraz traktuję jako przerost formy nad treścią. Teraz widzę, że było to zwyczajnie głupie. Oczywiście patrząc z perspektywy dobra dziecka. Ale naszego też.

Odpowiedzią, na ewentualne pytanie o sens takiego postępowania (czyli trzymania się ustawowej trójki), może być choćby Waleria. Z dziewczynką widujemy się niemal z dokładnością zegarka – raz w miesiącu. Mamy to szczęście, że nasz organizator pieczy zastępczej zaprasza chętne rodziny na zajęcia, mające u swojej podstawy szkolenie w zakresie nabycia umiejętności prowadzenia masażu Shantala u maluchów. Jego celem jest wyciszenie dziecka, poprawienie jakości snu, wyregulowanie trawienia (choćby przy pojawiających się kolkach) i również (a może przede wszystkim) budowanie więzi z dzieckiem. Spotkania szybko przekształciły się w coś, co bardziej należałoby nazwać grupą wsparcia, dzielącą się swoimi doświadczeniami w opiece nad malutkimi dziećmi i relacjami z rodzicami biologicznymi maluchów. Obawiam się, że my się tam zasiedzimy. Jakby na wszystko nie patrzeć, my cały czas mamy niemowlaki, a te pozostałe dzieci, które teraz przychodzą, za chwilę będą przedszkolakami i już nie będą się pojawiać. No, chyba że grupa po raz kolejny przekształci się w towarzystwo wzajemnej adoracji – co też będzie dobre. Póki co, na tych zajęciach pojawia się Waleria. Ja wcześniej upewniam się, czy dziewczynka również będzie. Gdyby jej nie było, to moje uczestnictwo nie miałoby większego sensu, bo moja gaduła (czyli Majka) i tak nie dopuszcza mnie do głosu, a opiekunką dla dzieci równie dobrze mogę być w swoim domu.

Waleria jest dziewczynką bardzo nieufną w stosunku do obcych, co zgodnie z teorią więzi dobrze o niej świadczy. A w zasadzie jeszcze lepiej o nas, ale nie będę się chwalił. Ja jestem osobą, którą Waleria zdecydowanie wyróżnia. Wchodzi mi na kolana, przytula się, zagląda w oczy i gładzi po brodzie. W miarę upływu czasu (na tych zajęciach), coraz bardziej mnie nie opuszcza – jakby sobie przypominała to, co było kiedyś. Do Majki też podchodzi. Ale tylko się uśmiechnie, chwilę posiedzi na kolanach i idzie dalej.
Moje wnioski są dość proste. Ponieważ nie uważam się za matkę roku, a nawet ojca roku – przyczyna musi być inna (tym bardziej, że Waleria nie jest jedynym dzieckiem tak reagującym). Uważam, że najważniejszą rzeczą jest stały, bliski kontakt od pierwszych miesięcy życia malucha. Wow. Odkryłem Amerykę. A jednak – dzieci, które widzą mnie ostatniego przed snem (bo je kąpię), do których przychodzę w nocy w razie potrzeby i które widzą mnie pierwszego po przebudzeniu, mają ze mną dużo silniejsze więzi niż te, których nocne życie obsługuje Majka. Tutaj role w pewien sposób się odwracają. Do tego Majka jest rzecznikiem naszej rodziny. Występuje wszędzie, gdzie trzeba ją reprezentować i wyjeżdżać z dziećmi (sądy, lekarze, rehabilitacje, posiedzenia zespołów w PCPR). A to powoduje, że dzieci widzą ją rzadziej, niż mnie. Do tego ciekawe jest to, że Majka dużo lepiej zajmuje się maluchami (dużo treściwiej), a jednak najważniejsza jest ciągła (nawet bierna) obecność.

Teoretycznie, rodzice adopcyjni mogliby się czuć w jakiś sposób pominięci w tym pierwszym okresie życia swojego przyszłego dziecka, w jakiś sposób pominięci w budowaniu silnych relacji.
Ja z uporem maniaka powtarzam, że umiejętność nawiązywania więzi jest taką samą umiejętnością, jak każda inna. Ja jestem tylko nauczycielem.
Ale też z dużym niepokojem patrzę na to co się dzieje. Co pewnie w jakiejś mierze przekłada się na kryzys, o którym piszę.
Jeszcze kilka lat temu po dzieci do adopcji ustawiały się kolejki. Teraz na pniu schodzą rodzice, którzy właśnie ukończyli szkolenie, a czasami nawet jeszcze nie mają kwalifikacji.
Majka niedawno rozmawiała z dziewczyną z dużego miasta. Osobą, która prowadzi takie samo pogotowie rodzinne jak my. Ma trójkę mniej więcej rocznych dzieci wolnych prawnie. Dzieci różnych ojców, różnych matek, zupełnie zdrowych. Rodziców adopcyjnych brak.

Malutka dygresja. Niedawno przeczytałem ogłoszenie jednego z powiatów, który poszukuje rodziny zastępczej w charakterze pogotowia rodzinnego. Już wtedy miało ono (to ogłoszenie) dwumiesięczną historię, więc może nawet jeszcze jest aktualne. Proponowana pensja – 15 tysięcy. To prawie trzy razy tyle, ile dostaje Majka. Widać, że powiat musi być bardzo zdesperowany. Ale też podejrzewam, że w umowie zostanie ujęty zapis, że rodzina zobowiązuje się do opieki nad dużo większą ilością dzieci, niż ustawowa trójka.

Czy znajdą się chętni. Zapewne tak. Ostatecznie wymagania na zawodowych rodziców zastępczych nie są wygórowane. Nie trzeba znać języków obcych, mieć wyższego wykształcenia. Nie trzeba mieć za sobą edukacji w kwestiach medycznych, czy pedagogicznych. Wystarczy chęć szczera i uzyskanie kwalifikacji po ukończonym szkoleniu.
Pewną ciekawostką dla mnie jest fakt istnienia wielu rodzin, które wprawdzie uzyskały kwalifikację do pełnienia funkcji rodzica zastępczego, ale nikt nie odważa się zaproponować im dziecka pod opiekę. Bo coś jest nie tak, bo nikt nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności za daną rodzinę. Widnieją więc tylko w statystykach. Ale do czasu – tak długo, dopóki nie zaistnieje konieczność umieszczenia dziecka z interwencji i wtedy stają się ostatnią deską ratunku.
Chciałbym podkreślić jedną rzecz, żeby się większość zawodowych rodzin zastępczych na mnie nie obraziła. Absolutnie nie jestem za tym, aby profesjonalizm nie był w cenie. Również w przypadku pieczy zastępczej. Tyle tylko, że w naszych realiach płaca rośnie wraz z ilością przyjętych dzieci. A w mojej ocenie jest to odwrotnie proporcjonalne do fachowości. Bo albo nie ma już czasu i sił na podnoszenie kompetencji, albo teorię przywiązania można sobie wsadzić w ...

Mam coraz więcej zastrzeżeń do samego siebie. Coraz mniej mi się chce. Nie robię już notatek z codziennego życia – opisów ciekawych zachowań, śmiesznych powiedzeń. Poniekąd wynika to z wieku dzieci, które teraz do nas przychodzą, ale... czuję, że już nie ma tego flow.

Ostatnio robiłem jakiś przegląd szpargałów i znalazłem starą kartkę, której zapiski chyba nigdy nie ujrzały światła dziennego. Nawet musiałem się dłużej zastanowić, o jakim dziecku wówczas pisałem. Chyba tylko jedno słowo skierowało mnie na właściwy trop.
  • Chujek pomocy.

  • Synek chodź na obiad. Jeszcze lejem (głos z toalety).
  • Muszę spuścić wodę (po zrobieniu siku na nocnik).
  • Chcesz bułkę, czy pić? Bupić.
  • Ciocia się nie abudzi, nie abudzi. Może kiedyś.
  • Elegancko zrobiłem kupę.
  • To jest absolutnio okej.
  • Chyba jesteś chory? Nie chujek, nie jestem.
  • Cicho chujek, czekamy na obiad.
  • Powiedz hi-po-po-tam. Zebra.

Mógłbym powiedzieć – gdzie te dzieci z tamtych lat? I gdzie ten chujek?

Znam mnóstwo rodzin zastępczych, a tylko z kilkoma chciałbym zamieszkać będąc dzieckiem. Znam kilkoro dorosłych dzieci, które wychowały się w pieczy zastępczej i uznają ten okres za najgorszy w swoim życiu. Znam też dorosłych, którzy wychowali się w domu dziecka. Jedna taka dziewczyna przyszła do nas na praktyki po ukończeniu szkolenia na rodzica zastępczego. Przez całe swoje dziecięce życie marzyła o rodzinie. Idealizowała jakąś wymyśloną mamę i wymyślonego tatę. Ma dużą szansę taką zostać – chce być mamą zastępczą niezawodową.

Bo cały problem polega na przepełnianiu rodzin zastępczych i syndromie przemęczenia. Nie można zakładać, że dziecko będzie czuło się szczęśliwe w rodzinie, w której co drugi, to taki przemocowy Jachu, a co trzeci ryczący niemowlak. Do tego dzisiaj jeden odchodzi, drugi odejdzie za miesiąc, a w nocy policja przywiezie nie wiadomo kogo. Mama zastępcza nie dosypia, w ciągu dnia próbuje wszystko zorganizować i nie zwariować, a potem przychodzi w odwiedziny rodzic biologiczny, a nawet kurator sądowy lub ktoś od organizatora pieczy zastępczej i... stwierdza, że w domu jest syf.

Z kolei ojciec zastępczy pracuje na etacie. Musi się wyspać i jeszcze mieć wyprasowane ciuchy, ciepły obiad po powrocie i zadowoloną żonę chociaż raz w tygodniu.
Nie wiem, czy taka perspektywa jest warta nawet tych piętnastu tysięcy.
A gdzie pasja, zamiłowanie? Jest tylko poświęcenie. Początkowo w imię wyższych wartości. Ale do czasu.

My jesteśmy bardzo specyficznym przypadkiem. W zasadzie wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Nie jesteśmy przepełnieni. Staramy się dać dobry start maluchom. Tym najmłodszym, które mają największe szanse.
I tutaj też mógłbym napisać: Ha, ha!
Podejrzewam, że większość rodziców zabierających od nas dziecko myśli: „wydzieram je z tej zaburzonej sytuacji”, „zabieram z tej patologicznej rodziny”, „ratuję je”, „muszę nadrobić jego stracone miesiące”?
A potem przychodzi zderzenie z rzeczywistością i być może też trzeba znaleźć winnego.

Do czego zmierza nasz – mój – kryzys?

Do stagnacji. A to już jest przedostatni, jeszcze w miarę bezpieczny dla dzieci etap.
Zadaniem pogotowia rodzinnego jest zrobienie wszystkiego, aby dziecko jak najszybciej znalazło się w spokojnej, docelowej rodzinie. Jeżeli ma wrócić do rodziny biologicznej, to powinno to mieć miejsce w ciągu trzech-czterech miesięcy. Nawet sąd, jak widzi taką potrzebę, to potrafi się „wyrobić” w czasie. Jak nic z tego nie wychodzi, to trzeba szukać rodziny na zawsze.

Mamy takiego ośmiomiesięcznego Casha. Dziecko idealne. Powstaje pokusa zatrzymania go jak najdłużej – bo kolejne dziecko zapewne będzie dużo gorsze (przynajmniej na początku).

Sporo znanych mi zawodowych rodzin zastępczych tak właśnie podchodzi do sprawy. Po co ponaglać sąd, po co przyspieszać wszystkie procedury. Po co się wychylać?
Cash jest wolny prawnie od przynajmniej trzech miesięcy. Do tego w zasadzie od samego początku było wiadomo, że do matki nie wróci – bo jak wyszła z porodówki, tak nikt nigdy już jej nie widział. Ale sąd jak zwykle się grzebał. Potem trzeba było zebrać wszystkie dokumenty potrzebne do zgłoszenia dziecka do adopcji. Może to się wydawać dziwnym, ale najszybszy w tym zakresie był PCPR. Nam udało się co prawda uzyskać kopię karty szczepień i ocenę lekarza pediatry, ale po kilku tygodniach stało się to nieco przeterminowane. Wąskim gardłem stała się ocena psychologiczna dziecka. Na tą otrzymaną z poradni psychologiczno-pedagogicznej trzeba czekać przynajmniej miesiąc (raczej bliżej dwóch). Do tego Majka zadarła z pracownikami poradni przy okazji diagnozy Kapsla (nie będę już do tego wracał), więc od kilku lat robiliśmy ją prywatnie. Kwota nie była przesadna, a czas realizacji – jakieś dwa tygodnie. Tym razem dostaliśmy propozycję wykonania diagnozy w pewnej fundacji – za darmo. Czekamy już trzy miesiące. Obiecanki, cacanki. Najpierw ponad miesiąc czekaliśmy na termin spotkania. Potem odbyły się trzy etapy. Najpierw sama Majka, potem z dzieckiem. Wyniki miały być po tygodniu. Organizator pieczy zastępczej zgłosił już chłopca do ośrodka adopcyjnego z adnotacją, że badanie psychologiczne będzie dosłane wkrótce. Ośrodek mógłby już wdrożyć całą procedurę, bo przecież zanim komukolwiek zaproponuje dziecko, musi przyjść na wywiad. A zanim na ten wywiad przyjdzie, musi ustalić termin. To często nie są dni – to są tygodnie.
Majka jeszcze jest ambitna, jeszcze jej zależy, jeszcze jej pasja nie legła w gruzach. Dzwoni, ponagla, przeklina i obiecuje, że już nigdy więcej nie zrobi żadnej diagnozy za darmo.

Teraz mamy trójeczkę, z którą szybko się pożegnamy. Majka właśnie wchodzi na najwyższe obroty. Gdy wkrótce zadzwoni do sędzi naszego sądu rodzinnego, to zapewne znowu usłyszy: „Pani Majko, a gdzie tym razem wyjeżdżacie, że sprawa jest tak pilna?”.

Kiedyś nam też przestanie zależeć. I wtedy nadejdzie koniec.



niedziela, 10 sierpnia 2025

--- Porażka

Czasami, gdy muszę wstać skoro świt, bo któreś z dzieci cierpi na bezsenność – dla zabicia czasu podejmuję się filozoficznej dysputy z samym sobą.
Niedawno zacząłem się zastanawiać nad istotą porażki w systemie pieczy zastępczej. Okazało się, że im dalej zagłębiałem się w swoich rozważaniach, tym coraz bardziej oddalał się horyzont, do którego chciałem dotrzeć. Skończyło się na tym, że podzieliłem sobie moje rozważania na trzy grupy. Zacznę może od tej najmniej kontrowersyjnej – chociaż może nie dla każdego.

Znaczenie porażki w wychowaniu dzieci

Zapewne już nie raz próbowałem wyrazić swój pogląd dotyczący współczesnych metod wychowania dzieci. Ten mój można nazywać przestarzałym, staroświeckim, albo delikatniej – tradycyjnym. Ja bym go nazwał autorytatywnym (od autorytetu, a nie autorytaryzmu). Owszem, jestem osobą kontrolującą, choćby poprzez ustalanie i konsekwentne egzekwowanie zasad. Ale jestem też elastyczny. Staram się dostrzegać punkt widzenia dziecka i na niego reagować. Staram się tłumaczyć, dopóki widzę, że ma to sens. Staram się dbać o prawo do autonomii i nie uwłaczać wolności ani godności dziecka. Ale są też jasno postawione granice. Być może niektóre można nazwać fanaberią starego tetryka, jak choćby zakaz skakania po tapczanie i wchodzenia na parapety, a zwłaszcza jeżdżenia samochodzikami po pianinie, a nawet ustawiania na nim czegokolwiek. U nas są to zasady dotyczące każdego i nie ma od tego wyjątku. Nawet Majka nie może chodzić po parapetach. Gdy ostatnio coraz częściej zaczęła na nie wchodzić, kupiłem jej w prezencie robota do mycia okien. Początkowo narzekała na zbędny wydatek, ale ostatecznie przestała i nawet go doceniła. Osobiście uważam, że jest lepszy od Majki. Dobrze – nie gorszy.

Niedawno spotkałem w sklepie dziewczynę, która była opiekunką Omena i Dagona w przedszkolu. Zamieniliśmy kilka zdań. Nie wchodząc w szczegóły, mógłbym stwierdzić, że styl wychowania nadopiekuńczych rodziców niewiele się zmienia od lat. Na potrzeby tego wpisu wystarczy ująć go w sformułowaniu: „Nie biegaj, bo się spocisz”.
Wielu współczesnych rodziców próbuje chronić swoje dzieci przed najmniejszą porażką, co przekłada się na uniemożliwianie im doświadczania konsekwencji swojego działania. Kiedyś mówiło się: „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz”. Teraz to stwierdzenie jakby się nieco zdewaluowało. Tyle, że skutkiem jest krucha osobowość, lęk przed popełnianiem błędów, niechęć do podejmowania ryzyka. Niektórzy mówią, że w zamian mamy osoby dużo bardziej otwarte, chętniej mówiące o swoich emocjach. Być może.
Ani Majka, ani ja, nigdy nie staraliśmy się chronić naszych dzieci (żadnych dzieci) przed porażką. Jest ona w jakiejś mierze codziennością, czymś nieuniknionym. Czymś, co uczy przewidywania i daje możliwość zmierzenia się z poniesieniem konsekwencji. Porażka uczy jak przeżywać niepowodzenia, jak unikać błędów, a nawet jak ją przekuć w sukces. Ważne, aby o niej rozmawiać i traktować jak sprzymierzeńca. Chyba nie bez powodu mówi się: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”.
Już się tak nie mówi?
Ktoś kiedyś ironicznie stwierdził, że na placach zabaw powinny być strefy wolne od dorosłych. Jestem "za". Tak było za czasów mojego dzieciństwa, a nawet dzieciństwa naszych dzieci. Teraz się pozmieniało. 
Moja pamięć krótkotrwała jest coraz bardziej ulotna. Jednak to co było dziesiątki lat temu, wciąż jest żywe. Pamiętam jak dostaliśmy nowe mieszkanie (kiedyś się dostawało). Miałem wówczas jakieś pięć lat i nikt się nie dziwił, że dzieci w tym wieku same wychodziły na plac zabaw. Wówczas tym placem był plac budowy. Pewnie dlatego dzieci wychodziły na niego w kaloszach. Pewnego dnia zapuściłem się w miejsce, w którym zwyczajnie utknąłem w błocie. Nie mogłem się ruszyć ani do przodu, ani do tyłu. Stałem jak zabetonowany. Teraz pewnie ktoś by to zgłosił policji, która zawiozłaby mnie do rodziny zastępczej. Pół wieku temu nikt nie był zainteresowany małym chłopcem stojącym w błocie na placu budowy. Nie miałem wyjścia, musiałem pomyśleć i samemu wyjść z opresji. Wysunąłem więc nogi z kaloszy i w samych zabłoconych skarpetkach wróciłem do domu.

Porażki rodzin zastępczych

Skupię się na pogotowiu rodzinnym (bo w końcu o tym jest ten blog), albo innej zawodowej rodzinie zastępczej, która wielokrotnie traktowana jest jak pogotowie. Czyli występuje częsta rotacja dzieci.

Tytułem wstępu (a może bardziej jako tło rozważań) przytoczę historię Jacha. Chłopca, który od ponad dwóch miesięcy jest na naszym stanie (brzydko mówiąc) i nie wiadomo jak długo jeszcze będzie.







Jachu zapętlony
































































Chłopiec mówi, że mama zwracała się do niego imieniem Jachu, albo Misiu. To drugie określenie nie bardzo przechodzi mi przez gardło, więc stosuję imię Jachu.
Był środek nocy, gdy policja przywiozła go nam do domu – mimo naszej wcześniejszej deklaracji, że mamy komplet dzieci, a pięciolatek zupełnie nie pasuje do naszej rodziny. Policjanci byli zdesperowani. Nikt chłopca nie chciał, więc jeździli od drzwi do drzwi. Od jednej rodziny zastępczej do drugiej.
Majce zrobiło się żal chłopca (a może nawet pani policjantki) i uległa. Liczyliśmy, że Jachu spędzi u nas kilka, może kilkanaście dni.
Niestety w polskim prawie nie istnieje pojęcie interwencyjnego przyjęcia dziecka przez rodzinę zastępczą. Tak jak sądy rodzinne ślimaczą się z podejmowaniem decyzji, tak sędzia dyżurny potrafi wypisać decyzję w ciągu dwóch godzin – umieszczając dziecko na czas trwania postępowania. Nie czasowo, nie na kilka dni potrzebnych do znalezienia rodziny zastępczej. Umieszcza dziecko do wyjaśnienia jego sytuacji prawnej, co może trwać lata.
Do tego w takim przypadku o dziecku niewiele wiadomo. W zasadzie nic. Gdyby Majka wiedziała, że chodzi o artykuł 207 kk, to może byłaby bardziej stanowcza. Ten artykuł dużo mówi o rodzicach, ale w jakiejś mierze również o dziecku (zwłaszcza gdy ma ono kilka lat). A dokładniej – o możliwych traumach i zaburzeniach.
Nie wiem na czyje polecenie, ale ostatnio zostałem zaproszony na przesłuchanie w komisariacie policji. Przy okazji podzieliliśmy się z panem policjantem wrażeniami, żeby nie powiedzieć, że ponarzekaliśmy na system. Pan policjant bardzo ubolewał nad tym, że w przypadku konieczności odebrania dziecka w trybie interwencyjnym (zwłaszcza nocnym lub weekendowym), niemal zawsze mają problem ze znalezieniem rodziny zastępczej w przypadku gdy nie ma żadnej osoby z najbliższej rodziny, która mogłaby się dzieckiem zająć. Ja zawsze myślałem, że jeżeli znajdzie się jakaś miła sąsiadka chcąca na krótki czas przygarnąć dziecko, to jest to jak najbardziej możliwe. Okazuje się, że sędziowie mówią policjantom, że owszem mogą tak zrobić, ale tylko na własną odpowiedzialność – czyli w zasadzie nie mogą. A ponieważ panowie i panie z naszego komisariatu nie za bardzo chcą na siebie brać takiej odpowiedzialności, to zdarza się, że jeżdżą z dzieckiem w radiowozie do rana i czekają aż matka wytrzeźwieje. Na to ja mu odpowiedziałem (co go bardzo zdziwiło), że w niektórych przypadkach jest to bardzo dobre rozwiązanie. Trauma dla dziecka jest niewielka. O ile w ogóle jest, bo przecież jeżdżenie przez całą noc w radiowozie jest nie lada atrakcją i może zostać miłym wspomnieniem. Za to zawiezienie go do rodziny zastępczej, automatycznie rozpoczyna całą procedurę systemu. A jak ta machina ruszy, to nie zatrzyma się prędzej niż po kilku miesiącach. Trochę więc mu zasugerowałem, że do nich należy ocena rodziny. Czy jest to patologia nad patologiami, czy też rodzice wyprawili tylko nieco za głośne imieniny, a życzliwy sąsiad zadzwonił na 112. Jestem przekonany, że większość rodziców nie ma świadomości, że na każdej imprezie z udziałem dzieci, musi też być przynajmniej jedna trzeźwa osoba z najbliższej rodziny. Nie sąsiadka, nie koleżanka. Policja nie ma dowolności interpretowania tego przepisu.

Jachu z pozoru jest zwykłym pięciolatkiem. Zna kolory, potrafi liczyć, całkiem poprawnie się wypowiada. Zachowania świadczące o zaburzeniach więzi są chwilowo mało znaczące, a agresywne zachowania wynikające z rozmaitych opisów (przedszkola, OPS-u) jakby przesadzone.
Tyle, że chłopiec jest rozwojowy. Z każdym dniem się rozkręca. Testuje rodzinę. Sprawdza na co może sobie pozwolić.
Zupełnie inaczej zachowuje się w mojej obecności, a zupełnie inaczej z Majką. Zupełnie inaczej gdy wie, że go obserwuję, a zupełnie inaczej gdy nie jest w zasięgu mojego wzroku.

Teraz już wiemy, że przyjęcie Jacha było błędem i całą sytuację możemy traktować w kategorii porażki. Przez jedną, wydawać by się mogło empatyczną decyzję, ucierpiała cała rodzina. Waleria, która ma bezdech afektywny, nagle zaczęła się zawieszać niemal co chwilę. Nie musiała czekać aż chłopiec ją uderzy (co też się zdarzało). Czasami wystarczyło, że krzyknął albo tylko przeszedł obok niej. Pozostałe dzieci jakby lepiej znosiły obecność chłopca. Chociaż może były to tylko pozory, bo pewnie nikt nie lubi gdy błogi sen przerywa mu nagły hałas czy uderzenie choćby tylko pluszakiem. Chwilowo przeszedłem na czas przeszły, bo Waleria już prawie z nami nie mieszka – ale o tym za moment.

W każdym razie, razem z naszym organizatorem pieczy zastępczej, rozpoczęliśmy poszukiwania rodziny, w której Jachu mógłby zamieszkać na dłuższy czas – prawdopodobnie na zawsze. Oczywiście postępowanie prawne będzie jeszcze trwać i trwać, jednak nie przewiduję, że jego zakończenie będzie pozytywne dla mamy biologicznej. Chociaż z jej punktu widzenia, może właśnie będzie. Pozbędzie się zbędnego balastu, a jednocześnie będzie mogła narzekać na bezduszny wymiar sprawiedliwości. Na razie cieszy się wolnością i od dwóch miesięcy do nikogo nie odzywa. A Jachu o niej wspomina w zasadzie tylko wtedy, gdy chce nas nią postraszyć. Chociaż muszę to doprecyzować. Mama zadzwoniła jeden raz i zapytała jak się czuje jej synek. Jak usłyszała, że całkiem dobrze, to się obruszyła, stwierdzając że przecież dziecko odebrane matce nie może czuć się dobrze. No ale cóż?
Czekamy na dalszy rozwój wypadków, ale tym razem muszę się pochylić nad wyjątkowym zachowaniem sądu – wyjątkowo pozytywnym zachowaniem. Nie dość, że sędzia zapoznał się dokładnie z całą sytuacją, to ją monitoruje dzwoniąc przez telefon niemal codziennie. Gdy znajdzie się rodzina, która przyjmie chłopca do siebie, to możemy liczyć na natychmiastowy podpis umożliwiający zmianę zabezpieczenia dziecka.
Miesiąc temu taka rodzina się znalazła. Dwójka braci – jeden młodszy, drugi dwa lata starszy od Jacha. Rodzice bardzo otwarci, bardzo chętni. Wszystko bardzo, bardzo. Również bardzo zafascynowani współczesnymi metodami wychowawczymi – podążający za potrzebami dziecka, rozmawiający, tłumaczący, rezygnujący z kar i odrzucający jakąkolwiek formę przemocy między rodzeństwem.
Wydawało nam się, że siedmiolatek szybko postawi do pionu naszego Jacha. Niestety... Albo nie dano mu szansy, albo na etapie wychowania nie wyposażono w odpowiednie narzędzia radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych. Po trzech dniach otrzymaliśmy informację, że Jachu jest agresywny, bije starszego z braci i próbuje przejąć kontrolę nad każdym z domowników. Dostaliśmy jednak nieco ponad tydzień na znalezienie nowej rodziny.
Na to było zbyt mało czasu, ale wykorzystaliśmy go na realizację przyspieszonego procesu przekazania Walerii innej rodzinie. Uznaliśmy, że szkody wynikające z przebywania u nas razem z Jachem, będą dla Walerii dużo większe, niż szybsze niż zwykle przejście do bezpiecznej rodziny. Jeszcze kilka dni wcześniej chcieliśmy to zrobić powoli, tak jak zawsze. W planach był wspólny wyjazd na wakacje do Mielenka i stopniowe zapoznawanie się z nowymi rodzicami i nowym rodzeństwem. Niestety wszystko trzeba było skrócić do tygodnia. Nowi rodzice znali Walerię od dawna – od czasu naszego wyjazdu do Peru. Poznali dziewczynkę gdy była w rodzinie pomocowej i już wtedy ją pokochali. Tyle, że wówczas jeszcze istniało duże prawdopodobieństwo powrotu do mamy biologicznej. Teraz dostali propozycję na spotykanie się niemal dzień w dzień i z niej skorzystali. 
Podobnie jak w przypadku Jacha, również jestem pod wrażeniem sądu. Sędzina zgodziła się „przenieść” Walerię do nowej rodziny na niecałe dwa miesiące przed rozprawą (przypuszczalnie odbierającą władzę rodzicom biologicznym). Postronne osoby może to nie dziwić (bo przecież zadaniem sądu rodzinnego jest dbanie o dobro dziecka), ale dla mnie takie jego działanie jest pozytywnym szokiem.

Wracając do Jacha – męczymy się niemiłosiernie. On też, bo nie był przyzwyczajony do respektowania jakichkolwiek nakazów i życia w ramach ustalonych zasad. Chronimy półroczną Tango i o tydzień młodszego Casha. Jacha powoli oswajamy z informacją, że być może już nigdy nie wróci do swojej mamy. Cały czas twierdzi, że jest w szpitalu i za kilka dni po niego przyjedzie. A nas straszy, że opowie jej, jak źle go traktujemy. Lista zastrzeżeń jest długa – choćby to, że ma nieodkurzony dywan w swoim pokoju. Szkoda, że jakoś nie zastanawia się nad tym, że w szpitalu też są telefony i można z nich zadzwonić. Staram się nie być okrutnym i mu tego nie uświadamiać... jeszcze. Jednak wspólne przebywanie od wczesnych godzin rannych do późnych wieczornych powoli staje się koszmarem. Chłopiec ani chwili nie chce spędzić w samotności. Nie bawi się w swoim pokoju. Ani razu nie wyszedł sam na trampolinę, huśtawkę, do piaskownicy, czy choćby tylko do ogrodu. Bardziej ambitne aktywności jak rysowanie, układanie puzzli albo zabawa stempelkami, są chwilowe. Większą część dnia spędza siedząc na tapczanie. Cały czas mamrocze coś do siebie i rozciąga koszulkę. Wydaje nam się, że te zachowania są związane z jakąś traumą będącą następstwem pozostawiania go samego na dłuższy czas. Jachu często powtarza, że mama wychodziła do sklepu zostawiając go samego w domu. Pewnie dlatego bez przerwy domaga się zainteresowania swoją osobą, a przynajmniej ciągłej obecności dorosłego. Gdy przez dłuższy czas moja uwaga skierowana jest na maluchy, domaga się jej przekierowania na siebie w sposób bezpardonowy. Zdarza się, że bierze jakąś zabawkę i rzuca nią we mnie, albo trzymając coś bardziej skomplikowanego z jakimiś przyciskami, czy klawiszami – krzyczy „wyrwę to”. Swoją złość wyraża też trzaskaniem drzwiami albo kopaniem w barierki odgradzające schody od pokoju. Lubi też mi ubliżać, wykrzykując że jestem gruby i brzydki. Zastanawiam się, kiedy wpadnie na to, że jestem też stary. Na razie stara i brzydka jest Majka, bo przecież jej też nie oszczędza swoimi epitetami. Na każde zwrócenie uwagi, że zachowuje się niewłaściwie, reaguje agresją. Najczęściej wyciąga język, robi głupie miny i krzyczy, że na niego krzyczę i wszystkim o tym powie. Gdy zaczyna „nakręcać się” ponad miarę, ze stoickim spokojem proszę, aby odszedł na bok i się wyciszył. Nie chcę na siłę wysyłać go do jego pokoju, bo ten powinien być azylem.

Jednak dla chłopca, bycie w swoim pokoju, jest karą. Chociaż jest to pokój, w którym są kolejki, samochody, jakieś psie patrole, samoloty i inne ciekawe zabawki. Jest to pokój, w którym inne dzieci w jego wieku lubiły się bawić. On nie lubi tego pokoju – bo nie chce być sam.
Jednak przyzwolenia na użycie bomby atomowej w pokoju dziennym nie ma. Majka próbuje. Ja wiem, że powinienem go przytulić, tłumaczyć, rozmawiać nawet gdy on tego nie chce. Ale nie potrafię. Jest to tym bardziej trudne, że wszystko zawsze kończy się tak samo. Jachu ostatecznie sam stwierdza, że idzie do swojego pokoju. Jednak zanim do niego dojdzie, najpierw robi wielką awanturę na schodach, potem trzaska drzwiami i przez parę minut słychać tupanie w podłogę i uderzanie różnymi przedmiotami w ściany i drzwi.
Mam też wrażenie, że chłopiec prowadzi ze mną jakąś otwartą wojnę. Jego strategia jest nawet logiczna. Gdy jesteśmy sami, to jest w miarę dobrze. Przychodzi Majka i zaczyna się „jazda”. Moim zdaniem Jachu doskonale zna już zasady i wie, że moja reakcja za każdym razem będzie taka sama. Być może liczy, że skłóci Majkę ze mną, albo zwyczajnie potrzebuje świadka, na którego kiedyś może chcieć się powołać. Na przykład zaczyna rzucać w pokoju piłką, albo jeździć samochodzikami po pianinie. Ostrzegam go kilka razy. Dla pewności przypominam zasady i że takie zachowanie skończy się „wypadem” z pokoju. Czasami mam wrażenie, że już nie może się doczekać, kiedy go wyproszę (powinienem napisać "wyrzucę", ale do tego słowa Majka zapewne by się przyczepiła). Podchodzi do mnie i krzyczy: „Nie będziesz mi mówił co mam robić!”. Bywa też, że spogląda mi prosto w oczy i stwierdza: „Ja tu zostanę na zawsze”. Niestety czasami mam wrażenie, że mówi poważnie.
Ostateczną metodą na sprowokowanie naszej zdecydowanej reakcji było zrobienie siku w majtki. Napisałem „było”, bo Jachu chyba zaczyna się przekonywać, że jest to metoda mało skuteczna, a do tego nieco nieprzyjemna. Pomijam sytuacje, gdy "popuszcza" z przyczyn emocjonalnych – na przykład gdy zbyt dobrze się bawi. Takie rzeczy mają prawo się zdarzyć. Szkoda tylko, że wówczas nas obarcza za to winą wykrzykując: "Dlaczego mi nie przypomniałeś?".
Mamy też wrażenie, że próbuje odgrywać sceny, które pamięta ze swojego domu. Psychologowie nazywają to dysocjacją, podświadomym przenoszeniem się w inne miejsce i czas. W takiej chwili chłopiec prawdopodobnie nie widzi mnie czy Majki, tylko swoją mamę. Bywa więc, że Jachu prowokuje do tego, aby go uderzyć. Jak nic nie skutkuje, to robi jeszcze większą awanturę i na końcu sam idzie do swojego pokoju krzycząc: „Chodź mnie przeprosić”.
Raz tylko się otworzył i powiedział, że mama go dusiła, a potem pies szczekaniem nie kazał mu o tym mówić. Raz tylko powiedział, że mama chce mieć grzecznego synka, a on nie jest grzeczny. Nie potrafi jednak zdefiniować słowa „grzeczny” i „niegrzeczny”. Za to często powtarza: „Czy jak będę grzeczny, to dostanę jeść?”. Słowa "grzeczny" i "niegrzeczny" są używane przez chłopca dziesiątki razy w ciągu dnia. Często mówi tak sam do siebie – jakby sam siebie strofował.
Awanturę potrafi zrobić z niczego. Chociaż Majka mówi, że pewnie swój powód ma. Ostatnio bardzo się zdenerwował, że pies naszej córki przyjedzie następnego dnia. Jachu chciał, żeby przyjechał natychmiast. Zaczął tupać w podłogę i szarpać się z Majką. Krzyku narobił tyle, że gdybyśmy mieszkali w bloku, to któryś z sąsiadów pewnie zadzwoniłby na policję. Gdy trochę ochłonął, stwierdził że powybija nam wszystkie szyby w oknach.
Pies w końcu przyjechał. No i dodatkowym moim obowiązkiem było chronienie go przed Jachem. Już nawet nie chce mi się wszystkiego opisywać. Niedawno słyszałem (w bezpośredniej rozmowie, więc nie jest to plotka) o przypadku, gdy dziecko w pieczy zastępczej zakopało kota na śmierć. No i w tym temacie zdanie Majki i moje jest zupełnie inne. Majka stoi na stanowisku, że chłopiec nie potrafiłby zrobić psu krzywdy. Tę tezę wspiera stosunek Jacha do rozmaitych owadów zwanych przez niego robakami. Nigdy żadnemu nie wyrządził krzywdy. W przeciwieństwie do innych dzieci w jego wieku, żadnego nie próbował rozdeptać ani powyrywać skrzydełek i nóżek. Nawet gdy wyrywamy razem chwasty w ogrodzie, to przy niektórych się zatrzymuje i zastanawia czy ich to nie boli. Jednak jest też druga strona medalu. Im ktoś jest starszy i bardziej inteligentny, tym w oczach chłopca stanowi dla niego większe zagrożenie. Dlatego ja mam do Jacha ograniczone zaufanie.

Staram się, przez ten krótki czas pobytu chłopca w naszym domu, odpuszczać wszystko co można odpuścić, chociaż nie jest to proste. Nie chcę mu za bardzo mieszać w głowie, bo nowa rodzina zapewne będzie miała inne zasady i w nieco innych miejscach ustawione granice.

Rozpoczęcie wszystkiego od początku będzie wielkim wyzwaniem zarówno dla Jacha, jak i jego nowej rodziny. Aktualnie wszelkie próby tłumaczenia chłopcu pewnych zasad powodują, że wpada w jeszcze większą furię. Zdecydowanie lepiej reaguje na proste polecenia – żeby nie powiedzieć „rozkazy”. Tyle, że to nie jest metoda.

Jedno jest pewne – dziecka, które przez kilka lat przebywało w niewydolnej wychowawczo rodzinie, nie uda się miło i przyjemnie wpasować w swoje ramy. Wynika to również z tego, że o takim dziecku niewiele wiadomo. Nawet ono samo ma wiele tajemnic, które z jakichś pobudek chroni. Gdy Jachu siedzi na schodach i wrzeszczy, a ja chcę go delikatnie zmotywować do dojścia do pokoju (tylko idąc w jego kierunku), to ucieka z krzykiem „nie rób mi tego!”. Podejrzewam, że chodzi o coś, co robiła mu mama.
Nie wydaje mi się też, aby można było to zrobić (to wpasowanie) bez choćby cienia krzywdzenia emocjonalnego. Dla rodziny, która oddała nam Jacha z powrotem, wysłanie chłopca do jego pokoju bez jego wewnętrznej akceptacji, prawdopodobnie jest krzywdzeniem emocjonalnym. Dla mnie z kolei czymś takim był jego powrót z całodobowym zakładaniem pieluchy.
Ciekawym przykładem hipotetycznej przemocy emocjonalnej jest kolejna sytuacja. Bardzo nie lubię jak przedszkolaki płci męskiej robią siku na stojąco. Celownik mają niewyregulowany, a „szwung” taki, że leci po ścianach. Wyzwaniem jest przekonanie ich, że dużo bardziej higieniczne i wygodne jest robienie siku na siedząco. Jachu po przyjściu do nas nie był wyjątkiem. Swoją męskość wyrażał umiejętnością obsikiwania klapy, podłogi i wszystkiego dookoła. Nie dawał się przekonać, że może być inaczej. Upierał się, krzyczał, a czasami wpadał w szał. Był nawet gotowy zaakceptować szmatkę, którą miał po sobie sprzątać. Najciekawsze jest jednak to, że po dwóch tygodniach obecności w innej rodzinie, Jachu wrócił i zaczął sikać na siedząco. Do tego z ogromną determinacją zaczął mnie przekonywać, że tak właśnie należy robić.

Zdarzają się czasami miłe chwile (gdy ze sobą rozmawiamy czy też robimy wspólnie surówkę do obiadu)  albo przynajmniej śmieszne. Są to jednak perełki w gąszczu sytuacji trudnych i nieprzewidywalnych.

– Jachu! Albo czytam bajkę, albo ryczysz.

– To ty czytaj, a ja będę ryczał.

Jachu często próbuje coś ugrać komplementami, ale nie za bardzo wie co mówi. Być może są to jakieś zdania, których nauczył się w swoim domu, zupełnie ich nie rozumiejąc. Mówi dla przykładu: „Uwielbiam waszą jajecznicę”. O ile mnie pamięć nie myli, to naszej jajecznicy nigdy nie jadł. Po każdym posiłku słyszymy: „Dziękuję, było pyszne”. I nie ma znaczenia, że chwilę wcześniej stwierdził, że czegoś nie lubi i połowę kolacji zostawił niedojedzoną.

Pojawiają się też zachowania świadczące o tym, że chłopiec potrafi dobrze funkcjonować w rodzinie, tylko potrzebuje czasu. Od mniej więcej dwóch tygodni mówi do Majki: "Kocham cię", a od trzech dni sprawia mu przyjemność przytulanie się do mnie. Dobrze to wróży na przyszłość, chociaż ja te dwa fakty łączę ze zniknięciem z naszej rodziny najpierw Walerii, a potem psa. Jachu ma nas teraz niemal na wyłączność, a Tango i Casha postrzega trochę w kategorii robaka.

Udało się znaleźć nową rodzinę zastępczą, która jest gotowa przejąć Jacha za niecały miesiąc (po powrocie ze swoich wakacji). Tym razem mamy do czynienia z rodziną zastępczą zaprawioną w boju z nadpobudliwą dwunastolatką będącą w pieczy już od wielu lat. Sam nie wiem czy będzie to próba połączenia ognia z wodą, czy świetny sposób na zapanowanie nad naszym chłopcem.

Spotkaliśmy się już dwa razy. Za każdym razem Jachu zrobił dobre wrażenie. Bardzo bym chciał, żeby się okazało, że chłopiec tylko mnie nie lubił, a w nowej rodzinie będzie miłym synkiem i bratem.

Przyjęcie Jacha traktuję w kategorii porażki. Chociaż właśnie takiej, która wzmacnia. Takiej, która powoduje zaangażowanie całego systemu, w której każdy trybik pieczy zastępczej (włącznie z sądem) dąży do znalezienia najlepszego rozwiązania.

Jednak nie zawsze tak jest. Zresztą historia Jacha jeszcze się nie zakończyła. Nawet bym powiedział, że dopiero nabiera tempa.

Istnieją dwa powiedzenia. Dwa stereotypy, które jeszcze kilka lat temu sam powtarzałem. Dlaczego teraz myślę inaczej? Jedni mogą to nazwać wypaleniem zawodowym, inni doświadczeniem. Jak zwał, tak zwał – wnioski są takie same.

Chodzi o stwierdzenia: „Każde dziecko można pokochać” i „Każde dziecko powinno mieszkać w rodzinie”. Spróbuję przyjrzeć się obu zdaniom nie tylko patrząc ze swojej perspektywy, ale również posiłkując się przykładami innych rodzin zastępczych.

Czy każde dziecko można pokochać?

Uważam, że nie. Nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że nie każde można zaakceptować.
W tej chwili jestem ostatnią osobą, która rzuciłaby kamieniem w kierunku rodziny zastępczej oddającej dziecko z powrotem do systemu.
Nie można ukrywać, że wiek dziecka ma tutaj ogromne znaczenie. Chociaż gdybym chciał doprecyzować, to chodzi o czas przebywania w rodzinie biologicznej, z której w pewnym momencie zostaje ono zabrane.
Właśnie zrobiłem sobie krótką przerwę i spojrzałem na naszą „ścianę pamięci”. Przywiesiłem na niej 54 zdjęcia. Brakuje portretów tych dzieci, które odeszły w tym roku i tych, które jeszcze z nami są. Czyli można dodać pięć kolejnych historii. Dzieci, które znalazły się w systemie pieczy zastępczej w wieku powyżej dwóch lat jest piętnaścioro (Jacha jeszcze nie liczę). Jest to zatem trochę mniej niż jedna trzecia. Spośród tych starszaków, dwójka rodzeństwa (według mojego stanu wiedzy) cieszy się szczęśliwą rodziną. Każde z pozostałych trzynastu wróciło do systemu, albo do rodziny biologicznej.
Nie wiem jak zakwalifikować Omena i Dagona. Po pierwsze jeden był nieco poniżej dwóch lat, a drugi miał prawie trzy. Ich historia jeszcze się nie skończyła. Nie wiem też czy bardzo zaangażowana mama i równie zaangażowany (tyle, że w swej powściągliwości) tata, są gwarantem sukcesu.

Szkoda, że nie istnieją żadne naukowe badania tego tematu. Być może trudno byłoby znaleźć wiarygodną grupę badawczą, a może zwyczajnie nikogo to nie interesuje.

Rodzice oddający dzieci do systemu, albo robiący wszystko aby wróciło ono do rodziny biologicznej (bo to też jest metoda) pozostają ze swoją traumą sami sobie. Do tego dla systemu stają się rodziną mało wiarygodną, taką która się nie sprawdziła. Pewnie nie zawsze tak jest, ale kółko wzajemnych animozji się zamyka. Ja czuję się jakimś trybikiem tego systemu. Może mało znaczącym, ale jednak. I choćby dlatego nie stawiam krzyżyka na rodzinie, która oddała nam Jacha. Nie podołali wcześniej trzylatkowi, nie podołali naszemu pięciolatkowi, ale może mogliby zostać wspaniałą rodziną dla półrocznej Tango.
Wiele z tych rodzin znam osobiście. Prawie każda z nich jest dużo bardziej empatyczna niż ja. Dużo bardziej otwarta na wyzwania, dużo bardziej ambitna. I mimo szczerych chęci, nie potrafi pokochać dziecka, nie potrafi go zaakceptować. A dziecko doskonale wyczuwa emocje. Wie czy jest lubiane, czy nie. Być może dlatego Jachu rzuca we mnie zabawkami.

Kolejną sprawą jest prawo dziecka do mieszkania w rodzinie.

Można powiedzieć, że jest to teza, z którą trudno polemizować. No to zastosuję technikę socjotechniczną i odwrócę kota ogonem. Czy dzieci mieszkające w rodzinie nie mają prawa do spokoju, zainteresowania, akceptacji? Czy przyjmowanie trudnego dziecka (nawet w imię szczytnych celów) nie jest jakąś formą pogwałcenia praw i potrzeb tych, które już mieszkają w rodzinie?
Czy wraz z przyjęciem Jacha, Waleria nie poczuła się odrzucona? Czy Tango i Cash nie czują się zagrożone?

Wreszcie należałoby zadać sobie pytanie, czego oczekuje taki Jachu?

U nas brakuje mu towarzystwa rówieśników. Ale gdy jeszcze kilka dni temu miał je zapewnione, to stawał się w stosunku do nich agresywny.
Chłopiec w dużej mierze przypomina Kapsla, który przychodząc do nas był zaledwie o rok starszy. Podobnie jak tamten, Jachu też chodzi nocą po całym domu, też zapycha toalety różnymi rzeczami, też wylewa szampony i płyny do kąpieli, które uda mu się znaleźć. Można jeszcze dodać jedzenie kompulsywne. Różnica między chłopcami jest taka, że Kapsel był niepełnosprawny umysłowo w stopniu umiarkowanym i często mówił: „Ja bym bardzo chciał być grzeczny, ale nie potrafię”. Jachu jest inteligentny... Na szczęście dużo mu brakuje do Obeliksa, który robił wszystko, aby sprawić nam przykrość i wręcz upajał się swoim sukcesem gdy nam było smutno.
Prawdopodobnie inteligencja Jacha sprawia, że z tej całej trójki jest najbardziej nieprzewidywalny. Nie wiem też na ile dysocjuje (w jakiejś mierze przenosząc dawne doświadczenia do obecnych sytuacji), a na ile pewne tezy są jego świadomym przemyśleniem. Niedawno stanął przede mną i stwierdził:

– Wszystko mnie boli przez ciebie.
– Bo co?
– Bo mnie wyrzuciłeś do ogrodu.

Próbowałem szybko skojarzyć jakieś sytuacje i chyba chodziło o to, że kilka minut wcześniej wypuścił psa do ogrodu i dostał reprymendę, że bez pozwolenia nie może otwierać drzwi od tarasu.


Jachu nie jest moim ulubieńcem i nic na to nie poradzę. Lata doświadczeń i rozmaitych szkoleń niczego w tym względzie nie zmienią. Niby wiem, że uczucia rodzą się w procesie. Może gdybym musiał być z chłopcem dłuższy czas to zaczęłoby między nami iskrzyć (w pozytywnym znaczeniu). Ale co, jeśli nie?
Kończę ten temat, bo czuję, że zaczynam wypływać na zupełnie nieakceptowalne wody.

(…)

A jednak wracam do tematu. Przecież doskonale wiem o co chodzi Jachowi. Chciałby przez cały czas być obiektem naszego zainteresowania i wszystko kontrolować. Potrzebuje rodziny, która chciałaby się jemu poświęcić i byłby w niej jedynym dzieckiem. Takiej, która przy współpracy z rozmaitymi specjalistami spróbowałaby naprawić pięć zmarnowanych lat życia chłopca – bez gwarancji sukcesu.

Takich chłopców jak Jachu są tysiące. Rodziny, o których wspomniałem, można policzyć na palcach jednej ręki. Może palcach kilku, kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu osób. Tego nie wiem. W każdym razie skala potrzeb w stosunku do bardzo ambitnych założeń systemu pieczy zastępczej, jest ogromna.

Istnieje też pewne prawdopodobieństwo, że Jachu nie potrzebuje nikogo. Że jego zaburzenia więzi są niewyobrażalnie duże i najlepiej czuje się wśród osób, które pojawiają się czasowo, a umieszczenie w rodzinie będzie wyrządzeniem mu krzywdy. Majka tę tezę odrzuca niejako a priori. 

Mam jednak nadzieję, że Jachu ma potencjał. Po ponad dwóch wspólnie spędzonych miesiącach jest nieco lepiej. Chociaż nie na tyle, żebym mógł pójść zrobić siku przy zamkniętych drzwiach. Bywają już godziny, o których można powiedzieć, że było dobrze. Jachu zaczyna oddalać się od domu (wychodzi na taras) nie tylko na odległość wzroku, ale również dźwięku. Trudno jednak przewidzieć co będzie, gdy znowu trafi na konkurencję w postaci dwunastolatki i trzylatka. Pewnie wszystko zacznie się od początku. A co będzie dalej?

Dochodzę więc do trzeciego elementu porażki.

Porażka systemu

Jeszcze raz chciałbym podkreślić, że piszę tylko i wyłącznie o swoich odczuciach i wszelkie rozważania dotyczą rodzin zawodowych, w których występuje częsta rotacja dzieci.

Gdyby przyjrzeć się rozmaitym obozom i grupom systemu pieczy zastępczej, to każda z frakcji chwali się swoimi osiągnięciami. Ośrodki preadopcyjne są zajebiste, domy dziecka zapewniają bezpieczeństwo, edukację, rozwój umiejętności społecznych, a rodziny zastępcze, przy współpracy ze swoim organizatorem pieczy, z pasją oddają się przebywającym u nich dzieciom. Wszystko w imię dobra dziecka, w imię przygotowania go do dorosłego życia.
To był oczywiście sarkazm, chociaż uważam, że każdy z tych trzech elementów jest ważny i potrzebny.
Wydaje mi się jednak, że system nie za bardzo nad tym panuje, chociaż sporo się teraz dzieje i nadchodzi wiatr wielkich zmian.
Wielokrotnie już pisałem, ale powtórzę. Od systemu pieczy zastępczej oczekiwałbym tylko jednej rzeczy – szybkiego i bezpłatnego dostępu do specjalistów. Jest duża szansa, że tego doczekam.
Odnoszę jednak wrażenie, że panaceum na wszystkie bolączki systemu pieczy zastępczej ma być wzrost finansów. I nie tylko chodzi o refinansowanie rozmaitych wydatków związanych z dziećmi, jak choćby koszty korepetycji czy rozwijania zainteresowań. Tutaj nie mam żadnych zastrzeżeń. Za to z ogromną ostrożnością podchodzę do prób motywowania do pozostania zawodową rodziną zastępczą poprzez proponowanie coraz większego wynagrodzenia.
Trudno jest wyważyć jaka kwota będzie pozwalała na godne życie rodziny, a jaka spowoduje napływ ludzi, którzy zupełnie się do tego nie nadają. Bycie zawodowym rodzicem zastępczym nie jest pracą dla każdego. Nie powinno być sposobem na dorobienie się w życiu. Nie powinno skłaniać do prób adaptowania tego modelu do swojej rodziny z małymi dziećmi. Niekoniecznie biologicznymi, ale takimi które mają w tej rodzinie dorastać i czuć się bezpiecznie.

Zawodowstwo w pieczy zastępczej szybko wypala. A przynajmniej, po latach, prowadzi do konieczności zdefiniowania swojej pasji (czy misji) od nowa.

Pewnie nie dotyczy to wszystkich. Może tylko niewielu, a może tylko tych, których znam.
Może tylko w pieczowych kuluarach padają pytania: „Ile jeszcze wytrzymamy?”.

My po ponad dwunastu latach spróbowaliśmy ponownie określić siebie w systemie. Jesteśmy w stanie opiekować się trójką malutkich dzieci i może to nam dawać radość, satysfakcję, a dzieciom bezpieczny start w dalsze życie.

System może to zrozumieć albo nie. Może skorzystać z naszej oferty albo nie.
Wiele rodzin nie ma takiego komfortu. Z różnych powodów.
Teoretycznie pogotowie rodzinne powinno przyjmować dzieci "jak leci". Nie powinno wybrzydzać, ani myśleć o dobru tych już umieszczonych. Ma być rodziną na chwilę. No to ja tylko chciałbym przypomnieć, że ta chwila powinna trwać cztery miesiące.

Ktoś kiedyś nam zarzucił, że jesteśmy otwarci na niemowlaki, które są miłe, łatwe i bezproblemowe.

Jak zwykle, punkt widzenia zależy od punktu stania. Być może zrozumie to ktoś, kto choć przez kilka miesięcy miał pod opieką dwójkę albo trójkę dzieci kilkumiesięcznych.
Patrząc z mojej perspektywy – dajemy tym dzieciom skrzydła. Chociaż niektórzy uważają, że im je podcinamy.
Ale też nie ma zbyt wielu chętnych zawodowych rodzin zastępczych na noworodki, a nawet niemowlaki. Bo to są nieprzespane noce, ciągłe diagnozowanie, rehabilitacje, wczesne wspomaganie rozwoju – dzień w dzień, coś. Być może dlatego tak dobrze się mają rozmaite ośrodki preadopcyjne? Przedszkolak większą część dnia spędza w przedszkolu, a w nocy śpi. W naszym przypadku pewnie byłoby łatwiej, gdyby Jachu nie przyszedł do nas w okresie wakacyjnym, a znalezienie mu miejsca w przedszkolu byłoby jedynie kliknięciem myszki.

Coraz częściej zaczynam odnosić wrażenie, że system próbuje wyważać zamknięte drzwi. Przyjął założenie, że rodzina zastępcza jest największym dobrem i wszelkie działania temu podporządkowuje. I wszystko miałoby sens, gdyby te rodziny istniały, a te które są, nie były nadmiernie obciążane.

To jest dokładnie tak samo jak z próbą zwiększenia dzietności w naszym kraju. Nie działa nic.
Jak ktoś czuje potrzebę posiadania dziecka, to je ma niezależnie od wszystkiego. Jeżeli jednak woli zarobione pieniądze przeznaczyć na podróże, inwestycje w siebie albo rozwój firmy – to ma do tego prawo.

Istnieje takie powiedzenie: „Srasz we własne gniazdo”. Wielu tak zapewne pomyśli. Ja jednak uważam, że chronię to gniazdo. Chciałbym powiedzieć innym rodzinom zastępczym, że mają prawo dbać o siebie i swoje dzieci.

Martwi mnie to, że zaczynamy rozmijać się z Majką w swoich poglądach. Ona cały czas stoi na stanowisku, że najpierw trzeba nawiązać z dzieckiem relację, a potem określać zasady. Cały czas myśli o szkoleniu TBRI – podejściu do budowania relacji z dziećmi opartym na zaufaniu i współczuciu, o którym na dobrą sprawę niewiele wiemy.
Dla mnie najważniejsze są zasady i to na ich podstawie można budować jakieś relacje. Zwłaszcza, gdy dziecko nie jest jedynym w rodzinie. A wspomniane szkolenie to w obecnej sytuacji może nam posłużyć w kategorii zaspokojenia ciekawości, ponieważ dotyczy starszych dzieci i do tego takich, które pozostaną w rodzinie na zawsze.

Moim zdaniem Jachu powinien zostać przyjęty interwencyjnie (podobnie jak istnieje interwencyjne odebranie). Myślę, że dla niego nie miałoby znaczenia czy byłaby to rodzina czy jakaś placówka. Mógłby nawet przyjść do nas, ale na kilka dni. Stało się inaczej, a to inaczej spowodowało, że chłopiec zaburzył życie dwóch rodzin, zniszczył poczucie bezpieczeństwa kilkorga dzieci i nie wiadomo jakie spustoszenie potrafi jeszcze poczynić.




środa, 11 czerwca 2025

--- PERU


Majka osiągnęła swój cel. Zresztą jak zawsze. Chociaż oficjalny przekaz jest taki, że pojechaliśmy do Peru, ponieważ moim marzeniem było zobaczyć na własne oczy spuściznę dawnej cywilizacji – konkretnie Inków. Niech tak będzie. Aczkolwiek uczciwie muszę przyznać, że gdy kilka lat temu Majka zapytała mnie, co bym jeszcze chciał w życiu zobaczyć, to odpowiedziałem, że pozostałości kultur Ameryki Południowej. Dostałem zatem to co chciałem.

Zacznę jednak od obecnej sytuacji naszej rodziny zastępczej, bo być może jest to ciekawsze niż opisywanie kupy kamieni.

Jak zawsze przed wyjazdem na wakacje, staramy się zapewnić naszym dzieciom na ten czas w miarę bezpieczną emocjonalnie rodzinę (którą wcześniej poznali), a najlepiej taką, z której już do nas nie wrócą. Tym razem wydawało się, że będzie to majstersztyk. Tuż przed urlopem mieliśmy tylko dwójkę maluchów, ponieważ w miejsce Luny, która odeszła na stałe kilka tygodni wcześniej, nie dostaliśmy żadnego nowego dziecka. Mieliśmy tylko Leona i Walerię.
Leon praktycznie już kilka dni przed naszym wyjazdem (a może nawet kilkanaście) przestał do nas wracać na noc. W zasadzie mogę powiedzieć, że przy każdym odejściu dziecka z naszej rodziny, wszystko przebiega w dokładnie taki sam sposób. Nie będę powtarzał jak wyglądają trzy - cztery tygodnie zapoznawania się dziecka z nowymi rodzicami (co nazywamy procesem przejścia) ponieważ wielokrotnie to opisywałem. Schemat się powtarza, bo przecież to my w pewien sposób narzucamy go nowym rodzicom. Jest jednak jedna ciekawa rzecz, która też za każdym razem wygląda niemal identycznie, choć wcale nie jest ujęta w naszych planach. Przychodzi bowiem taki dzień, w którym nowi rodzice dziecka mówią nam, że nie mają już sumienia odwozić go do naszej rodziny. Czują jakby swoją córkę, czy syna oddawali obcym ludziom. Rozumieją, że dziecko spędziło u nas wiele miesięcy i ma z nami większą lub mniejszą więź, ale serce mówi im zupełnie coś innego. Oczywiście jest to jeszcze ten czas, w którym sąd jest niewyrobiony z podjęciem decyzji o przeniesieniu dziecka z naszej rodziny do nowej (na jej wniosek) na czas dalszego postępowania, a organizator pieczy zastępczej nie ma za bardzo podstaw do ustanowienia nowych rodziców rodziną pomocową. My z kolei mamy już pewność, że proces przejścia dobiegł końca. Całe te rozważania dotyczą oczywiście przypadku, gdy dziecko nie ma jeszcze uregulowanej sytuacji prawnej, a koniec postępowania nawet nie jawi się gdzieś na horyzoncie. Nie jest to więc przypadek przekazywania dziecka poprzez ośrodek adopcyjny. Tak się jednak jakoś porobiło, że do adopcji nie oddawaliśmy dziecka od bardzo dawna. Chociaż precyzując – ostatecznie dzieci są adoptowane, tyle że wcześniej ich rodzice adopcyjni mają jeszcze status rodzica zastępczego. Przyczyną takiego stanu rzeczy są, w mojej ocenie, powolnie działające sądy. I chociaż diagnozę jest mi łatwo postawić, to trudniej jest doszukać się przyczyn takiego stanu rzeczy. Nie wiem, czy chodzi o to, że nasze Państwo szczędzi na ilości zatrudnianych sędziów, czy są niedobory w tym zawodzie, czy też sędziowie są tak skrupulatni, że zanim wydadzą odpowiednią decyzję to muszą być pewni swojego zdania i dlatego sprawy wloką się długimi miesiącami, a nawet latami. Mógłbym zażartować, że niezależnie od sytuacji, wzięliśmy sprawy w swoje ręce i trzymamy się ustawowej zasady, że dziecko w pogotowiu rodzinnym nie powinno przebywać dłużej niż osiem miesięcy. Idzie nam całkiem dobrze. Od powrotu Majki po chorobie minął dopiero rok z małym kawałkiem, a przez naszą rodzinę przewinęła się siódemka dzieci z czego czwórka cieszy się już rodzicami ostatecznymi. Ani przez chwilę nie mieliśmy też więcej niż trójki dzieci pod opieką, co uznaję za sukces. Nie chcę się teraz skupiać na tym, jak wielkim dobrem dla dzieci jest sytuacja, gdy jest ich trójka, a nie piątka, siódemka, czy jeszcze większa ilość.

Chociaż zrobię małą dygresję. Mogę przecież się odnieść do naszego przykładu, gdy trzy lata temu mieliśmy pod opieką siódemkę zupełnie przypadkowych dzieci – w różnym wieku, z różnymi zaburzeniami – dzieci, które „braliśmy” bo... No właśnie dlaczego? Bo przepełnione pogotowie jest mniejszym złem niż dom dziecka? Bo głupio odmówić organizatorowi pieczy zastępczej? Bo istnieje hipotetyczna możliwość rozwiązania z nami umowy o pełnienie roli pogotowia rodzinnego?

Na dobrą sprawę wystarczy tylko spojrzeć na te dwie sytuacje oczami dzieci. Teraz dla każdego z nich mamy czas i dużo cierpliwości. W domu panuje względna cisza i nikt nie musi uciekać przed agresją kolegi. Nikt nie musi walczyć o to, aby zostać zauważonym, a rodzice są dostępni i sami nie walczą o przetrwanie.
Na pytanie, czy dzieciom w przepełnionej rodzinie zastępczej jest lepiej niż w domu dziecka, każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Owszem, w takiej rodzinie jest jeden podstawowy opiekun, co zgodnie z teorią więzi ma niebagatelne znaczenie. Owszem, dziecko jest mniej anonimowe, mniej żyjące w swoim świecie, więc łatwiej zadbać o jego potrzeby i przede wszystkim dostrzec pojawiające się problemy. Ale z drugiej strony, czy rodzic, który jest ciągle w pracy (bo tak należy traktować zawodowe rodziny zastępcze) i nie ma czasu na swoje pasje, a nawet na wyspanie się raz na jakiś czas, jest lepszy od opiekuna z placówki?
Napisałem, że trzymanie się ustawowej trójki dzieci jest sukcesem. W pewnym sensie jest sukcesem systemu, bo tak ustawodawca widzi idealną rodzinę zastępczą. Ale tak naprawdę jest to w dużej mierze sukces Majki i naszej koordynatorki, która widzi zasadność naszej polityki rodzinnej. A może widzi różnicę między tym co jest teraz, a tym co było trzy lata temu?
Po przyjeździe z Peru mieliśmy tylko jedną, dziesięcznomiesięczną Walerię. Szybko więc posypały się propozycje przyjęcia dziecka, na które – jako nieobsadzone w pełni pogotowie rodzinne – powinniśmy odpowiedzieć tylko w jeden słuszny sposób. Najpierw była do wzięcia ośmiolatka z jakąś niepełnosprawnością. Potem mocno zaburzony siedmiolatek, a na koniec dwie ośmioletnie bliźniaczki od urodzenia przebywające w dysfunkcyjnej rodzinie. Majka odmówiła, licząc się nawet z możliwością rozwiązania umowy przez PCPR. Wyszliśmy z założenia, że łączenie trudnych dzieci szkolnych z niemowlakami nie przysłuży się ani jednym, ani drugim. Do tego pojawienie się dzieci kilkumiesięcznych potrzebujących rodziny było tylko kwestią czasu. Bardzo krótkiego czasu, nie mówiąc o tym, że na maluchy, do których trzeba wstawać kilka razy w ciągu nocy i które niemal przez cały czas zgłaszają swoje potrzeby, nie ma wielu chętnych rodzin zawodowych. Nie ma też wielu chętnych rodzin niezawodowych, bo przecież dziecko przychodzące z interwencji albo prosto z porodówki, jest jedną wielką niewiadomą. Trzeba je dobrze zdiagnozować i chociaż mniej więcej ocenić możliwość powrotu do rodziny biologicznej. Rodziny niezawodowe, w zdecydowanej większości chcą zaopiekować się dzieckiem już na zawsze – najlepiej wolnym prawnie, a przynajmniej takim, którym rodzice za bardzo się nie interesują i odebranie władzy rodzicielskiej jest niemal stuprocentowe.
I rzeczywiście długo nie czekaliśmy. Po kilku dniach przyszedł do naszej rodziny trzymiesięczny, poalkoholowy chłopiec, a po kolejnym tygodniu „więźniarka” w podobnym wieku. Ale o nich innym razem.
Muszę jeszcze dodać, że mimo wszystko Majka miała problem z zaistniałą sytuacją. Nie wiem czy większy z tym, że odmawiała przyjęcia dzieci, czy z tym, że być może z dnia na dzień mogła stać się bezrobotna – a do emerytury jeszcze trochę. W związku z tym zrobiła rozeznanie na rynku pracy i okazało się, że od ręki może się zatrudnić w dwóch miejscach. Na osiem godzin dziennie, z wolnymi weekendami i za porównywalną pensję. Tyle tylko, że musiałaby wstawać do pracy na szóstą, a nie dosypiać po nocy do dziesiątej. Więc z pewnością sama się nie zwolni.
Wracam do czasu sprzed urlopu – do sytuacji Leona i dnia, w którym rodzice nie chcieli nam już go oddać. Oczywiście nie mieliśmy sumienia im odmówić, zwłaszcza że chłopiec był dzieckiem lekko uciążliwym. Bardzo wymagającym i jak niektórzy mówią – nieodkładalnym.
Tak więc już prawie dwa tygodnie przed wyjazdem do Peru i jednoczesnym przejęciem opieki przez nowych rodziców w charakterze rodziny pomocowej, Leon zamieszkał w rodzinie już na zawsze. Teraz tak mogę napisać, ponieważ w krótkim czasie sąd odebrał władzę rodzicom biologicznym i za jakiś czas wszystko zakończy się adopcją.
Na dobrą sprawę nie powinienem się chwalić naszym sposobem postępowania, ponieważ raz na cztery lata podpisujemy umowę, w której zobowiązujemy się do wyłącznej opieki nad powierzonymi nam dziećmi. Tak więc w teorii nie powinniśmy nawet pozwolić przychodzącym do nas rodzicom na samodzielny spacer po okolicy. Jak to jednak często bywa, teoria mija się z praktyką i wybieramy wariant, który jest lepszy dla naszego dziecka. Informujemy tylko organizatora pieczy, któremu nie pozostaje nic innego jak tylko przymknąć na to oko i w razie czego udać, że o niczym nie wiedział. W ostateczności to na nas spoczywa odpowiedzialność i gdyby coś się wydarzyło, to wsiadamy w samochód i jedziemy po dziecko, które „na papierze” wciąż jeszcze jest nasze.
Mam wrażenie, że nikogo to nie dziwi. System jest jaki jest – dziecko jest bardziej przedmiotem niż podmiotem – i tylko od funkcjonujących w nim osób zależy jak rozumiane jest dobro dziecka. Może już o tym pisałem, ale powtórzę. Rok temu na podobnej zasadzie odszedł od nas Marko. Powiedzieliśmy nowym rodzicom, że gdyby przypadkiem przyszedł kurator, to nie mają się za bardzo chwalić, że już z nimi mieszka, tylko że jest na jednodniowej wizycie integracyjnej. No i traf chciał, że przyszedł. A mama wpadła w taką panikę, że przyznała się do obecności Marko w ich domu od dwóch tygodni i... że będzie jeszcze kolejne dwa, aż do rozprawy. Oczywiście sędzina otrzymała od kuratora odpowiednie sprawozdanie i na rozprawie stwierdziła: „I bardzo dobrze”.

Niestety nie do końca wyszły nasze plany związane z Walerią. W zasadzie wyszło najgorzej jak mogło wyjść.

Przypomnę, że Waleria jest dziewczynką, która ma duże szanse powrotu do mamy. Tak nam się wydaje, chociaż może powinienem napisać, że tak nam się wydawało, bo mama sprawia wrażenie jakby przestało jej zależeć. Odwołuje spotkania, podając jakieś bezsensowne powody. Nawet jak przyjedzie, to tak jakby przyjechała zaopiekować się przez godzinę jakimś obcym dzieckiem. Bo prawdę powiedziawszy, to te dwie dziewczyny nie łączy nic poza genami. I być może jest tak, że choroba psychiczna mamy pozwala jej niczego nie udawać.
Nie wiemy też co o całej sytuacji myśli sędzina. Być może jeszcze nic, bo w sprawie dziewczynki nic się nie dzieje. Niedługo będziemy wyprawiać roczek, a terminu drugiej rozprawy jak nie było, tak nie ma. W każdym razie zaproponowaliśmy rodzicom (biologicznym), aby złożyli do sądu wniosek o urlopowanie córki na czas naszego urlopu. Dla sądu była to niepowtarzalna okazja mogąca potwierdzić lub zaprzeczyć jego poglądom i zamierzeniom w tej sprawie – o ile jakieś ma. Na odpowiedź czekaliśmy bardzo długo. Dopiero pierwszego dnia naszego urlopu dostaliśmy informację, że sąd nie wyraża zgody (oczywiście bez uzasadnienia). Jasne jest, że nie czekaliśmy tak długo do podjęcia decyzji o umieszczeniu Walerii w innej rodzinie pomocowej. Ale czekaliśmy wystarczająco długo, że nie było już czasu na etap zapoznawania dziecka z rodziną. Waleria poszła bez przygotowania, a czy w jej psychice pozostanie po tym jakiś negatywny ślad będzie na zawsze tajemnicą. Po powrocie nie sprawiała wrażenia dziecka straumatyzowanego. Wróciła do swojego domu i od razu weszła w dawne schematy dnia codziennego.
Ostatnio pisałem o pewnej przypadłości Walerii polegającej na tym, że bez istotnego powodu, nagle przestaje oddychać. Sinieje wokół ust i musimy jej dmuchnąć prosto w twarz, aby ponownie złapała oddech. Jednak pewnego dnia doszło do ustania oddechu na dużo dłuższy czas niż zazwyczaj. Waleria cała zsiniała na twarzy i na kilka sekund straciła przytomność. Stwierdziliśmy, że jest to jedyna okazja, aby wykorzystać system opieki medycznej nie czekając na wizytę u neurologa w przyszłym roku. Pojechaliśmy na SOR. Majka zakładała, że badania potrwają trzy dni, więc spokojnie poradzę sobie sam z pozostałą dwójką maluchów. Trochę się przeliczyła, bo spędziła z Walerią w szpitalu prawie tydzień. Dla mnie nie miało to większego znaczenia, ale Majka trochę się wynudziła. W każdym razie zmierzam do tego, że rodzice mieli wyjątkową okazję, aby pobyć z dzieckiem dłużej niż zazwyczaj. Właściwie mogli przychodzić kiedy chcieli i być z dzieckiem tak długo jak chcieli. Przyszli raz. Tata wyszedł po piętnastu minutach (bo podobno musiał odespać nockę), a mama po godzinie. Zaczynamy więc patrzeć na całą sytuację z zupełnie innej perspektywy.
A jeżeli chodzi o zdrowie Walerii, to jest wszystko w porządku. Lekarze odrzucili możliwość istnienia padaczki i paru innych chorób. Jest to bezdech afektywny, który po jakimś czasie powinien samoistnie zniknąć. Mamy ratować dziewczynkę dmuchaniem w twarz albo szczypaniem w piętę. Podobno brak oddechu do trzech minut nie powoduje zmian w mózgu, ale w razie czego mamy już nieco wcześniej rozpocząć sztuczne oddychanie. No jakie to proste.

I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie pewien drobiazg, który w jednej chwili spowodował, że szlag trafił wszystkie nasze dotychczasowe plany i założenia.

Pewnej nocy pojawiła się w naszym domu policja. Wcześniej panowie dzwonili do Majki, że mają do umieszczenia czterolatka po jakiejś interwencji. Majka trzymając się naszych zasad nieprzekraczania trójki dzieci, odpowiedziała że mamy komplet i brak miejsca do spania. Jednak mimo to, po kilku godzinach podjechali pod dom i wyładowali chłopaka twierdząc, że objechali już cały powiat oraz  miasto i nikt go nie chce – a my mamy najmniej dzieci.
Miał zostać do rana, a siedzi do teraz. I nawet nie wiadomo czyj on jest. Takie kukułcze jajo. Najpierw mama podrzuciła go swojej dorosłej córce, córka koleżance, ta policji, a policja nam.
A Majka jest tak zdesperowana, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby tym razem zastosowała "Plan B". 

To się rozpisałem o Peru. Ale dalej będzie już zdecydowanie krócej. I na temat.

Majka mówi, że to były wakacje życia. Ale ona zawsze tak mówi. W Kenii też były wakacje życia. Potem w Wietnamie i na Sri Lance. Wychodzi na to, że im dalej wyjeżdżamy, tym ranga wyjazdu wzrasta. Nigdy nie słyszałem takiego określenia w stosunku do naszej wycieczki na Kretę, chociaż osobiście mam bardzo miłe wspomnienia. Nigdy nie zapomnę kąpieli w morzu Egejskim w okolicy Spinalongi. Przez ponad godzinę pływałem z dala od brzegu, w wodzie o temperaturze niewiele niższej niż temperatura mojego ciała. Nie jestem wytrawnym pływakiem, ale wyporność była tak wielka, że trudno byłoby się utopić. Majka też pamięta tę sytuację, ale mówi, że to nie było w Grecji. Chociaż nie potrafi jej umiejscowić na mapie. Ja dałbym sobie uciąć rękę, że to było właśnie tam. Morał z tego jest taki, że mamy jakieś wspomnienia, ale pamięć o tym co, gdzie i kiedy miało miejsce, coraz bardziej się zaciera.

Po powrocie z Peru wiele osób zadawało mi pytanie: „I jak było? Fajnie, prawda?”. Było więc to pytanie z jednoczesną tezą. Bo przecież tak daleka wyprawa życia nie może nie być fajna.

No i na dobrą sprawę muszę się z tym zgodzić, bo cała wycieczka dostarczyła niezapomnianych wrażeń. Ale chyba jestem już trochę za stary na takie eskapady. Był to wyjazd niezwykle męczący. Mógłbym pominąć pełne dwie doby spędzone w samolotach i pociągach (związane z dojazdem i powrotem). Ostatecznie, aby zrealizować swoje marzenia, można się trochę poświęcić. Niestety kolejne trzynaście dni nie było dużo lepszych. Jazda w autokarze po kilkaset kilometrów dziennie, wyjazdy z hotelu skoro świt (nawet przed wschodem słońca) i przyjazdy do kolejnego późnym wieczorem (a nawet tuż przed północą) – były męczące.

Brakowało mi kilku dni wypoczynku na słońcu, przy basenie i z drinkiem w ręku. Tyle tylko, że w Peru jest zimno. Byliśmy tam pod koniec ich lata (na przełomie pory mokrej i suchej), co odpowiadało naszemu początkowi wiosny – krótko mówiąc, w pierwszej połowie kwietnia. W tym czasie, w Polsce było dużo cieplej niż w Peru. Tylko w Limie (leżącej na poziomie oceanu) temperatura oscylowała wokół 25 stopni. Z każdym metrem w górę spadała, by na wysokości pięciu tysięcy znaleźć się w okolicy ośmiu stopni.

Majka nie omieszkała rezygnować z morsowania w lodowatym oceanie

Przewodnik, który prowadził naszą wycieczkę jest Polakiem, chociaż od wielu lat mieszka na stałe w Peru. Poślubił Peruwiankę, ma dziecko i mówił, że jest szczęśliwy. Lata temu, podobnie jak kiedyś Hamlet, stanął przed egzystencjalnym pytaniem. W jego wydaniu brzmiało ono: „Jechać tu, czy jechać tam? ”. Nie rozwinął tematu, dlaczego nie chciał wiązać swojej przyszłości z krajem ojczystym. Rozważał osiedlenie się albo w Japonii, albo właśnie w Peru. Ponieważ doszedł do wniosku, że w Japonii musiałby się za bardzo napracować, to padło na Peru.
Dlaczego? Bo Peru jest krajem ludzi wolnych. Nie trzeba pracować, nie trzeba płacić podatków, a działkę budowlaną można zdobyć na zasadzie inwazji – wystarczy wytyczyć granice wybranego terenu, ogrodzić go choćby kamieniami, zgłosić do sądu i już można budować dom. Trzeba jednak cokolwiek zrobić z terenem w ciągu dwóch lat. Jeżeli na działce nic się nie dzieje, to inna osoba może na nią wkroczyć, wytyczyć z niej kawałek dla siebie, zgłosić do sądu i czas zaczyna biec od początku. Chociaż niedawno władze doszły do wniosku, że niektóre tereny są zbyt atrakcyjne i inwazja na nich została zakazana. Tak jest choćby w pobliżu większych miast. Ale prawo nie działa wstecz, więc na każdym kroku widać zaszłości. Bywało zatem, że podziwialiśmy ruiny dawnych budowli otoczone walącymi się chatami niczym z krajów trzeciego świata. Kiedyś zostały zajęte na zasadzie inwazji.
Domy Peruwiańczyków nie wyglądają imponująco pod żadnym względem. Jakoś stoją, chociaż wydaje się, że silniejszy wiatr powinien obrócić je w zgliszcza. Ale być może wiatr tam nie wieje, a konstrukcja jest jedynie odporna na będące niemal codziennością trzęsienia ziemi.
Za to jeśli chodzi o wspomniane ruiny, to trzymają się świetnie. W zasadzie powinienem powiedzieć, że są to pozostałości dawnych budowli, których elementy zostały zwyczajnie rozkradzione i wykorzystane do zbudowania czegoś innego.
Peruwiańczycy rzadko imają się stałej pracy. Najczęściej pracują dorywczo jako taksówkarze albo w kopalniach (legalnych lub nie). Wykonują też drobne prace gospodarcze i remontowe. Jednak najlepszym interesem są „wykopki”. W Peru wciąż jest mnóstwo artefaktów przykrytych cieńszą lub grubszą warstwą ziemi. Wystarczy zatem wziąć łopatę i zacząć kopać – nie ma znaczenia gdzie, w każdym miejscu coś się znajdzie. A nawet niewielka waza, czy choćby mała miseczka, warta jest kilka tysięcy dolarów. Problem polega tylko na tym, że taki proceder jest nielegalny i na wykopki trzeba wybierać się nocą. Chociaż policja nawet jak kogoś przyłapie na łamaniu przepisów prawa, to za niewielką opłatą przymyka oko. No chyba, że trafi się na policjantkę... ale o tym za chwilę.
Nasz przewodnik twierdził, że na oprowadzaniu wycieczek nie zarabia zbyt wiele i raczej traktuje to jak hobby. Biorąc pod uwagę cenę, którą zapłaciliśmy i firmę, w której wykupiliśmy nasze wakacje, raczej poddawałbym to w wątpliwość. Oficjalnie chłopak twierdził, że jest informatykiem i tworzy jakieś projekty. Ale na ten rok miał już rozplanowane wycieczki aż do lipca i to w nie jednym biurze podróży. Ponieważ sezon turystyczny w Peru trwa w zasadzie przez cały rok, to na swoje prace projektowe miałby niewiele czasu. Krążyły więc ploteczki, że być może też żyje z wykopywanych przedmiotów.

Takie cuda można tutaj wykopać




I takie


A  nawet takie




Skoro mało kto odprowadza podatki od swoich dochodów, to również nie ma socjalu. I to w szeroko rozumianym zakresie tego słowa. Nie ma więc zasiłków, emerytur, dopłat do czegokolwiek. Bezpłatna służba zdrowia istnieje, ale raczej jest omijana szerokim łukiem. Peruwiańczycy wychodzą z założenia, że lepiej wylizać się samemu, niż uzyskać pomoc w szybkim opuszczeniu tego świata. Nie istnieje też pomoc społeczna. Nie ma domów starców ani domów dziecka. Na pytanie: „Czy istnieje piecza zastępcza?”, przewodnik odpowiedział też pytaniem: „A co to takiego?”.
Trudno jednak spotkać żebraka. Bywają co najwyżej dzieci próbujące sprzedać to i owo. Ale też nie było widać za bardzo ludzi starych. Być może mało kto dożywa sędziwego wieku albo nie byliśmy wprowadzani w mroczne zakamarki miast, o których wszyscy chcą zapomnieć.
Wracając do dzieci – można stwierdzić, że podobnie jak w innych krajach, które odwiedziliśmy w ramach spędzania wakacji, tutaj też w razie problemów opiekę przejmuje dalsza rodzina. Tyle tylko, że w Peru dotyczy do głównie sytuacji, gdy dziecko straci rodziców. No bo przecież dopóki rodzice żyją, to się opiekują. Nikogo nie interesuje w jaki sposób.
W zasadzie gdyby to przełożyć na nasz grunt i zlikwidować wszelką pomoc społeczną i nadzór nad rodziną, pewnie byłoby tak samo. Dzieci, które teraz trafiają do naszej rodziny zastępczej, jakoś by dorosły. A o tych, które nie zdążyłyby dorosnąć, słuch by zaginął.

Nasz przewodnik nie ma zbyt dobrego zdania o obywatelach Peru. Uważa, że są leniwi, kłamliwi, niepunktualni i oszukują na każdym kroku. Oczywiście najbardziej oszukują turystów i to wprost proporcjonalnie do jasności skóry. On sam nigdy nie robi zakupów tylko wysyła żonę. Uważa, że ona zapłaci najwyżej połowę tego ile zażądano by od niego. Osobiście kupił tylko samochód.

Kupując rozmaite pamiątki można, a nawet trzeba, się targować. Tyle tylko, że jak jest się białym, to niewiele to daje. Będąc zagranicą zawsze kupujemy sobie coś, co będzie nam ten wyjazd przypominać. Tym razem postanowiliśmy kupić drewnianą figurkę lamy. Jest ich w Peru wszędzie pełno – w różnych, aczkolwiek powtarzalnych wzorach. Niestety prawie nigdzie nie ma podanej ceny, a rozpoczęcie rozmowy ze sprzedawcą i tak niewiele powie. W każdym razie nie odpowie na pytanie czy to drogo, czy tanio. Byliśmy jednak pewnego dnia w muzeum, w którym znajdował się mały sklepik z pamiątkami, a w nim upatrzona już od kilku dni figurka. Była też cena – 100 soli (jest to odpowiednik mniej więcej stu złotych). Uznaliśmy, że w takim muzeum cena jest pewnie wygórowana, ale mieliśmy chociaż jakiś punkt odniesienia. Poszliśmy zatem na targ pełni wiary, że uda nam się kupić lamę za połowę tej ceny. Ku naszemu zdziwieniu, na dzień dobry słyszeliśmy kwoty od 180 do 200 soli, a po negocjacjach nie mniej niż 160. Zrezygnowani opuściliśmy targ i udaliśmy się na miejsce zbiórki naszej wycieczki. Przechodząc obok sklepu z pamiątkami, usytuowanego przy głównym placu w Arequipie, Majka zagadnęła: „Chodź wejdziemy”. Nie byłem przekonany do tego pomysłu zakładając, że tutaj, to pewnie będzie z 300 soli – ale weszliśmy. I ku naszemu zdziwieniu, nie dość że przy każdym wystawionym na półce przedmiocie była cena, to nasza lama kosztowała jedyne 45 soli. Oczywiście już nie negocjowaliśmy ceny, a właścicielce sklepu opłaciło się to w dwójnasób, bo po chwili sprowadziliśmy do sklepiku połowę naszej wycieczki.

Na dobrą sprawę, z każdym dniem potwierdzała się opinia naszego przewodnika dotycząca cech charakteru Peruwiańczyków. Jednym z głównych celów naszego wyjazdu był płaskowyż Nazca i zobaczenie słynnych na cały świat geoglifów – oczywiście z lotu ptaka.



Loty awionetką nad wspomnianym płaskowyżem miały zwieńczyć jeden z pełnych wrażeń dni. Przelot był oczywiście zarezerwowany przez biuro podróży już wiele tygodni wcześniej, a przewodnik tylko doprecyzował przez telefon szczegóły. Wystarczyło dojechać na miejsce do godziny osiemnastej. Mieliśmy dużo czasu, więc zrobiliśmy sobie nawet w trasie niczemu nie służący półgodzinny postój, a potem ślimaczym tempem naszego kierowcy ruszyliśmy w dalszą drogę. W Peru jest jednak tak, że nikt nie dba o przejezdność dróg, chociaż istnieją odpowiednie służby. Jeżeli jakieś kawałki skał zasypią przejazd, to kierowcy się zatrzymują i zabierają do pracy. Nie wiem czy taki był powód stania w korku, ale pojawiły się jakieś nieprzewidziane przeszkody i później nasz kierowca musiał nieco (a nawet bardzo) przyspieszyć, łamiąc wszelkie drogowe przepisy.


Tak mniej więcej wyglądają drogi

Ale dotarliśmy na miejsce w wyznaczonym czasie. Rozpoczęły się loty. Samoloty zabierały na pokład od czterech do sześciu osób, więc zostaliśmy podzieleni na sześć grup. W ostatniej grupie była Majka ze mną i niejakim „Jar-Jarem”. Wymieniam go z imienia, bo jedno z zamieszczonych zdjęć jest jego autorstwa i zwyczajnie mu się to należy.

Gdy poprzedzająca nas grupa została załadowana na pokład, pani „w okienku” poinformowała, że reszta już nie leci. Na nic zdały się tłumaczenia, że następnego dnia z samego rana wyjeżdżamy w dalszą trasę, że firma nie przestrzega ustalonych warunków, że...
Nasz przewodnik wielu rzeczy już nie powiedział, bo jak wiele razy wcześniej powtórzył tylko nam – z Peruwiankami nie da się nic załatwić. Facetowi dałby ze sto soli łapówki (chociaż w zasadzie nie wiadomo za co), ale lot by się odbył. W tym konkretnym przypadku, swoje żale dotyczące lenistwa Peruwiańczyków i ich „mienia wszystkiego w dupie” musiał wylać przed naszą pozostałą trójką i przedstawicielem biura podróży, do którego natychmiast zadzwonił.
Ostatecznie nasz lot został przełożony na dziewiątą następnego dnia, czyli czas, w którym mieliśmy już mieć za sobą przynajmniej sto kilometrów kolejnej trasy. Mówiąc inaczej – następny dzień został wydłużony o mniej więcej cztery godziny. Była jednak pozytywna strona całego zamieszania. Grupa, która już się przeleciała nad płaskowyżem, mogła pospać do ósmej zamiast do piątej. Nasza trójka w ramach rekompensaty dostała gratisowe piwo od firmy (oczywiście tej naszej polskiej, a nie peruwiańskiej) i co najważniejsze mogliśmy się do następnego dnia przygotować.
Prawie wszyscy po locie awionetką byli sino-zieloni, a niektórzy wychodzili z samolotu ze zwróconym obiadem w papierowej torebce. My (ja i Majka) niby nie cierpimy na choroby lokomocyjne, ale Majka w swojej apteczce ma wszystko. Nie raz ratowała któregoś z współtowarzyszy podróży. Przed lotem nafaszerowała nas podwójną dawką jakiegoś specyfiku i z awionetki wyszliśmy w stanie nienaruszonym.
Było warto to zobaczyć. Chociaż myślałem, że te rysunki w ziemi są dużo większe. Niektórych z wysokości trudno było wypatrzyć.
I oczywiście wyszła na jaw moja płytka wiedza w tym temacie. Do tej pory, moją znajomość w tej materii mogłem zawrzeć w jednym zdaniu: „Inkowie stworzyli na ziemi znaki nawigujące przybyszy z kosmosu”. Trochę przesadziłem, ale rzeczywiście dużo większego pojęcia nie miałem. Wszystkie geoglify powstały w tysiącleciu oscylującym wokół roku zero. Mają więc przynajmniej dwa tysiące lat. I wcale nie stworzyli ich Inkowie, tylko dużo wcześniejsza kultura – zwana „Kulturą Nazca”. Teorii ich powstania, przetrwania i celu, któremu miały służyć jest wiele. Jedni uważają, że znaki mają odzwierciedlać gwiazdozbiory na niebie, inni twierdzą, że pokazują cieki wodne pod płaskowyżem, aby łatwiej można było z nich korzystać. Tyle tylko, że zgodność tego ze stanem faktycznym, to zaledwie kilkanaście procent. Teoria o przybyszach z kosmosu jest odrzucana przez oficjalną naukę, ale też istnieje. Ogólnie można powiedzieć, że niewiele wiadomo. A jak niewiele wiadomo, to najprościej przyjąć teorię kultu religijnego. Najprościej, bo taka teoria nie podlega żadnej logice.
Mnie te rysunki zadziwiają i nie podejmuję się ich interpretacji. Mam wiele pytań i wątpliwości, na które być może nigdy nie będzie odpowiedzi. Choćby to, jak wyryte w ziemi rowki (ewentualnie posypane kamieniami) przetrwały dwa tysiące lat. Ja w swoim ogrodzie też zrobiłem ścieżkę. Wyżłobiłem teren na dwadzieścia centymetrów, wyłożyłem folią i przysypałem żwirem. Pomijając folię, to zrobiłem dokładnie tak, jak te prymitywne (w założeniu współczesnej nauki) ludy peruwiańskie. Niedawno chciałem ją odrestaurować. Minęło zaledwie dwadzieścia lat, a nie mogłem jej odnaleźć. Nie było pozostałości ani po folii, ani po żwirze – wszystko zarosło i uciekło gdzieś do ziemi, albo się rozłożyło. Teoria o suchym klimacie i małej ilości wiatrów na peruwiańskim płaskowyżu nie do końca mnie przekonuje, ale też jej nie odrzucam. Ale się zastanawiam, jak prymitywna kultura mogła stworzyć rysunki, nie widząc efektów swojej pracy. No i co robi tam małpa (w sensie wyrytego rysunku na płaskowyżu) , która w Peru nie żyje. A może to jednak nie małpa, tylko starożytny kosmonauta?

Ptak u góry po lewej


Szkoda, że przez środek płaskowyżu "puścili" autostradę


Drugą rzeczą, którą chciałem w Peru zobaczyć jest architektura. I zobaczyłem – zobaczyłem to, co widziałem gdzieś na zdjęciach czy filmach oraz dużo, dużo więcej. I to „dużo więcej” spowodowało, że zupełnie nie zgadzam się z mainstreamowym przekazem.

Oficjalna wersja jest taka, że jest to spuścizna Inków. Oznaczałoby to z grubsza tyle, że monolityczne budowle i wszelkie inne kompleksy kamienne mają mniej więcej pięćset lat. Myślę, że wystarczy zobaczyć to, co rzeczywiście powstało pół wieku temu (w tym budynki wzniesione przez Hiszpanów) i porównać z prawdziwą architekturą Peru. Tą, która powstała nie setki, ale najprawdopodobniej tysiące lat temu.
Nasz przewodnik powtarzał przekaz znany z rozmaitych publikacji. Kamienne budowle tworzyli Inkowie, którzy setkami czy tysiącami siadali i piaskiem polerowali wykute ze skał bloki. A te bloki (ważące wielokrotnie po kilkanaście, a może i kilkadziesiąt ton) zostały pozyskane za pomocą narzędzi wykonanych z miedzi i brązu z elementami kamiennymi. Może się z tym zgodzić ktoś, kto nie wie jak miękkim metalem jest miedź i jej stop tworzący brąz. I ktoś, kto nie wie jak twarda jest skała wulkaniczna – bo przecież większość budowli tworzą bloki z granitu, andezytu i diorytu. Myślę, że mogą też być fragmenty bazaltowe.
Miedź i brąz nie poradziłyby sobie nawet wapieniem. A precyzja i dopasowanie szczegółów przekraczają możliwości współczesnej techniki (przynajmniej w zastosowaniu na wielką skalę).

Inkowie byli ludem inwazyjnym. Zresztą podobnie jak Hiszpanie. Najechali, podbili, rozkradli co się dało i przypisali sobie wszelkie sukcesy. Byli najbardziej prymitywną kulturą zamieszkującą tereny Peru.

Jeżeli więc ktoś by mnie zapytał, co dała mi ta wycieczka, to bez zastanowienia odpowiedziałbym, że uświadomienie sobie tego fenomenu – rozdźwięku między tym co widzę, a tym co słyszę i czytam. Mi wystarczyło zobaczenie Świątyni Słońca w Cuzco i Bramy Bogów na pograniczu z Boliwią. Machu Picchu było jedynie dopełnieniem, czy też potwierdzeniem moich zmienionych przekonań.

Precyzja budowy w Świątyni Słońca

Tutaj najmniejsza "cegiełka" jaką widzieliśmy

A tak budowali Hiszpanie

Brama Bogów - portal do innego świata

Takie, idealnie dopasowane, bloki kamienne były na każdym kroku

Króciutka dygresja na temat Boliwii. Byliśmy tam pół dnia, podziwiając między innymi uroki jeziora Titicaca. Gdy w drodze powrotnej przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy ponownie do Peru, poczułem wolność. Poczułem się jak nasz przewodnik.
W Boliwii przez cały czas byliśmy pod kontrolą (przynajmniej wzrokową) służb mundurowych, pokazujących wszem i wobec, że mają broń i nie zawahają się jej użyć. Zwiedzając jakąś świątynię, zostaliśmy poproszeni przez przewodnika o wchodzenie parami, ewentualnie czwórkami – aby nie wzbudzać zainteresowania żołnierzy. Na granicy, służby celne pytały o jakieś duperele, chociaż wiadomo było, że jesteśmy chwilową wycieczką. W zasadzie to nawet nie wiem jak Majka przez to przeszła, bo przecież ona po angielsku to ni w ząb (hellow, how do you do – i to wszystko). Ale jakoś ją przepuścili.

Najważniejszym punktem wyjazdu do Peru było zwiedzenie Machu Picchu. Nie jestem zawiedziony, chociaż deszcz lał przez cały czas – był to jedyny deszczowy dzień podczas całego pobytu. Z hotelu wyjeżdżaliśmy w pełnym słońcu. Prognozy pogody też nie zapowiadały niczego niezwykłego. Jednak gdy dojechaliśmy pociągiem na odpowiednią wysokość i stanęliśmy u podnóża, było jasne, że lekko nie będzie. Majka zapomniała zabrać swojej kurtki przeciwdeszczowej. Jako dżentelmen użyczyłem jej swojej. Jednak widząc strugi deszczu i mój letni sweterek, postanowiłem kupić u lokalnych sprzedawców tandetny, foliowy, ale nieprzemakalny płaszcz – oczywiście w tym miejscu za duże pieniądze. I co? Oczywiście Majka szybko się ze mną zamieniła, oddając nieprzemakalną kurtkę. Owszem, mogę powiedzieć, że była nieprzemakalna... ale tylko przez dwadzieścia minut. Przez kolejnych kilka godzin (aż do powrotu do hotelu) nie było na mnie suchego miejsca, przy temperaturze nie przekraczającej dziesięciu stopni. Ale przeżyłem, nie zachorowałem i nie żałuję.

Bilety na Machu Picchu trzeba zamawiać z przynajmniej półrocznym wyprzedzeniem.
Chadzając w wolnych chwilach po rozmaitych miejscowościach, spotkaliśmy dwie rodziny z Polski, które przyjechały na własną rękę. Też chciały zwiedzić Machu Picchu. Myślę, że im nie wyszło. Ja, to bym nawet się bał, że peruwiańską komunikacją nie uda mi się dojechać na konkretną godzinę.
Na Machu Picchu jest tak, że jak bilet jest wykupiony powiedzmy na dwunastą, to trzeba być o dwunastej. Jak się ktoś spóźni to jego problem – nie wejdzie. Jest sześć tras zwiedzania i nikt nie wie, którą pójdzie. Prawdopodobnie decyduje kolejność pojawiania się wycieczek w punkcie startu. Nie mam pojęcia jak to wygląda, gdyby dla przykładu tylko dwie osoby wykupiły bilet. Pewnie zostałyby dołączone do jakiejś grupy zwiedzających.
Cały kompleks jest bardzo rozległy i w ciągu tych maksymalnie trzech godzin, trudno byłoby go zwiedzić od „A” do „Z”. W związku z tym, kilku rzeczy, które można dostrzec gdzieś w internecie, my zwyczajnie nie widzieliśmy.
Ale było całkiem fajnie. Majka zrobiła setki zdjęć, a ja z chlupiącą w butach wodą tylko czekałem na powrót. Co chciałem – zobaczyłem.
I znowu moje wrażenie było takie samo. Megalityczne budowle (jak Brama Bogów) i zwykłe starożytne budowle (jak Świątynia Słońca w Cuzco) są dziełem starożytnych cywilizacji. Inkowie i Hiszpanie rozkradli co się dało, a to co trzeba było dobudować, to tylko kupa kamieni, piasku i gliny. W przypadku Hiszpanów – cegieł i zaprawy cementowo-wapiennej.

Machu Picchu w deszczu

Machu Picchu - moim zdaniem budowle przedinkaskie

A ta kupa kamieni po prawej to zapewne "doróbki" Inków

Na temat Peru można pisać wiele. Nie wiem tylko czy warto rozwijać inne perspektywy i wchodzić głębiej w mroczną część tego kraju. Zwiedzaliśmy rozmaite muzea, kościoły wybudowane przez Hiszpanów. Zupełnie mnie to nie interesowało. Taki europejski standard narzucony przez europejskich najeźdźców.

Nie wiem gdzie to było, ale wszędzie tak samo

Ciekawostką był obraz ostatniej wieczerzy, na którym na stole leżała świnka morska.
Zresztą jedną z osobliwości było zjedzenie świnki morskiej. Ładnie wyglądała na zdjęciu, ale uwzględniając aspekty kulinarne, można powiedzieć – skóra i kości.

Lamy i kondory były czymś bardziej ekscytującym. Lamy były wszędzie. Zresztą nie tylko lamy i alpaki, ale również wikunie, o istnieniu których nie miałem najmniejszego pojęcia.



Na kondory – że tak nieładnie napiszę – pojechaliśmy w specjalne miejsce, do Doliny Colca.

Przewodnik mówił, że jeszcze się nie zdarzyło, aby któraś z wycieczek nie zobaczyła w tym miejscu kondora.
Oczywiście i tym razem były. Wszyscy krzyczeli: „Och”, ”Ech”, „Wow”, „Jaaaa”
Być może już powinienem zacząć nazywać siebie „lemingiem”... być może. Ale było fajnie.



Powoli będę kończył moje wspomnienia z Peru.
Jest to ciekawy kraj, w którym za żadne pieniądze nie chciałbym zamieszkać. Jest to kraj kojarzony z Inkami, chociaż akurat ta kultura moim zdaniem była najbardziej prymitywną w całej historii.
Niewiele wiadomo o tym co było wcześniej. Są tylko wykopywane przedmioty codziennego użytku. Nie ma żadnych zapisków. Tylko na podstawie odnajdowanych artefaktów określa się istnienie pewnych kultur i czas ich panowania.
Pewne jest tylko to, że istnieją nieme, ale za to idealnie dopasowane konstrukcje kamienne, które być może tysiące lat nie poddały się licznym trzęsieniom ziemi, wpływowi pogody i zmianom klimatu.
Zbudowane prze Hiszpanów budynki się walą. Tych starych nie rusza żadna siła. Chociaż być może niektórzy stwierdzą, że prawie żadna. Byliśmy w jakimś miejscu (już nie pamiętam gdzie) i jeden z naszych wycieczkowiczów stwierdził:

  – O! Tutaj trzęsienie ziemi dało znać o sobie.
  – Nieee, to zostało specjalnie rozszczelnione, żeby turyści mogli zobaczyć jak to było budowane – odpowiedział przewodnik.

Było ciekawie. Jednak następnym razem jedziemy w ciepłe kraje. Jeszcze nie wiem gdzie, ale jestem przekonany, że Majka ma już plan.

Aaa....

Dwie rzeczy, które zasygnalizowałem wcześniej.

Kobiety w Peru mają status, który niektórzy chcieliby widzieć w naszym kraju. Nie będę rozwijał tematu. Nie wiem czy dlatego (podobno tak), ale jeżeli mają jakąś władzę – to nie ma zmiłuj. Żadnych łapówek, żadnych umizgów, żadnych negocjacji.

Ale z drugiej strony, gdyby w Nazca za przeloty odpowiadał facet, to pewnie za niewielką łapówkę polecielibyśmy awionetką razem ze wszystkimi.

Jeżeli w Peru ktoś umawia się na jakąś pracę i w umowie jest zapisana powiedzmy godzina dziesiąta, to zleceniobiorca o dziesiątej nie jest gotowy. W zasadzie takie sytuacje pewnie się nie zdarzają, ale gdyby jakiś Polak chciał być punktualnym i przyszedł na tą dziesiątą, to usłyszałby słowa: „Co tak wcześnie. Idź do domu i przyjdź za kilka godzin”.

I jeszcze jedna ciekawostka. Zostaliśmy zapytani przez naszego przewodnika, ile w Polsce kosztuje Tico? Już dawno zapomnieliśmy, że takie samochody jeździły po naszych drogach. W Peru są jednym z najbardziej popularnych samochodów użytkowanych w charakterze taksówki.

I ostatnia ciekawostka – jeszcze nam się nie zdarzyło, aby grupa wycieczkowa założyła grupę w internecie i tam wrzucała również swoje najlepsze zdjęcia i filmiki z możliwością ich wykorzystania w sieci. Zresztą do dzisiaj ta grupa jest aktywna i być może będzie miała wpływ na nasze przyszłe wyjazdy.

Pamiętam zdjęcie geparda z Kenii, zrobione przez jednego z uczestników wyposażonego w wypasiony teleobiektyw. Na moim zdjęciu, wykonanym całkiem przyzwoitym aparatem, wyszła tylko nieco większa plama. Ale to było jego zdjęcie.
Poniżej załączam dzieło wspomnianego wcześniej „Jar-Jara”. Nie wiem jak tego dokonał.


Moje krótkie podsumowanie – warto pojechać, warto zobaczyć. Ale lekko nie będzie.