piątek, 30 września 2016

--- Kwartalna ocena dzieci.

Wielokrotnie w swoich opisach używałem tytułowego pojęcia, chociaż nigdy nie napisałem co się tak naprawdę pod nim kryje. Dzisiaj postaram się trochę przybliżyć termin „kwartalna ocena dziecka w pieczy zastępczej”. Z jednej strony, jest to kolejna odsłona życia rodziny zastępczej, a z drugiej, pewnego rodzaju przybliżenie funkcjonowania całego systemu opieki zastępczej.
Mimo, że słowo „system” nie najlepiej się kojarzy, to jednak istnieją rozmaite normy, które regulują funkcjonowanie rodzin zastępczych. Przeciętna osoba, bazująca tylko na „rewelacjach” pojawiających się raz na jakiś czas w mediach, może stwierdzić, że dziecko przebywające w rodzinie zastępczej (jak również sama rodzina), nie podlega żadnej kontroli. Na szczęście tak nie jest, chociaż dzisiaj skupię się tylko na tym jednym elemencie. Organizator pieczy zastępczej (w naszym przypadku PCPR) jest ustawowo zobligowany do dokonania oceny dziecka przebywającego w rodzinie zastępczej. Dzieci do lat trzech są opiniowane co kwartał, a starsze co pół roku. Trudno mi powiedzieć, czy w każdym zakątku naszego kraju są stosowane identyczne procedury (być może nie), więc skupię się na naszym przykładzie.
Przede wszystkim muszę powiedzieć, że ocenie podlegają dzieci przebywające w każdego rodzaju rodzinie zastępczej. Nie ma więc znaczenia, czy jest to rodzina zawodowa, czy też nie, czy ma pod opieką jedno dziecko, czy kilkoro. Chociażby ten fakt wskazuje na dużą różnicę pomiędzy rodzicami zastępczymi, a adopcyjnymi.
Pierwsze wrażenie może prowadzić ku stwierdzeniu, że znowu jakiś urząd „wchodzi z butami” w prywatne życie rodziny, wymagając z jej strony takiego, czy innego zaangażowania. Niby tak... w końcu jest to związane z przeznaczeniem swojego czasu, który można by wykorzystać choćby na zabawę z dzieckiem. Być może podobnie mogą myśleć inne osoby, biorące udział w takiej ocenie, na przykład pracownicy ośrodka adopcyjnego, ośrodka pomocy społecznej, no i oczywiście pracownicy PCPR-u, ponieważ każda z tych instytucji oddelegowuje kogoś, kto wchodzi w skład zespołu opiniującego.
Czy ma to sens? W mojej ocenie tak. Przede wszystkim jest to wartościowe spotkanie dla rodziców biologicznych oraz zastępczych. Wbrew pozorom, najbardziej nieszczęśliwi mogą być pozostali uczestnicy, którym zwyczajnie tak nakazuje ustawa, chociaż w naszym przypadku mamy wrażenie, że każda ze stron jest zainteresowana poruszanymi tematami i bardzo się przykłada do nałożonych na nią obowiązków.
Jak wcześniej wspomniałem, w skład zespołu dokonującego oceny dziecka wchodzą jego rodzice biologiczni, osoba z PCPR-u prowadząca sprawę danego dziecka oraz ktoś z dyrekcji, psycholog, osoba z ośrodka adopcyjnego oraz osoba z ośrodka pomocy społecznej (opiekująca się rodziną biologiczną dziecka)… no i oczywiście my, czyli rodzice zastępczy. Celem takiego spotkania jest wypracowanie pewnej strategii dalszego postępowania, chociaż pewnie każdy ma inne oczekiwania i na koniec wyciąga zupełnie inne wnioski. Dla PCPR-u zapewne najważniejsze jest potwierdzenie zasadności przebywania w pieczy zastępczej. Opiekę społeczną pewnie interesują relacje rodziców biologicznych z innymi instytucjami oraz rodzicami zastępczymi, a przede wszystkim ich plany i zobowiązania na przyszłość. Psycholog … raczej tylko służy pomocą przy omawianiu konkretnych sytuacji. Osoba z ośrodka adopcyjnego …łowca głów? Chociaż może bardziej – ktoś, kogo „klientem” może stać się przebywające u nas dziecko (i warto wiedzieć jak najwięcej o jego sytuacji). I na koniec rodzice zastępczy, czyli my … Dowiadujemy się o wielu ciekawostkach z życia rodziców biologicznych (o rozbojach, interwencjach policji, pobytach w areszcie, szpitalu psychiatrycznym, ale również na przykład o ścisłej współpracy i ogromnym wsparciu ze strony opieki społecznej), poznajemy informacje, które ci, skrzętnie ukrywają (nawet odwiedzając swoje dziecko w naszej rodzinie). Jednak najważniejsi na takim spotkaniu są rodzice biologiczni. Trudno mi powiedzieć, jakie wnioski wyciągają, ponieważ rzadko dzielą się swoimi spostrzeżeniami. Niestety często bywa, że nawet na te spotkania nie przychodzą. Ci, którzy chcą skorzystać z pomocy, otrzymują bardzo prostą „receptę na życie”. Prostą? Nie zawsze, ale ujętą w kilku konkretnych punktach. Czasami jest to związane z wyborem pomiędzy dzieckiem, a toksycznym rodzicem, albo toksycznym partnerem. Wielokrotnie rozumiem dylematy rodziców biologicznych – często nie chcą radykalnych zmian w swoim życiu, a jeszcze częściej się ich zwyczajnie boją.
Niestety jeszcze częściej nie chcą pomocy (poza materialną), żyją w zupełnie innym świecie, czasami mam wręcz wrażenie, że w innym wymiarze. Na dobrą sprawę nie chcę ich w żaden sposób oceniać, bo zwyczajnie nigdy nie byłem w „ich skórze”. Nie wiem też, co jest najlepsze dla dziecka? Logika podpowiada, że rodzina adopcyjna, która roztacza przed dzieckiem ogromne przestrzenie rozwoju. Serce … mówi dokładnie to samo. A jednak, praktycznie przy każdym dziecku chcielibyśmy, aby wróciło do rodziców biologicznych, którzy poukładaliby swoje życie (naprawdę niewiele trzeba) . Na początku zawsze jest ogromne zaangażowanie, jednak z każdym tygodniem ich zapał słabnie. Dlaczego przestają walczyć o swoje dziecko?
Prawdę mówiąc, to co powyżej napisałem o spotkaniach dotyczących oceny dzieci, było swego rodzaju opowiadaniem ślepego o kolorach, bo tak naprawdę, nigdy na takim spotkaniu nie byłem. W naszej rodzinie, to Majka jest naszym „rzecznikiem prasowym” - ja jestem od „czarnej roboty”. Gdy Majka jedzie na spotkanie do PCPR-u, ja zostaję z dzieciakami, i prawdę mówiąc bardzo mi to pasuje. Przede wszystkim dlatego, że moja żona jest w swojej roli rewelacyjna. Dziewczyna ma zwyczajnie - dar. Pamiętam jak wiele lat temu (gdy jeszcze nie byliśmy pogotowiem rodzinnym), potrafiła prowadzić festyny (na przykład z okazji „Dni gminy”), albo brać udział w audycjach radiowych. Teraz wykorzystuje swoje umiejętności na spotkaniach, dotyczących oceny naszych dzieci zastępczych. Potrafi połączyć wiedzę i pewność siebie z pokorą – rzadka sztuka. Udaje jej się zdobyć przychylność każdej ze stron, biorących udział w spotkaniu. Dziwi mnie tylko, gdy mówi, że tak naprawdę to jest nieśmiała. Za to ja wcale nie jestem nieśmiały, jednak nie zamierzam wybierać się z Majką do PCPR-u, bo pewnie skończyłoby się to dla mnie na „posiedzeniu”. Jednak biorę na siebie pisemną prezentację dzieci. Tak jakoś wyszło, że pierwsze opinie, wydrukowałem na żółtych kartkach. Teraz stało się to pewnego rodzaju tradycją. Osobiście, bardzo mnie cieszy fakt, że nie jest to tylko „sztuka dla sztuki” i pewne informacje tam zawarte są wykorzystywane do bardziej merytorycznego opisu danego dziecka oraz cały tekst jest dostępny dla rodziców biologicznych (zdarzyło się nawet, że został dołączony do złożonego przez nich wniosku o urlopowanie, w sądzie). Chociaż chyba największą radość mi sprawia to, gdy widzę te żółte papiery w dokumentacji ośrodka adopcyjnego – bo to znaczy, że również rodzice adopcyjni mogą się zapoznać z czymś, co w jakiś sposób jest pamiętnikiem ich przyszłego dziecka.

Dla przykładu, zamieszczę jeden z czterech opisów, który przygotowałem na ostatnie spotkanie dotyczące oceny naszych dzieci zastępczych (dotyczący 6 – letniego Kapsla):

Ocena rozwoju dziecka na podstawie obserwacji opiekunów.

Kapsel jest w naszej rodzinie od trzech tygodni, więc tak naprawdę niewiele jeszcze możemy o nim powiedzieć. Jednak wydaje się, że fakt, iż jesteśmy jego trzecią rodziną zastępczą w stosunkowo krótkim czasie, raczej nie najlepiej wpływa na jego zachowanie, zwłaszcza dotyczące sfery emocjonalnej.
Chłopiec ma problem z moczeniem się. Wprawdzie nie chodzi o kałuże, ale tylko o popuszczanie, to jest to jednak sytuacja, którą powinniśmy jakoś rozwiązać, a przynajmniej wypracować pewną strategię postępowania. Sam fakt moczenia się nie jest niczym nadzwyczajnym w przypadku dzieci, które poczuły się odrzucone przez matkę (w skrajnych przypadkach może trwać nawet do 14-15 roku życia). Wydawałoby się, że najlepszą metodą jest stosowanie nagród, jednak gdy ta nagroda jest już w zasięgu ręki, i nagle emocje przerosną umysł, to jej odebranie staje się zwyczajną karą, a tego bardzo nie chcemy robić. W tej chwili wielki słój z cukierkami, które może dostać gdy nie „posika się” przez trzy dni z rzędu (która to zasada została przeniesiona z poprzedniej rodziny zastępczej), praktycznie go nie interesuje, ponieważ chłopiec wie, że jest on poza jego zasięgiem.
Skłaniamy się więc ku temu, aby traktować jego przypadłość jako coś, co ma prawo się zdarzyć, i chcielibyśmy, aby nie miał poczucia wstydu, ani świadomości tego, że sprawia nam tym przykrość.

Kapsel jest nieco poniżej normy rozwojowej, stąd między innymi orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego. Trudno jednak aktualnie powiedzieć w jakiej mierze jest to skutek zaniedbań opiekuńczo-wychowawczych, a w jakiej jakiegoś rodzaju zaburzeń.

Wykaz umiejętności dziecka:

  • Jest prawie samowystarczalny w zakresie ubierania się, mycia, kąpieli, korzystania z toalety. Wprawdzie często myli lewy but z prawym, tył i przód bluzki, nie potrafi zawiązać sznurowadeł a nawet zapiąć guzików, to jednak jest to chyba przypadłość dotycząca dużej grupy sześciolatków. Sprawia wrażenie, jakby nie bardzo wiedział do czego służy szczoteczka do zębów, o czym zresztą świadczy stan jego uzębienia.
  • Nie potrafi jeszcze prawidłowo posługiwać się sztućcami (zwłaszcza nożem), ale stara się jak może i nawet gdy wystąpią trudności, nie posiłkuje się ręką.
  • Stara się być bardzo pomocny, ale nie bardzo „mierzy siły na zamiary”. Na razie uczymy się siebie. Jak do tej pory, najbezpieczniejszym zajęciem (chociaż dość obrzydliwym), jest zbieranie myszy z tarasu, które przyniesie kot. Na szczęście idzie jesień i taras będzie już ciągle zamknięty. Ale będziemy starali się wdrażać go do pewnych czynności, które będzie lubił i będą bezpieczne. Okazało się na przykład ostatnio, że potrafi sprawnie nakarmić kaszką Gacka (naszego podopiecznego). Natomiast pozwolenie mu na wycieranie naczyń, jest obciążone dużym ryzykiem.
  • Jest typowym sześciolatkiem, który nie potrafi usiedzieć na miejscu, dlatego staramy się zapewnić mu trochę ruchu. Został zapisany na trening judo dla przedszkolaków. Po pierwszym spotkaniu był bardzo podniecony i wyraził chęć dalszego uczestnictwa w zajęciach. Nie wiadomo jak to będzie, bo po pierwszym bieganiu ze mną po lesie, też był bardzo zadowolony, ale od tego czasu nie mogę go namówić, aby to powtórzyć. Prawdopodobnie sporo w tym mojej winy, bo gdy dobiegliśmy do paśnika, zapytałem czy wracamy krótszą, czy dłuższą drogą. Odpowiedział, że dłuższą, więc przebiegliśmy prawie 4 kilometry (ale dał radę). Niestety wówczas jeszcze nie wiedziałem, że nie rozróżnia pewnych pojęć.
  • Wprawdzie Kapsel jest strasznym gadułą, to jednak musimy brać pod uwagę to, że nie rozróżnia słów przeciwstawnych: dalej-bliżej, mniejszy-większy, dłuższy-krótszy itd. Nie odróżnia też sformułowań: z przodu – z tyłu. Niedawno odbierałem go z przedszkola. Zadał mi pytanie: czy mogę usiąść z tyłu? Oczywiście – odpowiedziałem. Patrzę, a on ładuje się na przednie siedzenie. Nie wie też która to jest strona lewa, a która prawa.
  • Ma też dziwne nawyki dotyczące słownictwa. Mówi, że chciałby być wyścigówką lub koparką, zamiast że chciałby mieć wyścigówkę lub koparkę.
  • Za to bardzo często używa zwrotów grzecznościowych: proszę, dziękuję, przepraszam. Zagaduje zupełnie sobie obce osoby i jest to bardzo kulturalne, a do tego logicznie uzasadnione. Jedynie musimy go nauczyć, że należy mówić „proszę pani”, a nie „pani”, oraz „słucham” zamiast „co”.
  • Rzadko miewa skrajne nastroje jak inne sześciolatki (od euforii do ataku złości), jednak bywają sytuacje, które bardziej byłyby naturalne dla 2-3 latka. Potrafi rzucić się na podłogę, krzyczeć, kopać, szarpać się.
  • Ma fobię na punkcie paznokci u nóg. Nie daje ich sobie obciąć (chociaż mojej żonie jakoś udało się go do tego namówić dwa razy), co powoduje, że jego stopy wyglądają fatalnie. Ma jednak tego świadomość, bo kiedyś wrócił z przedszkola z krzykiem: ciocia udało się ! Myśleliśmy, że chodzi o to, że się nie zmoczył, a on dalej: udało się … nie musiałem ściągać skarpetek.
  • Na dobrą sprawę nie potrafi nawet policzyć do pięciu, chociaż powinien już dodawać i odejmować w zakresie liczby 10.
  • Nie potrafi skupić się na jakiejś czynności dłużej niż na 2-3 minuty. Nie umie bawić się twórczo, układając klocki, puzzle, budując wieżę. Największą atrakcją jest oglądanie bajek w telewizji.
  • Mówią, że nie potrafi rysować, chociaż może zwyczajnie wzoruje się na klasykach. Niestety przypadł mu do gustu tylko jeden styl – abstrakcjonizm.
  • Nie rozróżnia kolorów. Zastanawiamy się, czy aby na pewno jest to kwestia pewnych opóźnień, ponieważ potrafi pogrupować figury np. okrągłe i kwadratowe. Natomiast, gdy pokazujemy mu żółty przedmiot oraz trzy inne, w kolorze żółtym, niebieskim i czerwonym, nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, który z nich jest w takim samym kolorze – zwyczajnie zgaduje.
  • Nie zna ani jednego wierszyka, czy też piosenki.
  • Za to ma pewną wiedzę ogólną, którą pewnie sobie wypracował, aby nie zginąć w brutalnym świecie. Wie jak się nazywa i ile ma lat, ma dobrze rozpracowanego pilota od telewizora, a będąc w odwiedzinach u naszej byłej podopiecznej, która przebywa w domu opieki prowadzonym przez siostry zakonne, widząc zakonnicę – krzyknął: Ooo!!! Matka Boska.
  • Jest bardzo opiekuńczy w stosunku do młodszych dzieci, przebywających w naszym pogotowiu.
  • Trochę tylko wzbudza moją zazdrość, gdy patrzy Majce prosto w oczy i mówi: „chciałbym, abyś była tylko moja”.
Podsumowując, Kapsel jest pogodnym dzieckiem i nie przewidujemy z nim większych problemów wychowawczych. Społecznie jest naszym zdaniem całkiem dobrze rozwinięty. Ruchowo też niczego sobie. Natomiast możliwości nadrobienia zaległości w sferze emocjonalnej, percepcyjnej, poznawczej i językowej są ogromną niewiadomą … ale jednak jest to dla nas dużym wyzwaniem.


sobota, 17 września 2016

--- Słodziaki z piątej nad ranem.

Pod ostatnim postem, pojawił się komentarz (a w zasadzie pytanie) Uli, który skłonił mnie do głębszej refleksji. Jak to właściwie jest, że udaje nam się zapanować nad często sporą gromadką maluchów? I nie chodzi o zabawienie ich przez kilka godzin na placu zabaw, czy w pokoju z zabawkami, ale o bycie z nimi przez 24 godziny na dobę. Często nam się zdarza, że wzbudzamy podziw u osób, które nas odwiedzają, ponieważ ich dzieci albo zasypiają godzinami, albo jedzą przez pół dnia, albo są rozpieszczone do granic możliwości, albo wrzeszczą, biegają, nie dają się opanować … i każdy tylko czeka, aż wreszcie podrosną. W rodzinach zastępczych tego rodzaju co nasza jakoś udaje się to wszystko ogarniać, nie nadwyrężając swojego zdrowia psychicznego (w większości przypadków).
Co jest kluczem? Może pozwalamy dzieciom płakać przed snem (wychodząc z założenia, że w końcu się zmęczą)? A może jak nie chcą jeść, to im nie dajemy (stąd niektóre są takie cherlawe)?
Oczywiście, że nie.
Jeszcze zanim zostaliśmy pogotowiem rodzinnym, ale już mieliśmy do czynienia z innymi rodzinami zastępczymi o takim właśnie charakterze, też nurtowały mnie tego rodzaju pytania, chociaż sam nie wiem dlaczego, ale jakoś nie miałem odwagi ich zadać.

Gdybym teraz miał krótko odpowiedzieć na stawiane pytania, to określiłbym to jednym słowem – rytuały. Gdybym miał rozwinąć temat, to dorzuciłbym – bycie konsekwentnym.

Zacznę może od końca, czyli przygotowywania dzieci do snu nocnego. Tutaj najważniejsza jest kąpiel. Nie zdarzyło nam się, aby nasze dzieci zastępcze nie były wykąpane, mimo że codzienna toaleta całego ciała wcale nie jest konieczna i przy naszych córkach biologicznych nie przestrzegaliśmy tego tak rygorystycznie. Jednak dzieci (nawet niemowlaki) w jakiś sposób kojarzą sobie kąpanie ze spaniem. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, ale zdarza się, że któremuś z naszych dzieci nieco przeciągnie się drzemka południowa. Nie dość, że śpi ono wówczas dłużej niż zazwyczaj, to po przebudzeniu, do kąpieli pozostaje mu zaledwie godzina (a nie jak zwykle trzy lub cztery). Okazuje się, że niczego to nie zmienia. Nie dość, że zasypia tak jak zawsze, to sen nocny niczym nie odbiega od przeciętnego. Mieliśmy też kiedyś niewidomą dziewczynkę. Obawialiśmy się, że mogą nas w tym przypadku napotkać problemy – przecież dziecko nie wiedziało kiedy jest noc. A jednak w ciągu dnia (nawet gdy spała w absolutnej ciszy) budziła się po 2-3 godzinach. W nocy przesypiała do rana. Być może trochę demonizuję kąpiel i zupełnie inne prawa rządzą naturą dziecka, jednak jest ona dla nas najważniejszym punktem dnia – po prostu wiemy, że po dwudziestej mamy już czas dla siebie a ewentualne niespodzianki ze strony dzieci są sporadyczne.

Sama kąpiel też jest elementem tak ciekawym, że być może można by na ten temat napisać pracę naukową. Dzieci bardzo lubią wodę, lubią się w niej pluskać i ewentualne niezadowolenie przejawiają w momencie wycierania i ubierania w piżamki. Ciekawe jest jednak to, że zdarzają się przypadki, gdy nowe dziecko przez kilka dni wzbrania się przed kąpielą, a jeżeli już wejdzie do wody, to za żadne skarby nie pozwoli położyć się na plecach. A jeszcze ciekawsze jest to, że słyszeliśmy opinie od rodziców, którzy adoptowali lub wzięli w opiekę zastępczą dziecko z naszej rodziny, że najgorszą rzeczą dla tego dziecka jest kąpanie. Czy zmieniło ono upodobania? Czy ja kąpię w jakiś specyficzny sposób? Nie sądzę – raczej jest to kojarzenie pewnych faktów występujących „przed” lub „po”. Ale jakich? A może właśnie przyczyna tkwi w nieuchronności kąpieli. W końcu, „jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma”.

Kolejną sprawą jest południowe spanie. Nie dotyczy to dzieci przedszkolnych i szkolnych, bo te (jak sama nazwa wskazuje) w tym czasie są poza domem. Maluchy zwyczajnie zaczynają czuć znużenie i czasami większym problemem jest „przetrzymanie” przez jakiś czas dziecka, które ziewa, trze oczy, i nawet jak się uśmiecha, to chyba tylko dlatego, aby sprawić nam przyjemność.
Jednak południowe spanie jest czasem, w którym można zrobić coś konkretnego – obiad, posprzątać pokój dzienny, a nawet wykonać jakieś mniej lub bardziej konieczne „telefony”. Dlatego ważne jest, aby dzieci chodziły spać o tej samej godzinie. Wbrew pozorom jest to bardzo łatwo osiągnąć. Może to takie małe przedszkole, ale myślę, że nie wpływa to w żaden sposób na rozwój emocjonalny dziecka. 

Poranek … też jest ciekawym tematem, biorąc pod uwagę zachowania dzieci. Przede wszystkim, zaczyna się on różnie – niestety tutaj nie ma reguły. Bywa, że dzieci budzą się o piątej, ale potrafią też pospać do siódmej. Ciekawe jest to, że nawet śpiąc w jednym pokoju, wzajemnie sobie nie przeszkadzają … w większości. Są bowiem wyjątki - niektóre dzieci są tak hałaśliwe, że mogą spać tylko w pokoju z Majką, która nie wiem jakim cudem, potrafi jednocześnie spać jak też kontrolować sen dziecka. Takim przypadkiem była opisywana jakiś czas temu Iskierka, która w pewnym momencie awansowała (jako starszak) i została umieszczona w pokoju na piętrze, którym w ciągu nocy to ja zarządzam. Niestety Iskierka miała taką przypadłość, że bez żadnego ostrzeżenia wydawała z siebie przeraźliwy krzyk. Można się było do tego przyzwyczaić w ciągu dnia, jednak w nocy stawiała na nogi wszystkich śpiących w naszym pokoju (zwłaszcza mnie). Po trzech dniach zamieniłem ją na dużo młodszego Chapicka, który do tej pory spędzał noce razem z Majką.
Ostatnimi czasy, śladami Iskierki zaczyna iść przebywająca aktualnie u nas Smerfetka. Wydaje dźwięk równie wysoki co niespodziewany – niestety bywa, że w środku nocy. Powoli zastanawiam się nad jej podmianką na Białaska, który aktualnie spędza noce w pokoju Majki, a być może bardziej nadawałby się do męskiego pokoju, w którym spałby z Gackiem i ze mną.
Jednak nie o tym chciałem napisać w tym temacie...
Ciekawą rzeczą jest to, że dzieci po przebudzeniu (nawet jeżeli jest to o piątej rano) dostają mleko i przynajmniej przez dwie godziny potrafią zajmować się same sobą. Czasami jeszcze się „kimną”, co dodatkowo wydłuża czas do ostatecznego wyjścia z pieleszy. Dostają zabawki do łóżka i to im wystarcza. Widząc „kumpla” w łóżeczku po przeciwnej stronie pokoju, potrafią prowadzić z nim dyskusje, śmiać się, podskakiwać – są to niezwykłe zachowania, co ja wykorzystuję na dosypianie.
Bywa, że jednak zaczynają się denerwować – krótko mówiąc – wrzeszczeć. Wówczas puszczam ich luźno po pokoju, który tak naprawdę jest jednym wielkim łóżeczkiem z mnóstwem zabawek. Nie wiem dlaczego, ale najlepszą z nich jestem dla nich – ja. Chodzą po mnie, zaglądają do oka, ucha, nosa. Nawet się nie kłócą, tak jak wciągu dnia, o to kto pierwszy wejdzie mi na głowę lub poskacze po brzuchu. Pecha mają tylko wtedy, gdy muszę pojechać do klienta i rano spoglądając na moje łóżko, mnie tam nie widzą. Okazuje się jednak, że wcale przez to nie płaczą. Wychodzą chyba z założenia, że skoro mnie nie ma, to nie ma sensu się wydzierać i przez jakiś czas zadowalają się zabawkami, które przed wyjściem im podrzucam.
Z kolei Majka nieco inaczej wychowuje „swoje dzieci”. Łóżeczka ma tuż przy swoim łóżku i wychodzi z założenia, że najlepszą zabawką jest jej ręka, która poda smoczek, pogłaszcze po policzku, przytrzyma za rączkę. Wkłada więc nad ranem (gdy dziecko zaczyna się budzić) swoją rękę przez szczebelki i też tym sposobem opóźnia rozpoczęcie dnia. Na szczęście rzadko ogarnia w nocy więcej niż jednego malucha, bo rozpiętość łóżka jest zdecydowanie większa, niż rozpiętość jej rąk.

Zostało mi jeszcze opisanie tego, co dzieje się w nocy. Tutaj niestety jest bardzo różnie i kładąc się spać, nigdy nie można być niczego pewnym. Bywa, że pierwsza pobudka jest o siódmej, a nawet ósmej, ale zdarzają się sytuacje, gdy dziecko ma ochotę na zabawę o trzeciej lub czwartej. Mam wrażenie, że pewien wpływ ma na to pogoda. Gdy pada deszcz, to mimo że krople bardzo głośno odbijają się o okna dachowe, dzieci smacznie śpią. Natomiast gdy jest piękne, rozgwieżdżone niebo, to jakoś częściej się budzą – takie małe wilkołaki.
Z kolei niemowlaki (takie maksymalnie do pół roku), które na szczęście ogarnia Majka, budzą się w miarę regularnie co 3-4 godziny, dostają mleko i zasypiają dalej. Najbardziej nieprzewidywalne są noworodki (ale tych nie ma zbyt dużo). Zdarzały się więc sytuacje, że miewałem kursy tańca w samym środku nocy.
Patrząc z mojej perspektywy, właśnie noce są najbardziej uciążliwe. Z kolei dla Majki jest to czas tuż przed kąpielą (zwłaszcza, że ewentualne przedszkolaki i szkolniaki też potrafią dać się we znaki).

Jeżeli chodzi o jedzenie, to nie zdarzyło nam się dziecko, które nie chciało nic jeść. Bywają niejadki, jednak zawsze jest coś, co lubią. Wprawdzie w naszym domu praktycznie nie istnieją słodycze, to jednak równie wielkim przysmakiem okazują się różnego rodzaju deserki, jogurty i przede wszystkim owoce. Nie trafiło nam się jeszcze dziecko, które nie lubiłoby żadnego owocu. Nawet jeżeli któreś nie do końca ma ochotę na śniadanie, to wielokrotnie „dopchnie” się winogronami, borówkami, malinami. Nie pamiętam dziecka, które nie lubiłoby bananów, a do tego szlagierem okazuje się kiwi, które mimo nieco kwaśnego smaku, jest jednym z najbardziej uwielbianych owoców. W każdym razie, gdy czasami policzymy wszystko, co dziecko zjadło w ciągu dnia, to stwierdzamy, że z pewnością nie może być głodne. Inną sprawą są pewnego rodzaju nawyki. Stały dostęp do owoców sprawia, że dziecko może mieć poczucie, że życie polega na ciągłym jedzeniu. Pewnie dietetyk mógłby mieć do nas zastrzeżenia. W każdym razie, tak wyglądało życie naszej rodziny od zawsze, a żadna z naszych córek nie może narzekać na nadwagę.

Chciałbym się jeszcze odnieść do pytania Uli, czy traktujemy nasze dzieci zastępcze jakoś inaczej, niż traktowaliśmy nasze córki biologiczne, biorąc pod uwagę ich przeżycia z przeszłości?
Myślę, że Majka – nie, a ja … na pewno nie. Przede wszystkim mylą mi się wszystkie ich historie, które tak naprawdę są bardzo podobne. Jedynie, gdy w przypadku jednego z dzieci istniało podejrzenie molestowania seksualnego, byliśmy początkowo bardzo ostrożni, ale też okazało się, że nie ma powodów, aby traktować je w jakiś szczególny sposób.
Staram się tylko „kodować” sobie wszelkie zakazy – kto czego nie może jeść, albo jaką część ciała trzeba oszczędzać w zabawach ruchowych ...chociaż i tak nie raz zdarzyło mi się, że odkładając dziecko na matę, zwyczajnie je sadzałem – i dziwiłem się, że się przewraca, a przecież nawet nie potrafiło pełzać.

Jednak ogólnie bardzo pozytywnie oceniam naszą decyzję o pozostaniu pogotowiem rodzinnym. Jak do tej pory, jest lepiej, niż się tego spodziewałem.
W końcu, ja jestem wiecznie młodym tatą, Majka spełnia swoją życiową pasję. Bardziej martwi nas to, jak długo wytrzymamy kondycyjnie … ale póki co, siłownię mamy za darmo.

Przeczytałem przed chwilą to co sam napisałem i stwierdziłem, że może to być odebrane jako sielaneczka – żyć nie umierać. Aby nieco złamać ten barwny świat odcieniami szarości, opiszę jeszcze dzisiejszą sytuację. Od niecałych trzech tygodni opiekujemy się sześcioletnim Kapslem. Chłopiec jest bardzo sympatyczny i pomijając to, że trzeba do niego powiedzieć kilka razy, zanim wykona polecenie, to muszę stwierdzić, że jest posłuszny. Dzisiaj okazało się, że jest również nieprzewidywalny. Majka wyjechała na cały dzień na zawody nordic walking, więc chcąc nie chcąc przypadła mi opieka nad całą aktualnie mieszkającą z nami czwórką. Abym jednak nie popadł w depresję, Maja już tydzień temu załatwiła Kapslowi kilkugodzinne spotkanie z rodziną zastępczą, w której przebywał jakiś czas temu. Wracamy dzisiaj ze spaceru, a on siada na schodach przed domem i mówi, że poczeka na ciocię i wujka. Nie pomagały argumenty, że musi się umyć, przebrać, a przede wszystkim zrobić „siku” (bo ma z tym trochę problem). Wychodziłem do niego trzy razy w odstępach pięciominutowych, bo mieliśmy jeszcze trochę czasu, a on „nie i nie”. Pomyślałem, bunt trzylatka. Stwierdziłem jednak, że „kto mieczem wojuje, od miecza zginąć może”. Skoro stosuje taktykę trzylatka, to w taki sposób go potraktuję. Wziąłem go za rękę i się zaczęło... Chyba za bardzo wczuł się w swoją rolę, bo rzucił się na ziemię, zaczął kopać, krzyczeć. Gdy zwyczajnie wziąłem go „pod pachę”, aby wnieść do domu, wyrywał się niemiłosiernie. Na szczęście ja sobie dałem z nim radę bez większych problemów, jednak jeśli wywinie taki numer Majce, gdzieś z dala od domu i w obecności pozostałej trójki maluchów – to już nie będzie tak wesoło. Najciekawsze jest to, że po kilkunastu minutach płaczu i leżenia na podłodze, nagle wstał, poszedł do toalety, przebrał się w wyjściowe rzeczy i zachowywał się tak jakby cała ta sytuacja nie miała miejsca.
No, ale to są tylko takie osobliwości w tym naszym ciągłym „dniu świstaka”.



niedziela, 11 września 2016

--- Powrót do normalności.

Powrót do normalności trochę trwał. Wprawdzie Białasek (po prawie dwóch tygodniach) jeszcze nie do końca wszedł na stare tory, to myślę, że mimo wszystko mogę powiedzieć, że jest już tak jak dawniej. Przez miesiąc nasze dzieci zastępcze przebywały w nieco innej normalności (w innej rodzinie zastępczej), która pewnie pod pewnymi względami była nieco lepsza, pod innymi, nieco gorsza – krótko mówiąc było inaczej, do czego dzieci potrafiły się bardzo szybko przyzwyczaić.
Taka umiejętność przystosowania się do nowych warunków jest ogromną zaletą dla młodego organizmu, a mi (jako ojcu zastępczemu) daje argument w rozmowach z rodzicami adopcyjnymi, do których trafiają nasze dzieci. Wielu osobom wydaje się, że przejście z jednej rodziny do drugiej jest dla dziecka traumatycznym przeżyciem. Też jeszcze kilka lat temu myślałem podobnie. Przypuszczam, że po części wiele zależy od wieku dziecku, a po części od tego, w jakim stopniu zaznajomiło się ono wcześniej z nową rodziną. Jeżeli chodzi o pierwszą kwestię, to coraz bardziej przesuwam granicę wieku. Dawniej uważałem, że bezbolesne (w sensie emocjonalnym) są rozstania dla niemowlaków, później poszerzyłem zakres wieku do kilkunastu miesięcy. Aktualnie odnoszę wrażenie, że również dzieci kilkuletnie potrafią godzić się z rozstaniami, bez większego uszczerbku na swoim zdrowiu psychicznym.
Wydaje mi się, że z punktu widzenia dziecka, mniejsze znaczenia ma to, od kogo ono odchodzi, a większe to, kto będzie jego kolejną rodziną. Dlatego staramy się kłaść ogromny nacisk na to, aby dziecko bardzo dobrze poznało nowych rodziców (również dotyczy to rodzin, do których idą nasze dzieci na czas naszego urlopu – przecież maluchom trudno byłoby wytłumaczyć, że za miesiąc znowu do nas wrócą). Ważne dla dziecka jest też to, że czuje ono akceptację „nowych” rodziców przez „starych” rodziców, a przede wszystkim, że wszystko wydaje się być procesem zupełnie normalnym, czymś co było celem, dążeniem, potrzebą – zarówno dziecka, jak i jego dotychczasowych rodziców.
Nie jestem fanem Słowackiego (zdecydowanie bardziej wolę Mickiewicza), jednak kilka jego sformułowań (dzisiaj można by użyć określenia – memów) zapadło mi w pamięci. „Aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa” - cytat, który dzisiaj strasznie ciśnie mi się na usta. Chciałbym powiedzieć (chociaż wychodzi mi to nieudolnie) przyszłym rodzicom adopcyjnym, aby się nie martwili o rozstania dzieci z dotychczasową rodziną zastępczą. W zdecydowanej większości przypadków, nie są to traumatyczne przeżycia. Wystarczy tylko rozłożyć cały proces w czasie (co tak, czy inaczej wymuszają procedury sądowe). Nie chciałbym wyciągać daleko idących wniosków, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że przyczyną trudnych rozstań (o których czasami się mówi) są rodzice, a nie dzieci.

Wrócę może do tematu, bo przez swoje dygresje, zaczynam się upodabniać do Majki.
Dzieci, od których wzięliśmy urlop (mimo wszystko, to sformułowanie ciągle mnie dręczy), miały 8, 12 i 16 miesięcy. Akurat tym razem udało się, że cała trójka poszła na wakacje do jednej rodziny, co z pewnością było ogromnym plusem. Wprawdzie ekwipunek naszej ferajny nie wymagał wynajęcia szerpów i osiołków, jednak trzeba było podjechać po towarzystwo dwoma samochodami, bo do jednego, z biedą zmieściłyby się bagaże. Jechaliśmy z dwóch różnych miejsc i tak jakoś wyszło, że pierwsza zajechała Majka. Nie było przywitania (ze strony dzieci) z otwartymi ramionami, co wcale nas nie zdziwiło, bo już nie raz mieliśmy do czynienia z taką sytuacją. Pierwszy podszedł Gacek (średni), później najstarsza Smerfetka, najdłużej trzymał dystans najmłodszy Białasek. Czy taka kolejność o czymś świadczy? Moim zdaniem,  zupełnie o niczym. Ja dojechałem po 20 minutach. Przypominanie sobie mojej osoby, zajęło dzieciom nieco mniej czasu, co zapewne też nie jest pretekstem do wysnucia jakiejkolwiek hipotezy. Jeżeli miałbym na tej podstawie wyciągnąć jakiś wniosek, to stwierdziłbym, że umiejętność zapominania, jest czymś fantastycznym, czymś bez czego trudno byłoby żyć.
Powrót do domu też był spektakularnym wydarzeniem. Dzieci chodziły z kąta w kąt, i było widać, że przypominają sobie „coś” - może miejsce, może jakieś zdarzenie? Cieszyliśmy się tylko, że widzimy radość w ich oczach.
Pierwsza noc była fantastyczna. Widocznie emocje poprzedniego dnia były tak wielkie, że cała trójka spała do dziewiątej. Niestety wkrótce się okazało, że dzieci uwielbiają noszenie na rękach. Na dobrą sprawę, możemy być tylko wdzięczni rodzinie, w której przebywały nasze dzieci, bo jest to dowód na to, że z pewnością nie były one zaniedbywane. W przeciwieństwie do naszej rodziny, ta wakacyjna była ... bardzo rozbudowana. Trudno mi znaleźć odpowiednie słowo, w każdym razie nasze dzieci miały mnóstwo cioć i wujków, co powodowało, że nie miały one większych problemów ze znalezieniem pocieszenia w objęciach któregoś z nich. Niestety Białasek poszedł tak daleko w swoim uwielbieniu trzymania go na ręce, że (po powrocie) grzeczny był tylko wówczas, gdy ktoś z nim chodził po pokoju. Nie wystarczyło nawet posadzenie go na kolanach, bujanie w leżaczku, na koniku, nie mówiąc już o wspólnej zabawie na dywanie.
Dzisiaj, po prawie dwóch tygodniach, wszystko wróciło do normy. To co opisałem, jest przykładem, jak łatwo dziecko potrafi się przyzwyczaić do pewnych nawyków (zwłaszcza czegoś, co jest dla niego niezwykle atrakcyjne), oraz jak trudno jest to w przyszłości zwalczyć (a może całkiem łatwo – ostatecznie minęły tylko dwa tygodnie).
Pewnie, że ktoś mógłby powiedzieć: co złego jest w noszeniu dziecka na rękach? W zasadzie nic…, przecież my również nosimy nasze dzieci. Staramy się jednak, aby równie atrakcyjne były dla dziecka inne formy zabawy, także „sam na sam” z zabawkami (bez osób trzecich). Wielokrotnie spotkaliśmy się z opiniami rodziców adopcyjnych albo zastępczych, do których trafiają nasze dzieci, że są one bardzo grzeczne – ułożone, nie robią scen, nie strzelają „fochów” na ulicy, nie biją, nie krzyczą, niczego nie wymuszają.
Czasami się zastanawiam, czy nie wyrządzamy im w ten sposób jakiejś krzywdy. Może dziecko potrzebuje być rozpieszczone, może rzucenie się na podłogę, gdy nie dostanie batonika – ma jakiś pozytywny wpływ na rozwój jego osobowości?
Cały czas się uczymy, chociaż ciągle wychodzimy z założenia, że radość wynikająca ze spędzenia wspólnego czasu z rodzicem na dywanie (bawiąc się zabawkami, a nawet bez nich), jest czymś lepszym niż na przykład radość wynikająca z biernego noszenia na rękach.
Dziwny jest ten świat” - świat dzieci (który nadal odkrywam), bo świat dorosłych jakoś udało mi się już ogarnąć.