niedziela, 28 sierpnia 2016

--- Urlop cz. 3

Wszystko co dobre, kiedyś się kończy (na szczęście to co niedobre – też)
Dzisiaj odebraliśmy nasze dzieci zastępcze, które przez cały sierpień przebywały w rodzinie, która (jak się właśnie dowiedzieliśmy) wkrótce zostanie zawodową rodziną zastępczą. Jednak będzie się opiekować dziećmi starszymi niż nasze maluchy.
Odbiór dzieci po urlopie, jest dla mnie zawsze trochę tremujący. Zastanawiam się, jak zareagują, czy w ogóle nas poznają? Jak będą wyglądały pierwsze dni po powrocie?
Dzisiaj nie było źle, teraz smacznie śpią i wszystko wskazuje na to, że potraktowały ten okres jak wyjazd na kolonię (zwłaszcza, że miały dużo atrakcji i z pewnością były dopieszczane – od jutra okaże się jak bardzo). W przyszłym tygodniu postaram się opisać jak wyglądał powrót do codzienności.
Póki co, chciałbym jeszcze trochę powspominać. „Wspomnienia to do siebie mają, że zawsze chcesz czy nie chcesz, wracają” - jeszcze miesiąc temu tak śpiewałem przy ognisku. Dzisiaj mogę tylko przejrzeć kilka zdjęć i cieszyć się tym, co mnie spotkało. Na dobrą sprawę, nie było to nic wielkiego, nie zwiedzałem wielkiego świata, nie podziwiałem cudów architektury, nie zapoznawałem się z obcą kulturą. Jednak nie to jest mi potrzebne. Pewnie Majka miałaby ochotę na wakacje życia (bo coś ostatnio zaczyna przebąkiwać), gdzieś z dala od naszego kraju. Prawdopodobnie kiedyś do czegoś takiego dojdzie. Póki co, bardzo się cieszę, że decyduje się spędzać urlop w ciszy i spokoju, bo myślę, że po wakacjach życia, to ja będę potrzebował urlopu, aby po nich odpocząć – taki już jestem.

Widok ze szlaku na Śnieżnik

Majka spogląda na Czarną Górę - nasz kolejny cel.
W tym roku zdecydowaliśmy się wyjechać do Kotliny Kłodzkiej. Kiedyś wydawało mi się, że góry zaczynają się od Tatr. Jednak od wielu lat, dostrzegam też piękno innych miejsc.


Niestety zaczynam też zauważać, że razem z Majką popadamy w rutynę, która potrafi się niemiłosiernie mścić. 

Pierwszego dnia pobytu w górach, postanowiliśmy pójść na „lajcikową” wyprawę na Śnieżnik, aby sprawdzić naszą formę i zwyczajnie oswoić się z klimatem górskim. Trasę chcieliśmy pokonać w 4-5 godzin (wliczając w to pierogi i czeskie piwo „Opat” w schronisku pod Śnieżnikiem). Szlaki, którymi chcieliśmy pójść, były nam doskonale znane. Jednak schodząc, zdecydowaliśmy się na drogę rowerową, których jest wiele i oznakowane są w identyczny sposób.
Czarna Góra - czyż nie warto tu przyjechać.
Ciągle powtarzaliśmy naszym dzieciom (gdy wspólnie chodziliśmy po górach), aby zawsze sprawdzać swoją pozycję z mapą, że góry to nie spacer po parku i trzeba mieć w stosunku do nich, dużo pokory. 






To miał być skrót, jednak zawróciliśmy na szlak.
Niestety tym razem to my się nie popisaliśmy. Gdy już zorientowaliśmy się, że idziemy niewłaściwą drogą, próbowaliśmy znaleźć jakiś skrót, co spowodowało kolejne wydłużenie naszej trasy. 


Jeden ze szlaków, na którym nie było "żywego ducha".

A wszystko przepasane, jakby wstęgą, miedzą ...



Tak więc wyszło na to, że była to najdłuższa droga jaką przeszliśmy w czasie tego pobytu w górach – prawie 9 godzin. Ale daliśmy radę, co było pewną pociechą przy tej naszej niefrasobliwości. W kolejnych dniach byliśmy już bardziej uważni. Chodziliśmy szlakami, które nie tylko były urokliwe, ale też czasami mieliśmy wrażenie, że są dziewicze. Bywało, że przez ponad godzinę nie spotkaliśmy żadnego turysty.





Bywało, że nagle wchodziliśmy w trawę „po pas”.
Oj, było fajnie.





Nie mogę się zdecydować - ratować, czy pozwolić popadać w ruinę?
Może kiedyś uda nam się wyjechać w góry z dziećmi, które będziemy mieli pod opieką. Może kiedyś będziemy mieć dzieci chodzące, uwielbiam zarażać górami (a Majka jest jeszcze bardziej zaraźliwa).








Po powrocie zabraliśmy się za porządkowanie pokoju dla Kapsla (sześciolatka, który za kilka dni zagości w naszej rodzinie). To było coś strasznego. Nie przypuszczałem, że w ciągu kilkunastu miesięcy, można nazbierać tyle potrzebnych-niepotrzebnych rzeczy.
Pamiętam, że 25 lat temu mieszkaliśmy z małą Kaśką na 9 m2 i jakoś się mieściliśmy. Teraz mamy prawie 200 m2 i ciągle brakuje miejsca. Jak to jest możliwe?



poniedziałek, 15 sierpnia 2016

--- Urlop cz 2

Cały czas cieszymy się urlopem. W sumie to głównie Majka, bo ja po powrocie znad morza musiałem trochę nadgonić w pracy, zwłaszcza że za chwilę wyjeżdżamy w góry i znowu będę miał tygodniową przerwę – mi to pasuje, ale moim klientom niekoniecznie.
Ale cieszę się, że Majka odpocznie, bo następny czas dla siebie będzie miała za rok (jak dobrze pójdzie). W tym roku zaplanowała sobie każdy dzień wakacji. Doszło nawet do tego, że gdy jej siostra zaproponowała wypad na grzyby, to … Majka nie miała już wolnego terminu.
Nie wiem jak ona to robi, ale dziewczyna jest po prostu bardzo zorganizowana. Nawet planuje już przyszłe wakacje. Proponowała mi wyjazd w Alpy, a nawet zdobycie Wezuwiusza, czy Kilimandżaro (zanim całkowicie stopi się tam śnieg). Prawdę mówiąc, bardzo się cieszę, że bierze takie przedsięwzięcia na siebie (ja w tym czasie mogę zająć się czymś innym). Zaoponuję dopiero wówczas, gdy zaproponuje mi zwiedzanie Luwru.

Ale wracając do wakacji tegorocznych, udało nam się również odwiedzić naszych byłych podopiecznych. Spotkaliśmy się z Irokezem i Luzakiem, przed nami wizyta w Gumicku (czyli odwiedziny Iskierki). Przez kilka dni gościliśmy również Królewnę. Często się zastanawiam, czy te dzieci (widząc nas) mają jakieś skojarzenia, czy też zwyczajnie jesteśmy dla nich ciocią i wujkiem, których widują co jakiś czas. Pewnie najwięcej zależy od tego, w jakim wieku odeszły z naszej rodziny. Ale tak naprawdę, najbardziej cieszy nas, gdy słyszymy, że mają prawidłowe zachowania społeczne, że nie mają problemów natury emocjonalnej, że są typowymi urwisami w swojej kategorii wiekowej.

Tak więc Majka wykorzystuje swój wolny czas po swojemu (poza wspólnymi wyjazdami, odwiedza koleżanki, wypuszcza się „na miasto”, niedługo jedzie na obóz sportowy), a ja po swojemu.
Wakacje są okresem, w którym próbuję nadrobić zaległości w czytaniu książek. Niestety nie potrafię czytać, przynajmniej nie tak jak Majka. Ona czyta przez cały rok. Jedną ręką karmi dziecko, a drugą przewraca strony. Nawet mam wrażenie, że potrafi czytać, jednocześnie rozmawiając przez telefon. Wykorzystuje każdą wolną chwilę, nawet jeżeli przeczyta tylko kilka stron. Niestety ja jestem nieco innym charakterem. Jak już zacznę czytać, to muszę skończyć i w międzyczasie nie potrafię zrobić niczego innego. Dlatego czytam tylko na wakacjach.

Urlop, to dla mnie również okres, gdy mogę trochę poszaleć w internecie. Czytam wówczas głównie artykuły nieco bardziej … filozoficzne. Zboczenie zawodowe (Majki), spowodowało, że wychwytuję również teksty związane z rodzicielstwem zastępczym i adopcyjnym, a gdy do tego dochodzi element doświadczeń i stawianie hipotez, to z pewnością czegoś takiego nie pomijam.
Natknąłem się ostatnio na „Eksperyment Calhouna”. Jest to opracowanie z 1968 roku, jednak w tym przypadku ma to istotne znaczenie. W pewnym sensie dotyczy sytuacji, które dzieją się na naszych oczach (prawie pół wieku później). Być może jestem trochę przewrażliwiony, ale w ostatnich latach doświadczam w swoim otoczeniu dużo więcej problemów związanych zarówno z płodnością, jak też z chęcią posiadania potomstwa. A tego właśnie dotyczy to doświadczenie.
Eksperyment został przeprowadzony (jak to bywa najczęściej) na myszach. Prawdę mówiąc, obiekt doświadczeń bardzo do mnie przemawia, ponieważ kilkanaście lat temu, osobiście miałem okazję poznać zachowania społeczne tych gryzoni. Moja pracownia przylegała do garażu, co powodowało, że jesienią pomieszkiwała tam całkiem spora rodzina (przez bramę garażową myszy przedostawały się bez problemu, natomiast części mieszkalnej pilnował kot, więc było to w miarę bezpieczne). Ogólnie bardzo lubię zwierzęta, więc ich obecność nie stanowiła dla mnie większego problemu. Miałem okazję poznać ich zachowania i jestem skłonny zgodzić się z naukowcami, przeprowadzającymi doświadczenia z ich udziałem, że można je odnieść do … człowieka.
Trochę żałuję, że moje eksperymenty z myszkami zakończyły się w miarę szybko. Byłem w stanie zaakceptować to, że wyjadały fusy kawy (którą właśnie wypiłem), że właziły mi na klawiaturę (co mnie trochę rozpraszało), że musiałem sprzątać ich kupy, a nawet dawać im jeść (aby nie zżarły mi firmowych dokumentów). Niestety przegięły, gdy zaczęły wkręcać się w drukarkę … dalej nie będę opisywał.
Wrócę więc do eksperymentu Calhouna. Cztery pary myszy zostały umieszczone w idealnym środowisku, w którym jedzenia i picia było pod dostatkiem, nie było naturalnych wrogów, i zadbano aby nie dręczyły zwierzaki żadne choroby i pasożyty.
Początkowo nastąpił gwałtowny wzrost populacji – wszyscy byli szczęśliwi. Jednak stopniowo zaczął postępować podział osobników męskich na dominujące i uległe. Ilość dzieci zależała od pozycji społecznej rodziców. Z biegiem czasu zaczęło pojawiać się coraz więcej osobników nieradzących sobie w sensie społecznym. Samce zatracały umiejętność ochrony swojego terytorium, z kolei te dominujące zaczęły ze sobą walczyć. Zaczęły pojawiać się zachowania homoseksualne – niektóre osobniki męskie zaczęły przyjmować rolę żeńską. Samice stawały się coraz bardziej agresywne, zaczęły pełnić funkcję obrońcy gniazda. Wśród samców zaczęli pojawiać się „pięknisie”, których nie interesowało nic, poza jedzeniem, spaniem i dbaniem o swoje futerko. U samic zaczął pojawiać się mechanizm naturalnej antykoncepcji – płody były wchłaniane przez organizm. Dzieci, które się rodziły, były odrzucane przez matkę, zanim wykształciły się u nich prawidłowe zachowania emocjonalne i społeczne. Samice coraz rzadziej zachodziły w ciążę, a ich młode coraz częściej nie przeżywały. Po czterech latach od rozpoczęcia doświadczenia, umarła ostatnia mysz.

Mam wrażenie, że coraz bardziej zaczynamy naśladować myszy.

piątek, 5 sierpnia 2016

--- Urlop cz.1

Kilka dni temu rozpoczęliśmy urlop. Dokładniej mówiąc, to Majka go rozpoczęła, ponieważ ja z punktu widzenia PCPR-u, mam bardzo dziwny status (biorąc pod uwagę osobę współprowadzącą pogotowie rodzinne). W zasadzie jestem stroną w umowie określającej naszą działalność. Mam pewne obowiązki (poza wspomaganiem Majki w opiece nad dziećmi, muszę mieć na przykład jakieś stałe zatrudnienie, a przynajmniej dochody), oraz prawa (głównie w zakresie reprezentowania przebywających u nas dzieci – między innymi mam prawo odebrać dziecko ze szpitala a nawet wyjechać z nim na samodzielne wakacje). Jednak gdybym miał się jakoś określić, to powiedziałbym, że jestem wolontariuszem z szerokim wachlarzem uprawnień. Tak więc mój urlop muszę organizować we własnym zakresie i tak go dopasować, abym mógł wyjechać na wakacje razem z Majką.

Prawo do urlopu przysługuje dopiero od kilku lat. Dotyczy ono tylko zawodowych rodzin zastępczych, a więc pogotowi rodzinnych, rodzinnych domów dziecka i typowych zawodowych rodzin zastępczych (potocznie zwanych długoterminowymi). Przez długi czas było mi bardzo trudno zaakceptować możliwość wzięcia urlopu, ponieważ wydawało mi się, że w pewien sposób biorę urlop od własnych dzieci (bo w takich kategoriach traktujemy nasze dzieci zastępcze).
Wydawało mi się, że jest to pewnego rodzaju sprzeczne z celem, do którego zmierzamy. Mamy zaopiekować się dziećmi, wzbudzić w nich poczucie bezpieczeństwa, nauczyć nawiązywania więzi. Ogromną rolę przywiązuje się do przekazania dziecka nowej rodzinie (na przykład adopcyjnej), tak aby nie poczuło się ponownie odrzucone, nie miało poczucia straty. I tu nagle ktoś (czyli ustawodawca) wymyślił coś takiego jak urlop? Okazuje się, że mimo wszystko, nie taki diabeł straszny jak go malują. Dzieci przebywające w rodzinach zastępczych są przyzwyczajone do tego, że mają kontakt z rozmaitymi osobami. Choćby to, że mają podwójnych rodziców (nas i swoich biologicznych), podwójnych dziadków, a nawet podwójne rodzeństwo, powoduje że są one bardzo otwarte w stosunku do innych osób. Zwłaszcza fakt, że muszą dzielić się naszą miłością z innymi dziećmi przebywającymi w naszym pogotowiu, sprawia że każde zainteresowanie nimi przez innych, odbierają bardzo pozytywnie. Oczywiście taka sytuacja ma również swoją ciemną stronę (dlatego staramy się, aby dzieci jak najszybciej znalazły nową rodzinę), jednak w przypadku naszego urlopu jest ogromnym plusem. Problemem jest więc tylko zaznajomienie naszych dzieci z ich rodzicami urlopowymi dużo wcześniej. Nie może być mowy o tym, że nagle zawozimy je do jakiejś rodziny zastępczej, a sami jedziemy na urlop. W tym roku obawialiśmy się trochę o Smerfetkę, która bardzo mocno przeżywała lęk separacyjny. Było to kilka miesięcy temu, gdy w naszej rodzinie pojawił się Białasek. Rozważaliśmy nawet taką sytuację, że ona jako jedyna pojedzie na wakacje z nami. O ile pobyt nad morzem nie stanowiłby większego problemu, o tyle chodzenie po górach, już tak. Pozostawiliśmy wszystko swojemu losowi. W międzyczasie przyszedł do nas jeszcze kolejny chłopczyk – dziesięciomiesięczny Gacek. Smerfetce nie dość, że przeszedł okres, w którym nie schodziła Majce z kolan, to jeszcze stała się w swoim mniemaniu ich starszą siostrą, służącą radą, ale też nie znoszącą sprzeciwu.
W każdym razie w ubiegłym miesiącu dzieci zapoznały się z rodzicami urlopowymi, a nawet spędziły próbnie jedną noc w ich domu. Było rewelacyjnie, zwłaszcza że mieszkają oni razem ze swoim wnukiem, co dodatkowo „rozluźniło” atmosferę. Tak więc idąc na urlop byliśmy o nie spokojni, chociaż nie przeszkodziło to Majce już kilka razy zadzwonić – jak się czują?
Ale nie zawsze jest tak prosto. Dwa lata temu mieliśmy u siebie niewidomą dziewczynkę z porażeniem mózgowym. Nawet przez myśl nam nie przeszło, aby pojechać bez niej na wakacje. Nie była na coś takiego gotowa.
Jako pogotowie rodzinne, opiekujemy się głównie małymi dziećmi (chociaż nie jest to regułą i starsze dzieci też pojawiają się w takiej tymczasowej opiece zastępczej) i może łatwiej jest je przygotować do rozstania. Jednak co zrobić ze starszymi dziećmi, które mogą poczuć się porzuconymi, zwłaszcza gdy rodzice zastępczy mają też własne dzieci (biologiczne), z którymi pojadą na wakacje? We wrześniu przyjdzie do nas sześcioletni chłopiec, który aktualnie też przebywa w takiej rodzinie urlopowej. Dodatkowym szokiem będzie dla niego to, że nie wróci do dotychczasowej rodziny zastępczej, u której przebywał. Niestety czasami tak bywa. Zobaczymy, jak wpłynie to na jego zachowanie i adaptację w nowym środowisku (czyli u nas).
Wrócę jednak do urlopu w przypadku starszych dzieci zastępczych. Wielokrotnie rodzina zastępcza ma jakiś dobry kontakt z inną rodziną, która jest dobrze zaznajomiona z dziećmi. Niekoniecznie musi to być rodzina zastępcza. Wielokrotnie może być to ktoś bliski – rodzice, rodzeństwo. Jeżeli nie mają szkolenia dla rodzin zastępczych (co jest najczęstszym przypadkiem), to PCPR nie może ich ustanowić rodziną urlopową. Niektórzy się przeciwko temu buntują, wskazując na bezduszne przepisy. Jednak zastanawiając się nad tym głębiej, trzeba wziąć pod uwagę fakt odpowiedzialności za rodzinę urlopową. Można jednak wystąpić do sądu o urlopowanie dziecka, nawet w przypadku zupełnie obcej rodziny. Odpowiednio uzasadniony wniosek, poparty opinią dotychczasowej rodziny zastępczej i PCPR-u, w większości przypadków rozpatrywany jest pozytywnie. Może trzeba napisać ze dwie kartki więcej, ale dziecko ma możliwość spędzić wakacje z kimś, kto jest mu bliski. Może to być również rodzina biologiczna dziecka, co jest dla niej dużą szansą, zwłaszcza jeżeli myśli o jego odzyskaniu. Alternatywą jest jeszcze wysłanie dziecka (na ten czas) na obóz lub kolonię.
Możliwości jest sporo i czasami trzeba się trochę zaangażować w poszukiwania rodziców urlopowych lub szukać jakichś innych rozwiązań. PCPR ma tylko obowiązek znaleźć opiekę dla dzieci zastępczych (na czas urlopu). Bywa jednak, że nie ma chętnych rodzin zastępczych do pełnienia tej funkcji. W takim przypadku jedyną alternatywą może być umieszczenie dziecka w domu dziecka, a myślę, że na coś takiego nie zgodziłaby się żadna rodzina zastępcza.

Tak więc dzięki ustawie o wspieraniu rodzin i systemie pieczy zastępczej, jesteśmy na wakacjach bez naszych dzieci zastępczych. Niewątpliwie jest to nam bardzo potrzebne, ponieważ dzieci, mimo że urocze, nie dają nam zbyt dużo czasu na wypoczynek, a ten jest potrzebny każdemu, choćby raz w roku.
Nasze dzieci biologiczne są już dorosłe (i same jeżdżą na swoje wakacje), co powoduje, że mam możliwość przebywać z Majką sam na sam (oczywiście nie zawsze).

Rozpoczęliśmy od wyjazdu na obóz harcerski. Pewnie dziwnie to brzmi, jednak jesteśmy związani z pewną drużyną (Maja od podstawówki, ja dołączyłem dużo później). Ponieważ drużyna ta nadal istnieje (już kilkadziesiąt lat), tradycją się stało, że każdego roku, "stara" ekipa przyjeżdża w odwiedziny w trakcie trwania obozu. Myślę jednak, że największą atrakcją jest spotkanie się w dawnym gronie. Oczywiście bierzemy udział w apelu, a nawet rozmaitych zabawach (i nie chwaląc się, w większości wygrywamy - nawet te sprawnościowe), to jednak najważniejsze jest nasze ognisko (bo wyjazd jest dwudniowy), na którym śpiewamy piosenki z dawnych lat. Młodzi harcerze mają już zupełnie inny repertuar i trudno jest nam znaleźć coś, co moglibyśmy zaśpiewać wspólnie.
Zresztą my sami nie do końca pamiętamy teksty naszych dawnych piosenek, mylimy zwrotki, mieszamy wersy ... ale przecież nie o to chodzi. Są to zawsze bardzo miłe spotkania, które długo się wspomina.
Wróciliśmy do domu, aby się przepakować i następnego dnia wyjechaliśmy nad morze, do Mielenka. Uwielbiamy spokój, więc ta miejscowość 
bardzo nam pasuje.
Majka o zachodzie słońca
Wprawdzie pogoda jest raczej kiepska, to jednak ma to też swój urok. Gdyby taka przytrafiła nam się miesiąc temu (gdy byliśmy tutaj z naszymi dziećmi), to raczej nie bylibyśmy szczęśliwi. A teraz … przede wszystkim nadrobiliśmy wszelkie zaległości związane z pobytem w łóżku … czyli głównie dobrze się wyspaliśmy. Nikt nas nie budzi, więc nie zjawiamy się na plaży prędzej niż koło południa. Wieczorami nikogo nie trzeba kąpać, więc możemy pospacerować brzegiem morza. Krótko mówiąc: Hulaj dusza, piekła nie ma.
Nasze morze jest wbrew pozorom bardzo atrakcyjne. Osobiście nie za bardzo lubię leżeć plackiem na kocu, więc wakacje nad Bałtykiem były dla mnie dotychczas ciekawe tylko ze względu na pewne doznania (szum morza w świetle zachodzącego słońca, spacery wzdłuż plaży, krótkie wygrzanie kości na słońcu, smażona rybka – i to w zasadzie wszystko). Nigdy nie miałem tutaj takich przypływów adrenaliny, jak choćby w górach – wisząc na łańcuchach lub wchodząc po drabinkach. Ale chyba to się zmienia... Leżymy któregoś dnia z Majką na plaży. Opalamy się, czytamy książki, popijamy zimne piwko – żyć nie umierać. W pewnym momencie podnoszę głowę ponad parawan, a tam … totalna ewakuacja. Pomyślałem, że może ktoś ogłosił alarm o tsunami (co jak się okazuje już wielokrotnie w Polsce się zdarzało), ale nawet Majka, która nie jest tak głucha jak ja, nic nie słyszała. Jednak gdy spojrzałem na zachód, to już nie musiałem się domyślać o co chodzi. Chmura szelfowa (zwana też wałem szkwałowym), jakiej nigdy w życiu nie widziałem. Do tego, jak po chwili walnął grom z jasnego nieba, to czym prędzej zacząłem się zbierać do ucieczki. Tylko Majka, ze stoickim spokojem stwierdziła, że musi jeszcze dokończyć rozdział, który czyta. Niestety w tamtej chwili nie było mi w głowie robienie zdjęcia. 
Zdjęcie z internetu
Znalazłem jednak w internecie fotografię, która doskonale obrazuje to co wówczas widziałem (włącznie z leżącą i niczym się nie przejmującą Majką). 
Wyobrażam sobie jednak, jak by ona reagowała (Majka), gdyby ta sytuacja wystąpiła miesiąc temu, gdy byliśmy tam razem z trójką dzieci. Nie byłoby szans na ucieczkę. Samo zebranie całego majdanu, zajęłoby nam więcej czasu, niż teraz wraz z dobiegnięciem do domu. Jednak dawne ludy plemienne (zwłaszcza koczownicze) dobrze wiedziały co robią, zachowując odpowiednie odstępy czasowe pomiędzy kolejnymi dziećmi. Chodziło o to, aby w nagłych sytuacjach, jedna osoba dorosła brała na plecy jedno małe dziecko i uciekała ratując życie.
Tak, czy inaczej, chmury i nieprzewidywalność natury, niewątpliwie dodają uroku pobytowi nad naszym polskim morzem (zwłaszcza w oczach kogoś takiego jak ja, kto niekoniecznie lubi upały i opalanie się tak długo, aż skóra zacznie schodzić). Myślę, że zamieszczone poniżej zdjęcia to potwierdzają.


Robiłem zdjęcia chmurom, a Majka wcięła się w kadr.













Pomijając pogodę, Bałtyk faktycznie jest inny niż poprzednimi laty. Jest bardziej przepełniony i o dobrą kwaterę jest dużo trudniej. Słyszałem opinie, że winna temu jest obawa przed wakacjami w krajach południowych, a nawet program 500+ (co w mojej ocenie oznaczałoby, że mimo wszystko się on sprawdza – przynajmniej w pewnym zakresie). Nie wiem ..., żadnych badań nie przeprowadzałem. Wiem za to, że są miejsca ciche i spokojne. Zdjęcia, które zamieszczam, zrobiliśmy jednego dnia w odstępach kilkudziesięciominutowych.

Mielenko godzina 12:00
Dziesięć minut później, kilkaset metrów dalej na wschód od Mielenka.

Mielno, pół godziny później, 3 km dalej.

Mielno - tak wyglądała plaża na odcinku kilku kilometrów.

Chłopy - 2 km na zachód od Mielenka, godz. 14:30 (dużo luźniej niż w Mielnie).


Z mojego punktu widzenia, Mielenko ma tylko jedną wadę. Plaża jest zupełnie nieprzystosowana dla osób niepełnosprawnych i ludzi z wózkami dziecięcymi. Brak podjazdów i miejsc widokowych. Za to jest piękny las, który trzeba przejść w drodze na plażę, nie ma straganów, budek z lodami, nieprzyjemnych zapachów – jest sama natura. A skoro nam udało się miesiąc temu wjeżdżać na plażę dwoma wózkami (w tym jednym bliźniaczym), to chyba mimo wszystko jest ona przyjazna dzieciom.

Na koniec opiszę jeszcze śmieszną historię, która mi się wczoraj przytrafiła. Stoję sobie w kolejce, aby zamówić obiad dla Majki i siebie. Podchodzi pewna starsza pani (tylko ciut starsza ode mnie) i próbuje otworzyć butelkę z piwem, otwieraczem znajdującym się na ladzie.
  • Potrafisz otworzyć tą butelkę – mówi do mnie.
  • Oczywiście – odpowiadam
Po chwili uważnie mi się przygląda, po czym dodaje:
  • Och przepraszam, ale to chyba już nie chłopiec, tylko pan.
Nie wiem, czy ta pani pomyliła okulary, które miała na nosie, czy też ta butelka nie była jej pierwszą, jednak sprawiła mi swoim zachowaniem ogromną przyjemność.
Prawdę mówiąc od jakiegoś czasu, bardzo lubię osoby, które zwracają się do mnie po imieniu (lub po prostu per „ty”), nawet jeżeli są dużo młodsze ode mnie.
Majka mówi, że to skutek przechodzenia andropauzy. Dodaje też do tego jednym tchem, że pewnie to pomogło mi podjąć decyzję o pozostaniu rodziną zastępczą, oraz że przez to, nadal nie mam zamiaru zejść z maty (mimo coraz większego ryzyka urazu). Być może ma rację, ja jednak zaraz ripostuję, że chyba lepiej, jeżeli podświadomie odmładzam się w ten sposób, niż szukając nowej dziewczyny.
Wakacje z Majką dopiero się rozpoczynają i myślę, że najciekawsze dopiero przede mną. Cieszy mnie to, że wracamy do lat młodzieńczych. Potrafimy przegadać pół nocy (sam nie wiem skąd biorą nam się tematy), a potem spać do południa. Jak za dawnych lat śpiewamy stare harcerskie piosenki. Chociaż tutaj trochę nawalam, bo gdy ona próbuje wejść drugim głosem, ja „ciągnę” za nią. Ale chęci mamy i sprawia nam to dużą frajdę.
Jutro podobno kolejny deszczowy dzień … już nie mogę się doczekać.